Włochy 2024

 


Jazda przez, oświetlone ciepłym światłem latarni, wąskie uliczki jest niezapomniana. Dzieci uciekają spod kół, kobiety posyłają całusy, a mężczyźni z uznaniem kiwają głowami. Stara dzielnica jest piękna, opustoszała i zaniedbana. Na pewno warto przyjechać i poznać miasto bliżej. Historia tego miejsca jest bardzo stara i nieźle skotłowana.

Trasa: Bari – Matera – Ginosa – Tarent – Porto Cesareo – Otranto – Lecce – Brindisi

Skład: Komandor, Grześ, Jaca 1, Jaca 2, Jędrek, Kuba, Marian, Mariusz, Paweł, Rafa, Robson, Tom, Witos

Dystans: 450 km

Gdańsk - Bari

Top Chain jedzie do Włoch. Bella Italia. Sophia Loren, Monica Belucci, Giorgia Melloni… Frekwencja, w związku z tym, bardzo wysoka – 68%. 13 ragazzi. Poza tym zespół się profesjonalizuje. Po kilkunastu latach jeżdżenia w byle czym, mamy firmowe koszulki. Unikalny fason z Saksonii Anhalt, kultowa czcionka Times New Roman, a na plecach hasło niczym z filmu ‘Gang dzikich wieprzy’. Proszę szukać na zdjęciach poniżej.

Duża grupa, więc do Modlina jedziemy na dwa busy. Dziewczyny startują spod domu Grzesia czyli Bodek, Robson i inni, chłopaki z bazy Komandora. W drugiej grupie jest jak zwykle – pakujemy rowery do kartonów, a Marian serwuje Kopnięcie Łosia, śniadaniowy przysmak z Podlasia. Czas ruszać. Kierowcą naszego auta jest SVierszczu – człowiek renesansu m.in. basista czołowej trójmiejskiej kapeli gospel Pomór. Podróż mija na miłych pogawędkach o pandemii, wojnie i pomorskich mordercach.

Odprawa przebiega wyjątkowo sprawnie, więc mamy dużo czasu na szwędanie się po nowoczesnym terminalu warszawskiego duo portu. Na szczęście jest bar, choć ceny pasują do flagowego utworu zespołu Pomór – Jadowita niemoc. Szklanki opróżniamy powoli. Tymczasem Kuba rzucą torbę z Biedronki na zastawiony stół i wyciąga z niej… koszulki. Sznyt włoski, mediolański. Krój nonszalancko elegancki. Wariant smokingowy. Mamy już po 2 nowe ciuchy.

W Bari lądujemy po 22. Październik, a tu 20 stopni. Zabieramy się za żmudną robotę skręcania rowerów. Nie napisałem wcześniej, ale nie ma z nami Komandora. Dojedzie jutro z Tomkiem. Obowiązek doprowadzenia drużyny do obiektu spoczywa na mnie. Nie jest daleko – w lewo, prosto, przez wiadukt i w lewo – zaledwie 4 km. Rozsiadamy się przy plastikowych stolikach pod hotelem i cieszymy ciepłym wieczorem. Nie szumimy za bardzo. Wydaje się, że już nie te lata, ale to mylna diagnoza. Na tym wyjeździe pokażemy jeszcze, na co nas stać.

Bari – Polignano

Mieszkamy na przedmieściach po zachodniej stronie miasta. Jedziemy na południowy wschód. Śniadanie i zbiórka zajmują sporo czasu, ale w końcu ruszamy. Zaczyna się wyprawa. Co tu dużo mówić. To jest piękny moment. Nawet jeśli trzeba jechać wzdłuż drogi szybkiego ruchu, na poboczu leżą śmieci i okolica nie zachęca do zwiedzania. Przeciskamy się, idąc tyłem, wąską ścieżką między płotem a drogą, przedzieramy przez krzaki oraz wyschniętą rzekę i w końcu docieramy nad morze. Zasiadamy w osiedlowym barze o starej apulińskiej nazwie Little Bar i delektujemy zimnym piwem. Słońce świeci, wieje lekki wiatr, słychać szum fal. To jest kolejny piękny moment.

La Strada, reż. F. Fellini

Rocco i jego bracia, reż. L. Visconti

La bici di Witos verso Bari

Wjeżdżamy na ścieżkę rowerową, która po kilku kilometrach doprowadza nas do starego miasta – Bari Vecchia, pod katedrę San Nicola. Kolejny piękny moment. Będziemy zajebani pięknymi momentami, więc przestaję już to podkreślać. W kościele znajdują się szczątki św. Mikołaja. Miejscowi kupcy wykradli je z Miry, w obecnej Turcji, i pod koniec XI wieku przywieźli do Bari. Sprytnie liczyli, że przyciągnie to pielgrzymów i się nie pomylili. Wenecjanie też próbowali, ale podobno tylko kilka kości udało im się zdobyć i to jakiegoś innego gościa. Amerykanie również musieli maczać w tym palce, bo relikwie pojawiły się swego czasu na Ebayu. W każdym razie św. Mikołaj w większej części spoczywa w katedrze w Bari.

Jesteśmy w firmowych, oczojebnych koszulkach, więc pielgrzymujący do szczątków Mikołaja oraz świeccy turyści zwracają na nas uwagę. Zaczepki, autografy, wspólne zdjęcia… Po spędzeniu pół godziny na placu katedralnym, ruszamy dalej. Bari to bardzo przyjemne miasto. Doskonałe tło filmowe dla włoskiego neorealizmu. Ładna, jasna zabudowa, eleganckie place i bulwary, poważne teatry i muzea. Wszystko to naznaczone zębem czasu, więc prezentuje się malowniczo. Co ciekawe, drużyna piłkarska SSC Bari ma bliskie nam biało – czerwone barwy. Chociaż z drugiej strony kibice są nazywani, przez ich adwersarzy z Lecce śledziami, czy jakoś tak. To z kolei przypomina Arkę Gdynia. Z trzeciej strony barwy Lecce, które mamy plan odwiedzić, są żółto – czerwone czyli Jaga Białystok. Nie do ogarnięcia to wszystko.

Giro d’Italia: Historia legendy, reż. Paolo Santolini

Tymczasem w drużynie Top Chain jest już inna agenda – sklep. Grupa zakupowa rusza w poszukiwaniu aprowizacji, reszta czeka na murku przy plaży. Długo im schodzi, ale w końcu są. Wyjeżdżamy z miasta ścieżką rowerową i szukamy bazy. Jest. Zadaszona wiata w nowoczesnym stylu. Unia Europejska na pewno słono przepłaciła, ale przynajmniej mamy gdzie zjeść drugie śniadanie. Baguette, formaggi, prosciutto di diversi tipi, olive, pomodori e altre prelibatezze. Ovviamente bevande adeguate al pasto. Biesiadujemy i odpoczywamy nieco na siłę, bo zrobiliśmy ledwo 10 km. Zostało 45 po płaskim, więc nie trzeba się spieszyć. Chociaż przy dużej grupie takie podejście jest złudne. Kolejne dni pokażą, że często będziemy docierać na obiekt po ciemku, mimo niewielkiej odległości.

Jedziemy. Ścieżka rowerowa pojawia się i znika, ale lokalne drogi są zupełnie puste. Sezon minął, więc większość hoteli i restauracji jest pozamykana. Dojeżdżamy do miasteczka Torre a Mare. Dłuższy postój w kawiarni. Wyodrębnia się grupa Aperol Spritz. Wszyscy znają ten słodko-gorzki zajzajer robiony z pomarańczy, ziół i rabarbaru z dodanymi proseco i wodą gazowaną. Nie przepadam, ale najlepszy podobno jest w Gdyni, w kultowym lokalu Wino to Dobro. Sekretem są proporcje i jakość proseco. Jak dotychczas wszystkim bardzo podoba się rowerowanie we włoskim stylu. Dolce vita. Po kaszubsku Golden Life.

Wyjeżdżamy z wioski i stajemy. Jest mała plaża. Wokół skały, fale walą mocno i wieje silny wiatr, ale co tam. Ułani ruszają do kąpieli. Liderem kąpielowym jest Kuba, zastępcą Grzegorz. Na tym wyjeździe do zarządu dołącza Marian czyli Mariusz. Nie mylić z Marianem czyli Mariankiem. Nie jest to idealne miejsce do kąpieli, bo cały czas trzeba uważać, żeby nie zaryć brzuchem czy noga o ostre, podwodne kamienie. Dwóch czy trzech jest lekko rannych, ale takie drobne skaleczenia szybko się zagoją. Orzeźwieni morską wodą ruszamy dalej w przestrzeń.

Trasa częściowo prowadzi wzdłuż głównej drogi, możemy podziwiać charakterystyczne dla Apulii budowle czyi trulli. Są to tradycyjne, kamienne domy o stożkowatych dachach. Krążą różne opowieści na ich temat. Najprawdopodobniej budowano je w taki sposób, bez zaprawy, żeby można było szybko rozebrać i sprawnie odbudować. Teraz to się nazywa optymalizacja podatkowa. Poborca podatków od nieruchomości miał trudność z egzekucją kasy, skoro zamiast domu znajdował kupę kamieni. Najwięcej truli jest wokół Alberobello, ale my tam nie jedziemy.

Odwiedzamy za to miasteczko Mola di Bari, gdzie spędzamy trochę czasu na hali rybnej. Nic nie kupujemy, ale można opatrzeć skaleczenia, nabyte po drodze i chwilę odpocząć wśród przyjemnego aromatu. Wizytujemy również pobliskiego Lidla. Muszę robić częstsze postoje, bo grupa rozłazi się coraz bardziej. Jest późne popołudnie, niedługo zajdzie słońce. Dola komandora jest ciężka, więc chciałbym doprowadzić wszystkich na nocleg przed zmrokiem. Prawie się udaje.

truli

Torre a Mare

Paolo vel Gandalfo nel mare

Śpimy w nadmorskim apartamencie w wiosce San Vitto. Tomek i Komandor są już w Brindisi i ogarniają pociąg. Idziemy na kolację do eleganckiej restauracji, bo tylko taka jest otwarta. Robimy test porównawczy dwóch popularnych w Apulii gatunków wina. Primitivo od razu zachwyca swoją intensywnością i bogactwem – pełne ciepłych, dojrzałych nut owocowych, jest łatwe do pokochania i idealne na pierwsze spotkanie z winami Apulii. Negroamaro, bardziej wytrawne i subtelne, odkrywa swoje uroki powoli, oferując głębsze, bardziej złożone aromaty z delikatnym, charakterystycznym gorzkim akcentem. Oba wina doskonale odzwierciedlają słoneczny charakter regionu, ale każde z nich przemawia innym językiem smaku.

Powrót do obiektu odbywa się luźnych podgrupach. Niektórzy kontemplują kapliczkę La Madonna della Grotta, inni wsłuchują się w odgłos wieczornych fal, które miarowo uderzają w małe rybackie łodzie, jeszcze inni po prostu idą na chatę. Ciepły wieczór oznacza biesiadowanie na tarasie. Ledwo zaczynamy, a tu otwiera się brama i przybywają dwaj pozostali koledzy. Dojazd mieli łatwy. Samolot z Gdańska do Wrocławia, samolot z Wrocławia do Brindisi, rower z lotniska na stację, pociąg z Brindisi do Polignano, rower z Polignano do San Vitto. A, jeszcze jedno. Tomek wcześniej przybył z Milwaukee.

Madonna della Grotte

Polignano – Castellana Grotte

Ruszamy bez śniadania, ale nastroje są dobre. Do Polignano docieramy po kilku kilometrach i robimy bazę w kawiarni koło pomnika Domenico Modugno, autora słynnego "Volare", który się tu urodził. Mieszkańcy opowiadają, że jako młody chłopak często wspinał się na słynne klify i stamtąd śpiewał serenady do dziewczyn na plaży. Podobno inspiracją do "Volare" był właśnie widok z tych klifów. Inni mówią, że facet szybko spierdolił z tej zapyziałej dziury na północ Włoch i dopiero w kwiecie wieku zaczął się przyznawać do rodzinnego miasteczka.

Zmawiamy panini i kawę. Chłopak sam robi kanapki i ma jeden ekspres. Schodzi długo. Można porobić ikoniczne zdjęcia i sprawdzić epickie wino, które, w 3-litrowych baniakach, nabył Kuba. Przenosimy bazę bliżej ścisłego centrum i snujemy się wąskimi uliczkami. Dużo turystów z całego świata. Całkiem tu ładnie – zwłaszcza kultowa plaża i jaskinie, ale komercha pełna. Dlatego nie jedziemy do kolejnej turystycznej potęgi - Monopoli, tylko ruszamy w interior.

Drupi, Romina Power i Al Bano

Zapytaj mnie czy jestem szczęśliwy, reż, A. Giacomo

Polignano è bellissimo, ma ci sono un sacco di turisti

Odbijamy od morza na 3 dni, więc trzeba się wykąpać. Komandor prowadzi nas na dziką, skalistą plażą. Tylko zarząd ds. wodnych zażywa kąpieli. Kuba i Grześ robią to normalnie, Mariusz dodaje performance słowno - ruchowy. Kiedyś był KOwcem. Tomek znajduje stare krzesło i niczym rzymski poł-bóg zasiada do narady. Reszta leżakuje na wyrzuconych przez morze konarach, czeka na wodniaków i spiera się czy ciekawszy we włoskim kinie był okres kina autorskiego czy jednak kina kontestacji; a może nurt grindhouse z kultowem 'Holocaust kanibali' Ruggero Deodato.

Seducja i porzucenie, reż. P. Germi

Osiem i pół, reż. F. Fellini

Trzej mężczyźni i noga, reż. Aldo, Giovanni e Giacomo

Złodzieje rowerów, reż. V. de Sica

Próbujemy wydostać się w głąb Apulii, ale przeszkadza nam w tym droga szybkiego ruchu i linia kolejowa. Garmin kręci Komandorem, aż w końcu trafiamy do jakiegoś gospodarstwa. Brak przejazdu. Pojawia się człowiek i otwiera nam tylną bramę. Jeszcze wiadukt, szuter i jesteśmy na kursie. Przystanek w gaju oliwnym. Po kilku minutach zajeżdża Kia i facet prosi, żeby nie śmiecić. Wiele można nam zarzucić, ale wszelkie odpadki zawsze zabieramy ze sobą. Jak ktoś się zagapi, Robson, topowy czyścioch i designer Top Chain, mu przypomni.

Zaczynamy podjazd – 300 metrów przewyższenia, więc nie ma dramatu. Pogoda póki co sprzyja. Tereny rolnicze, senne zabudowania, nic specjalnego. Trzeba wymienić dętkę – pierwsza guma na wyjeździe Zaczynają się pomruki w temacie jedzenia. Dwa podejścia nieudane, ale w końcu trafiamy do lokalnej trattorii o tradycyjnej nazwie Nevada. Wjeżdża pizza, zimne piwo i dobry nastrój, który przeradza się w lekką senność. Było jednak trochę w pierdol na tych górkach. Obok lokalu jest sklep, więc można kupić owoce.

Ruszamy. Robi się pochmurne popołudnie i w końcu zaczyna padać, najpierw lekko, a po chwili mocno. Każdy indywidualnie ocenia sytuację i wybiera moment wyciągnięcia kurtki lub pałatki. Oznacza to rozsypkę peletonu. Do hotelu zostało kilka kilometrów i wjeżdżamy do miasteczka z dużą ilością rond. Prowadzę grupę, więc zatrzymuję się pod drzewem. Sprawdzam obecność - 57% składu. Czekamy 20 minut w deszczu. No trudno. Każdy ma mapę w aplikacji z zaznaczonymi noclegami. Docieramy na miejsce i robimy bazę w kawiarni. Zaczynają się telefony. Jest guma w grupie maruderów. Według Marianka naprawa odbywa się pod Carrefourem, według Pawła pod dużym sklepem, a według Bodka – w centrum. Kontakt się urywa. W końcu jadą. A nie, to samotny Komandor, który też gdzieś zabarłożył. Po 2 godzinach jesteśmy w komplecie.

Potępieni, rez. L. Visconti

Mieszkamy koło słynnej jaskini. W planie podróży nie przewidzieliśmy wizyty krajoznawczej, zwłaszcza, że trzeba wynająć przewodnika i w ogóle to trudna sprawa. Idziemy zatem coś zjeść. Tu nie ma miejsc, tam nie ma miejsc (sobota), tu za drogo, tu za tanio. Zapada decyzja, że dojemy resztki z Polski i zrobimy party bardziej koktajlowe niż biesiadne. Bez problemu 13 rowerzystów mieści się w 3-osobowym pokoju z balkonem, gdzie można jarać. Trochę się wszystko przedłuża. Legenda głosi, że w nocy, w okolicy groty pojawiają się duchy jaskiniowców. Tym razem zjawiły się w hotelu Europa.

Castellana Grotte – Matera

Dzisiaj długi etap i nie mamy śniadania w hotelu, więc zaczynamy od wizyty w supermarkecie. Sakwy obciążone, można jechać. Szybko odbijamy od głównej, i tak słabo uczęszczanej, drogi i jedziemy wąskimi asfaltami lub szutrami wśród pól i gajów oliwnych. W krajobrazie dominują charakterystyczne kamienne murki przy drodze i w poprzek pól. Mijajmy kolejne miasteczko i kawałek dalej robimy popas.

Zestaw standardowy. Burrata czyli miejscowy przysmak – mozzarella (z mleka krowiego) z wierzchu, w środku stracciatella czyli śmietana. Mozzarella di bufala – produkt z mleka bawolego, o bardziej wyrazistym smaku. Prosciutto Crudo - szynka surowa dojrzewająca np. parmeńska. Prosciutto Cotto – delikatna w smaku szynka gotowana. Mortadella – najlepsza jest z Bolonii. Do tego inne sery, pieczywo, oliwki, pomidory. Taki posiłek może być spożywany na trawie, na murku lub na sakwach stojącego roweru.

Jedzie się dobrze. Bardzo spokojna okolica, a niewielkie wzniesienia pozwalają uzyskać ładny widok. Po drodze mijamy kolejne trulli. Ktoś powie, że nuda. W okolicy mogą mieszkać kibice Lecha Poznań, bo ta kraina, to włoska pyrlandia. W którymś z miasteczek jest nawet festiwal ziemniaka. Wczesnym popołudniem wpadamy do Gioia de Colle. Szukamy cienia i zimnych napojów. Zaczepiam faceta w Renault Clio. Follow me. Peleton rusza w wąskie ulice centralnej dzielnicy. Po kilku minutach jesteśmy w tradycyjnej kawiarni o typowo włoskiej nazwie Pastry Sweet Moments. Ujawnia się frakcja Campari – rozłamowcy z partii Demokratycznego Aperola. Wolą arystokratyczny alkohol z północnych Włoch, którego recepturę zna tylko kilka osób. Można go pić np. z wodą mineralną lub sokiem pomarańczowym.

Schiene dei ciclisti 1

Schiene dei ciclisti 2

Młodzi mężczyźni, reż. F. Fellini

Kolejne 30 kilometrów pól, gajów oliwnych i kamiennych murków. Więcej zjazdów niż podjazdów. Opuszczamy Apulię i wjeżdżamy do regionu Basilicata. Kto słyszał o takiej krainie? Zmęczenie daje trochę o sobie znać, ale już blisko. Na koniec mamy strome podejście do Matery. Śpimy w dużym mieszkaniu w bloku kawałek od centrum. Przybywamy pod furtkę. Dzwonek. Nie ma odpowiedzi. Piszę na WhatsAppie, że jesteśmy i czekamy. Cisza, brak odpowiedzi. Koledzy zalegli na okolicznych chodnikach i klombach. Sasiędzi pozamykali okna, ptaki pochowały się w gnizadach. Dzwonię. Pani, poziom angielskiego A1, jest w szoku - 'Macie przecież być za kilka dni'. Zachowuję spokój, ale chyba mamy problem. Zanurzam się w korespondencje z różnymi włoskimi numerami. Uff. Pojebała mi się pani Floriana z panią Porzią. Dzwonię do tej drugiej. Jest za parę minut.

Porzucamy ekwipunek i ruszamy na miasto. Na deptaku jest knajpa i duży stół. Nie wszędzie są w stanie obsłużyć od ręki 13 ludzi. Menu po włosku, na szczęście kelnerką jest Polka. Po obfitej kolacji idziemy podziwiać wieczorne sassi – unikalne dzielnice mieszkalne wykute w skałach. Jedno z najdłużej stale zamieszkanych miejsc na świecie, zabytek UNESCO, włoski architektoniczny Minecraft. Widok z centralnego placu jest obłędny. Ruszamy w dół. Dawne slumsy zamieniono na mieszkania, hotele i klimatyczne sklepiki. Po drugiej stronie dzielnicy wdrapujemy się na plac przy katedrze. Widok jeszcze lepszy. To takie miejsce, gdzie można stać i długo gapić na okolicę. Wracamy inną drogą i wbijamy do popularnego baru. Oprócz banalnych Campari i Aperola mają tutaj dobre piwa. Dajemy szansę grappie, ale trzeba być zatwardziałym italofilem, żeby pokochać ten napój. Do domu daleko, więc czas ruszać.

Matera di notte

Matera – Castellaneta Marina

Rano zjeżdżamy do centrum, żeby zobaczyć miasto za dnia. Wcześniej zalegamy w punkcie, gdzie miła pani robi kultowe kanapki oraz serwuje kraftowe piwo. Naprzeciwko mamy kawiarnię, gdzie można zamawiać cappuccino i coś na słodko. Siedzimy godzinę albo dłużej. Potem główny plac – sporo turystów. Wprowadzamy rowery w miejsce, skąd widać skalne, opuszczone dzielnice po drugiej stronie wąwozu, zwanego tutaj gravine. Ruszamy na południe, zaczynając od kilku kilometrowego zjazdu. Dalej jedziemy przez pustkowia, po prawej stronie w oddali towarzyszy nam miasto na wysokiej górze Montecaglioso. W dolinie nie ma sklepów, ani tym bardziej barów. Pozostaje monolog wewnętrzny lub zachwyt nad lokalnymi atrakcjami – zaśmieconymi kamieniołomami i opuszczonymi domami. Zbliżamy się do Ginosy. 

Matera di giorno

Był długi zjazd, jest kąśliwy podjazd. Kolejne dzisiaj prowadzenie rowerów. W końcu w oddali widać nadmorskie doliny po drugiej stronie podeszwy włoskiego buta. Jedziemy do podmiejskiego supermarketu. Uzupełniamy płyny na parkingu i szybko odbijamy w wąskie drogi przez rolnicze tereny. Jesteśmy z powrotem w Apulii. Wokół nas sady i winnice. Winogrona są słodkie, arbuzy chrupiące, a melony soczyste. Bardzo przyjemnie się jedzie i od czasu do czasu odpoczywa wśród drzew. Krążymy trochę, unikając głównych dróg. Każdy ma swój charyzmat, czyli dar Ducha św. lub Losu, udzielany danej osobie dla dobra wspólnoty. W przypadku Komandora to praca z Garminem. Nikt inny by tego nie dźwignął.

Z kolei charyzmatem u Jacy Właściwego jest stoicki fatalizm – pozwala mu to stawić czoła wszystkim wyzwaniom i być głosem zdrowego sceptycyzmu. Jędrek natomiast ma unikalną zdolność opowiadania historyjek z życia wziętych – siedzi cicho i nagle wrzuca opowieść np. jak to był z kolegą na rybach i złowił wielkiego suma. W tym samym momencie jedną ręką sięga po okulary, drugą po telefon i pokazuje zdjęcia z tego wydarzenia. Mamy więc do czynienia z prezentacją multimedialną. Rafa specjalizuje się w Big Picture – ma ogarniętą strukturę rzeczy szeroką, techniczną perspektywą. Nie wiesz, gdzie prawo, gdzie lewo, skieruj się do Rafała. Paweł, trochę jak Jędrek, jest dobry w mikro opowieściach, tyle że rzadziej opowiada o sobie, częściej o kolegach i koleżankach oraz sięga dalej w przeszłość, często w okolice ul. Wojska Polskiego. Grześ natomiast jest jak słynny piłkarz Andera Pirlo – kontroluje tempo gry i w idealny sposób łączy strategię z przyjemnością.

Cavalli senza cavalieri

La famosa celebrità Rafa con una borsa

Uva dolce

Równolegle do morza, w pewnej odległości, biegnie trasa szybkiego ruchu i linia kolejowa. Przecinamy je jadąc trasą SP13. Odpoczynek robimy na stacji benzynowej kawałek przed miejscowością Castllaneta di Marina. Samo miasteczko jest typowo turystyczne, więc w październiku świeci pustkami. Nasz elegancki hotel leży przy nadmorskiej promenadzie. Czas wolny. Można popatrzeć na niemieckie emerytki popijające z niesmakiem włoskie, wodniste piwo lub kontemplować robota-Syzyfa, który na darmo czyści wodę w basenie – otwarcie dopiero za pół roku. Na szczęście są jeszcze inne opcje – briefing balkonowy lub kąpiel w morzu, z czego skwapliwie korzystamy.

Po kolacji, w przyjemnej restauracji z owocami z morza i z obory, tworzy się plażowa grupa inicjatywna. Nie chodzi o night swimmimg, raczej o beach party. Niestety furtka prowadząca na plażę, naprzeciwko naszego hotelu, jest już zamknięta. Na nic zdaje się interwencja w recepcji. Takie procedury. Idziemy kawałek w lewo, gdzie kończy się płot i po piasku wracamy na wysokość naszego obiektu. Tutaj są fotele i dobre warunki do tańca. Nie ma chętnych, bo zakres muzycznego charyzmatu Marianka obejmuje rock progresywny, free jazz oraz techniczny death metal. BTW to akurat on ma najlepszy gust muzyczny w tym Top Chain. No może jeszcze Tom, który zdązył już przesiąknąć muzą z prerii i podziemnych klubów Chicago. Wypijamy, co mamy wypić, omawiamy, co mamy omówić i można wracać. Na skróty, przez płot, bez strat…

Castellaneta – Tarent – Talsano

Pierwszy etap - 2 km. Gdyby ktoś chciał jechać średnią dzienną prędkością (licząc czas od obiektu do obiektu), spierdoliłby się z roweru ze względu na brak możliwości utrzymania równowagi. Zostawmy to, bo jesteśmy na szerokiej, pustej plaży. Porządna, piaszczysta, taka jak u nas nad Bałtykiem. Morze ciepłe, więc frekwencja w wodzie wysoka i czas kąpieli długi. Plażujemy chyba ze 2 lub 3 godziny, żal odjeżdżać. Niestety nie ma drogi wzdłuż morza. Jedziemy kawałek szutrową ścieżką przy torach, skręcamy obok stacji kolejowej i odbijamy do głównej, a właściwie do technicznej ulicy przy trasie szybkiego ruchu. Po odpoczynku na Orlenie odbijamy jeszcze bardziej w lewo, ponownie do krainy sadów i gajów oliwnych.

Jaki piękny dzień, reż. G. Nunziante

Dobry, zły i brzydki, reż. S. Leone

Nad morze wracamy w miejscowości Bagni di Chiatona. Oprócz kilku kajtowców nie ma tu żywej duszy, kompletnie nikogo. Zalegamy na murku przy plaży, chowając się przed ostrym wiatrem. Nie ma co pić, nie ma co jeść. Bieda. Do domu daleko, zrobiło się popołudnie, nastroje dołują. Ruszamy i staje się cud – na końcu wymarłej miejscowości jest hotel Lido Impero, gdzie małomówny właściciel zgadza się zrobić kanapki z mozarellą i szynką. Nie pozostaje nic innego niż ponownie zalec, popatrzeć na morze i zająć się posiłkiem.

Na przedmieściach Tarentu leży jeden z największych portów w basenie Morza Śródziemnego, rafineria, huta i wiele mniejszych zakładów. Jakby ktoś nie wiedział, włoska gospodarka jest większa od rosyjskiej. Komandor nie lubi ciężkiego przemysłu, więc prowadzi nas po krzakach i opłotkach, ale musimy w końcu przeciąć tereny industrialne na długości czterech kilometrów. Do siedzib ludzkich docieramy już po ciemku. Mam na myśli przedmieścia, jakie można zobaczyć np. w serialu Gomora. Tu na pewno powstawały też filmy z nurtu włoskiego neorealizmu. Kolejna guma, ale akurat jest stacja benzynowa z mikro barem, więc robimy bazę.

Witajcie na południu, reż. L. Miniero

Po następnych paru kilometrach przejeżdżamy przez most i jesteśmy na Starym Mieście. Jazda przez oświetlone ciepłym światłem wąskie uliczki jest niezapomniana. Dzieci uciekają spod kół, kobiety posyłają całusy, a starcy z uznaniem kiwają głowami. Docieramy pod katedrę św. Catalda. Kościół zbudowali Bizantyjczycy, ale został mocno przebudowany w okresie baroku. Stara dzielnica jest piękna, opustoszała i zaniedbana. To tylko taka wieczorna, październikowa obserwacja z siodełka roweru. Na pewno warto przyjechać i poznać miasto bliżej. Historia tego miejsca jest bardzo stara i nieźle skotłowana.

Tarento

Cattedrale di Santa Catalda

Interno della cattedrale

Dalsza trasa prowadzi wąską ścieżką rowerową przez nowe centrum w kierunku południowych przedmieść. W końcu trzeba zjechać na ulicę. Pobocze jest wąskie, więc należy się skupić. Z czasem ruch maleje. Zajeżdżamy pod sklep i pizzerię. Taniec z samochodami trochę nas przeczołgał, więc można w spokoju zjeść i odpocząć. Tym bardziej, że na obiekcie restauracja jest nieczynna. Pizza we Włoszech, w nie turystycznym miejscu, zawsze świetnie smakuje. Tak jest i tym razem.

Końcówkę etapu ja prowadzę, bo mam ogarnięty nocleg. Około 22 dojeżdżamy do miejsce, gdzie wg mapy jest nasz hotel. Nie ma. Jest za to metalowa brama i dzikie zejście do morza. W lekkich nerwach krążymy chwilę po okolicy. Dzwonię kilka razy pod numer z rezerwacji i pod inny z internetu. Nikt nie odbiera. Zaczyna się nawalanie w aplikacje w telefonach – Google, mapy.cz, Garmin, Pyszne.pl. Dobra, chyba wiemy gdzie jechać – wjazd na teren jest kompletnie z drugiej strony. Wracamy kawałek i przy głównej drodze stoi jak byk drogowskaz, którego nie zauważyłem wcześniej. Mieszkamy w resorcie. Na koniec długiego dnia spędzamy jeszcze 15 minut przy bramie, bo panowie ochroniarze muszą wszystkich spisać. Włoska biurokracja ma się dobrze. Program wycieczki nie zawiera już żadnych wieczornych aktywności.

Talsano – Porto Cesareo

Za widnego można podziwiać zatokę u podnóża klifu, wielki basen hotelowy i przyjemne otoczenie naszego blokhausu. W cenę mamy wliczone śniadanie. Okazuje się, że oprócz nas są jeszcze jacyś goście. Wczoraj wyglądało, że to tylko my, panowie z ochrony i pies. Trochę schodzi na wyjeździe, bo jednemu się w ostatniej chwili zachciało, drugi coś zostawił w pokoju, trzeci ma flaka w kole, a czwarty załatwia przez telefon biznesy. Generalnie przy tak licznej grupie wszystkie czynności zajmują więcej czasu. Ale za to jaka jest nagroda – tylu charyzmatycznych mędrców w jednym miejscu.

Młody papież, reż. P. Sorrentino

Pierwsze kilka kilometrów jedziemy przez wioski. Potem już właściwie przez cały dzień będziemy bardzo blisko morza. Sobota jest ciepła i słoneczna. Zjeżdżamy na plażę nad zatoką. Robimy bazę na tarasie zamkniętego baru i zajmujemy się tym, co kto lubi – kąpiel w morzu, tępe zapatrzenie w dal, spanie na popielnicę. Na kolejny postój wybieramy nagradzany w międzynarodowych konkursach Tropico Bar, stworzony według najlepszych wzorów włoskiego designu. Tamże, w procesie deliberacji dochodzimy do konsensusu – każdy może jechać swoim tempem, bo droga nie wymaga nawigowania.

Kolejna część trasy jest bardzo ładna. Szosa prowadzi wzdłuż wydm, blisko długich plaż i przez ciche, o tej porze roku, miasteczka. Co tu dużo mówić – rowerowa zajebioza. Dopełnieniem tej zajebistości powinien być dobry posiłek. Idealnym miejscem jest plażowy malowniczy bar z owocami morza Signor Fritto w miasteczku Librari. Schodzi długo, bo, w związku z poluzowaniem reżimu, każdy pedałuje, jak chce i dociera o różnej porze.


Wakacje w ciepłych krajach, reż. N. Parenti

La bici di Witos in un posto fantastico in riva al mare

Jak bardzo mnie pragniesz, reż. C. Amaroso

Małżeństwo po włosku, reż. V. de Sica

Wybrzeże dalej na wschód jest równie przyjemne. Jedzie się doskonale m.in. dlatego, że prawie nie ma aut. Zbiórkę robimy w kolejnym barze. Nazywa się Beach Bar. To tak jakby psa nazwać imieniem pies. Nasz lokal wcale nie jest na plaży. Oddziela go od niej szosa i wąski pas drzew i krzewów. Ważne, że serwuje zimne napoje. Owiane wiatrem i spalone słońcem towarzystwo jest już lekko otumanione, tym bardziej, że nie było drzemki.

Akurat jadę z przodu. Docieramy do terenów zielonych zwanych jako Salina di Colmena. Okazuje się, że jest nas mniej więcej połowa – kto by tam dokładnie liczył w sobotnie, włoskie popołudnie. Mamy 3 opcje – czekać na resztę, ciąć dalej szosą albo zjechać w ścieżkę spacerową i podziwiać staw ze słoną wodą i kilka ptaków tam żyjących. Wybieram punkt nr 3. Po przejechaniu kilometra, może dwóch, stajemy przed kolejnym wyborem. Znowu są 3 opcje – czekać, ciąć szosą czy jechać w nieznane czyli w kolejną ścieżką, tym razem przez wydmy w rezerwacie. Nie zważając na pomruki malkontentów, ponownie wybieram nr 3. Po krótkim czasie droga nie nadaje się do jazdy, trzeba pchać rowery przez piach. W takich sytuacjach wykuwają się charaktery i rodzą przyjaźnie na całe życie.

La bici di Witos in un altro posto fantastico in riva al mare

Inferno, reż. D. Argento

Po 25 minutach i przebyciu 2 km wracamy do cywilizacji. Miejsce nazywa się Punta Prosciutto – Końcówka Szynki. Pozostała część grupy jest przed nami. Wracamy na szosę i dajemy patelnia/oś. Kolegów doganiamy oczywiście pod sklepem na przedmieściach Porto Cesareo. Kolejno odlicz – 14, jeszcze raz – 12, jeszcze raz – 13. Zgadza się. Po ciemku wjeżdżamy do centrum miasteczka. Śpimy w przyjemnym obiekcie przy głównym deptaku, a kolację jemy w pobliskiej restauracji. Kolejny pyszny posiłek. W Apulii mają swój flagowy rodzaj makaronu - orecchiette, coś jak nasze uszka bez nadzienia. Jest też wersja 'duże uszy' czyli strascinate. Jada się je ze specjalną odmianą brokuła, oliwą i czosnkiem, również z sosem pomidorowym i mięsem. Po posiłku są lekkie ruchy tu i tam, ale bez dzikich szaleństw. 

Porto Cesareo – Aradeo

Gospodarze serwują pyszne śniadanie na dachu. W pierwszej kolejności jedziemy podekscytowani na wysepkę przy przystani, gdzie mają znajdować się główne atrakcje tej miejscowości – skarb piratów i wynurzające się z wody syreny. No cóż, życie w części składa się z rozczarowań i tutaj mamy do czynienia z taką sytuacją. ‘Życie nie jest takie jak w filmach…’. Święte słowa z filmu Cinema Paradiso.

Splendida vista mare a Porto Cesareo

Kierujemy się wzdłuż wybrzeża w kierunku Gallipoli. Nie jest tutaj tak ładnie jak wczoraj. Do tego pogoda nijaka oraz niewyraźna. Dłuższy postój robimy przy plaży w Sant Isidoro. Napoje są zimne, morze ciepłe. Coś drgnęło w nastrojach. Zapada decyzja, że nie jedziemy jednak do Gallipoli, bo do noclegu byłoby ‘w chuj daleko’. Cenię takie analityczne podejście i opieranie się na danych. Za kilka kilometrów odbijemy w lewo i będziemy kierować się na druga stronę podeszwy włoskiego buta (nie mylić z obcasem).

Krajobraz interioru w tej części Apulii nie porywa. Meandrujemy bocznymi drogami i dojeżdżamy do większego miasteczka Nardo. W tym regionie Włoch w każdej dziurze jest stary kościół, albo kilka, i przynajmniej tuzin zabytkowych budynków. Latamy po centrum w poszukiwaniu jedzenia i trafiamy do piekarni z rozszerzonym asortymentem – różne kanapki, małe pizze, zapiekanki i ciastka. Mają dzisiaj duży obrót.

Pedałując ku przyszłości, reż. L. Comencini

Un altra tappa in un posto di merda

Mijamy kolejne pola i niewielkie miejscowości, kluczymy omijając główne drogi. Dzień trochę bez historii. Nocleg mamy dzisiaj w agriturismo w nijakiej okolicy w pobliżu nijakiej miejscowości Aradeo. Podjeżdżamy pod zamkniętą bramę, na tablicy informacyjnej jest zdjęcie… dwóch uśmiechniętych zakonnic i numer telefonu. Podchodzi do nas pan z lekko nieobecnym wyrazem twarzy. Uśmiecha się, gdzieś dzwoni, wsiada na motorek i odjeżdża. Po chwili pojawia się gospodarz. Nie jest księdzem.

Śpimy w skromnych domkach, w niektórych są łóżka piętrowe. Koledzy wystawiają ocenę 2, no może 3 na 10. Czuję się trochę odpowiedzialny za taką sytuację, ale co zrobić. Jest jak jest. Na szczęście czeka nas doskonała kolacja w przyjemnej sali jadalnej, w domu właściciela. Raczymy się lokalnymi przysmakami i wysokiej jakości winem. Świetna włoska robota. Biesiada trwa długo, a na afterek drużyna przenosi się do stolików przy domkach. Śpiochy idą spać szybciej, sekcja rozrywkowa baluje dłużej.

Kolacja, reż. E. Scola

Aradeo – Roca Vechia

Po smacznym śniadaniu ruszamy w kierunku Otranto. Mijamy z boku Aradeo, ale stop zabawa. Trzeba uzupełnić zapasy. Delegacja zawraca po zakupy, reszta czeka. Departament finansów jest od lat ten sam – Grześ ds. revoluta, Kuba ds. gotówki. Oni stanowią nasz deep state. Sakwy napełnione, można jechać dalej. Krajobraz podobny jak poprzedniego dnia. W miasteczku Cursi zatrzymujemy się barze Sport. W imieniu Lechii Gdańsk ustalamy zgodę z lokalną drużyną S.C. Cursi. Niestety nie wiąże się to ze zniżką na konsumpcję. Mijamy ładne sanktuarium maryjne i po kolejnej godzinie docieramy do ścieżki rowerowej przy trasie szybkiego ruchu. Znowu guma. Procedura od lat ta sama – dwóch pracuje, trzech się przygląda i doradza, reszta snuje się wokół.

Johny Wykałaczka, reż. R. Benigni

Un altra foto dal retro (come se, puttana, non fosse possibile scattarne una dal davanti)

Dwa koła, jedno serce, reż. G. Tornatore

Po szybkim zjeździe z wyżyny znowu jesteśmy nad morzem, w Otranto. Rowery zostawiamy przy bulwarze i ruszamy na zwiedzanie oraz zakupy pamiątek. W mieście znajduje się słynna katedra, gdzie złożono kości męczenników. W XV wieku Turcy zajęli miasto i wymordowali 800 mieszkańców, którzy nie chcieli przejść na islam. W tej samej świątyni jest też słynna komiksowa mozaika. Otranto to ciekawe miasto, gdzie działo się dużo dziwnych i krwawych historii – pewnie ze względu na położenie prawie na czubku włoskiego buta.

A panorami come questo a Otranto sentiremo la mancanza

Ostatni cesarz, reż. B. Bertolucci

Sacrum zaliczone, czas na profanum. Robimy porządne zakupy jedzeniowe w supermarkecie i podążamy za Grzesiem i Mariuszem czyli Marianem, przez niektórych kolegów zwanym Ojcem. Obaj byli tu niedawno i znają fajną miejscówkę nad wodą. Trzeba pojechać kawałek dziurawą uliczką, minąć wysypisko śmieci, pokonać resztki kolczastego płotu, obejść gruzowisko, uważając na deski z gwoździami oraz węże. Potem ześlizgnąć się stromą ścieżką, przeskoczyć nad konstrukcją nieznanego przeznaczenia i ostrożnie wejść na drewnianą zmurszałą platformę. Widoki piękne, jedzenie doskonałe, a Kuba radośnie baraszkuje w morzu.

La Dolce Vita, reż. F. Fellini

Ostatni człowiek na ziemi, reż. U. Ragona

Jedziemy z Rafą jako pierwsi. Dosyć szybko, bo warunki na to pozwalają – szerokie pobocze, mały ruch samochodowy. Trasa wiedzie w pewnej odległości od morza, już na północny - zachód. Zbieramy się na moście przy rozlewiskach. Robi się ciemno. Następny postój na stacji benzynowej. Kolejno odlicz. Nie ma Komandora. Dzwonię. Jedzie inną drogą. Facet jest Sigma, nie inaczej.

Tymczasem Serena, pani od noclegu, nawala wahtsappami po włosku od 2 godzin. Kiedy w końcu będziemy i czy tutto ok? No problemi, grazie mille. Trochę nie doszacowałem potrzeb koleżeństwa w kwestii liczby i długości przystanków. Rzadką się widują, tyle mają sobie do opowiedzenia. No dobra, jedziemy. Skręcamy w boczną drogę. Na ostatniej prostej Jaca Niewłaściwy rusza do przodu. Typowe włoskie catenaccio zakończone mocną kontrą z przyczajki. Dojeżdżamy. Pod jakimś domkiem stoi Komandor i gada z ludźmi. Widzę na mapie, że to nie tu. Na szczęście nasza hacjenda jest tuż obok.

Serena wywala oczami, ale odpowiada uśmiechem na komplementy ze strony rowerowych dżentelmenów. Oprowadza po posiadłości i siada do spisywania dowodów osobistych. Unagi, jestem przygotowany. Fotki dokumentów lecą whatsappem. Stop biurokracji. Mamy do dyspozycji duży dom, wielkie podwórko i jeszcze większy ogród. Sąsiedzi daleko, pachnie imprezą.

Jest jednak kłopot. Zbyt małe zapasy. Grupa pościgowa rusza w teren. Jest po 22, więc może być różnie. Wracają za godzinę. Sklepy zamknięte, ale napadli na lokalną pizzerię i grożąc pompką oraz ekspanderem, wymusili kilka butelek. Takie wieczory mają swój schemat – koncert życzeń z mojego Spotify na głośniku Marianka, dalej tańce szybsze z elementami pantomimy, następnie rytualny wolny taniec plemienny Tornero. Potem już proces decyzyjny zaczyna wyprzedzać świadomość… Trzeba będzie jutro zapłacić dodatkowe 50 Euro.

Roca Vecchia – Torre Rinalda

Rano, po nabyciu kontaktu z rzeczywistością, zjeżdżamy do miasteczka. Strasznie wieje. Jest kawiarnia z kanapkami – zalegamy na ponad godzinę. Wczorajszy wieczór odcisnął piętno na niektórych kolegach i musieli podzwonić do swoich terapeutów. Zaliczamy sklep i można ruszać w głąb lądu do Lecce. Bardzo przyjemny szlak rowerowy wśród łąk i sadów. 

Lecce to spore miasto, więc dojazd do centrum zajmuje trochę czasu. Robimy bazę w barze Coctail, zamawiamy koktajle i dzielimy się na kilka grup do zwiedzania. Stare miasto robi duże wrażenie, pełno tu barokowych kościołów, a w nich pełno obrazów ze świętymi, którzy czynią cuda. Warto powłóczyć się, zaglądając do świątyń i penetrując różne zaułki. Ocena Lecce - 9/10. 10 mają tylko Trójmiasto i Sewilla. Schodzi nam na tym podziwianiu zabytków do momentu, kiedy następuje popołudniowe zamknięcie knajp. A tu gastrofaza. Dobra, jedziemy, może coś będzie po drodze.

Coraggiosi atleti polacchi si rilassano in un posto pazzesco vicino a una pista ciclabile spettacolare

Atleti belli dalla Polonia in un vicolo affascinante di Lecce

Una delle tante chiese barocche di Lecce

La quintessenza della bellezza italiana

W mieście nie natykamy się na żadną otwartą restaurację. Dobra, nad morzem pewnie coś będzie. Pedałujemy jeszcze ze 20 km. Docieramy w pobliże noclegu, ale wszystko jest zamknięte. Dzwonię do Barbary – noi siamo i prego mandziare. Mamy jechać do obiektu. Mieszkamy w starym domu letniskowym, można powiedzieć, że w pierwszej linii od strony morza. Nie ma Barbary, jest Marco. Nie wiem, jak to wyszło, ale sąsiad miał wyłożone na straganie ziemniaki. Zgadliśmy się i zaoferował, że za godzinę przygotuje kolację.

Mamy do czynienia z typową włoską sytuacją filmową. Vincenzo ma przepitą, spaloną słońcem twarz oraz przepalony głos. Aktualnie żyje zdrowo, ale wcześniej czerpał życie całymi wiadrami. Mówi głośno i ekspresyjnie. Serwuje domowe sery, wędliny, furę makaronu z sosem pomidorowym oraz lokalne wino. Główne tematy rozmowy - kobiety, seks, piłka nożna, mafia i rodzina. Nie mówi po angielsku, ale to w niczym nie przeszkadza.

O miłości i makaronach, reż. F. Ozpetek

Torre Rinalda – Brindisi

Śniadanie jemy, a jakże, u sąsiada. Pycha oraz mniam. Z plotek – podobno coś zaiskrzyło między Vincenzo a Pawłem. Tymczasem poranna akcja rozwija się powoli. Jędrek, Marianek i Kuba idą się wykąpać w morzu, my z Tomkiem i Jackiem kontemplujemy morską bryzę na ławce. Miejsce jest przyjemne – stara baszta, po włosku ‘torre’. Zbudowano ich sporo na wybrzeżu Apulii – rola obserwacyjna i obronna przed piratami czy Turkami. Założenie było takie, że załoga wieży, widzi 2 sąsiednie.

Dom żywych trupów, reż. L. Artale

Rozwód po włosku, reż. P. Germi

Torre Rinalda è un posto fottutamente fantastico e senza pretese

Wracając do porannej akcji. Rozkręcamy się powoli, bo to ostatni dzień, Zawsze tak jest. Rozmowy nieco cichną, nie licząc Bodka. Nikt nie sypie historyjkami, nie licząc Jędrka. Dowcipy robią się przeterminowane, piwo nie smakuje, jak kiedyś, charyzmaty się chwieją, a słońce jakby przyblakło. Doświadczamy schyłku. Trzeba rozpedałować te nastroje. Nasza podróż, niczym inspirowana filmami Felliniego, była pełna nostalgii, piękna i nieoczekiwanych momentów.

Guido i Lillo, reż. G. Bianchi

Droga prowadzi wzdłuż morza, jednak w pewnej odległości. Pierwszy postój na stacji benzynowej, kolejny wśród drzew, następny przy bocznej drodze, skąd widać już tereny przemysłowe Brindisi. Jest niedziela, więc w mieście pusto. Nie zajeżdżamy do centrum, bo może brakować czasu. Na lotnisku jesteśmy z dużym wyprzedzeniem. Rozkręcanie i pakowanie rowerów do plastikowych toreb to czynność konieczna, acz niezbyt przyjemna. Lecimy do Gdańska.

Moi przyjaciele, reż. Don Vito

Benvenuti a Danzica

‘Kiedy jesteśmy młodzi, jesteśmy tak głupi, że nie możemy sobie wyobrazić, że coś się kiedyś skończy’. Addio, bella Italia. Zamykamy kolejny rozdział. Niedługo otworzymy następny. I tak będzie, dopóki starczy sił…

Witos











Komentarze

Popularne posty