Czarnogóra - Albania - Kosowo 2025

 


Pięć granic lądowych, dwie lotniskowe, dodatkowo jedna zielona, trzy religie, trzy języki, dwa alfabety, dwa systemy walutowe, a wszystko to wymieszane i podlane sosem nienawiści, ale także szacunku oraz wiary, że różnorodność może być wartością, a nie wadą. Takie właśnie są Bałkany, a wszystko na wyciągnięcie ręki, w zasięgu jednego dnia powolnej jazdy rowerem. Dla mnie fascynujące, chociaż nie chciałbym tam żyć na stałe i planować przyszłości.

Uczestnicy: Komandor, Marian, Kuba, Tom, Mariusz, Rafa, Jędrek, Grześ, Robson, Bodek, Witos.

Trasa: Podgorica - Bar - Szkodra - Bajram Curri - Peje - Plav - Podgorica - Mojkovac - Podgorica (głównie rower, ale też pociąg, bus i prom).

Dystans na rowerach: 300/420

Gdańsk - Bar

Wylot z Gdańska. Koleżeństwo przybywa w iście szampańskich nastrojach. Wczesne popołudnie, sobota, idealna pora, więc większość ma za sobą tzw. suchą zaprawę. Niektórzy pożegnali rodziny w domu, inni na kiss and fly, jedynie Rafa przybywa w towarzystwie małżonki. B oznajmia, że nam zazdrości i chce wyruszyć razem z nami. Proponuję jej swój rower i kupno biletu, co powoduje wyraźny grymas na twarzy Rafała. Ostatecznie B odpuszcza i lecimy w wcześniej umówionym składzie. I tak: Rafa, Grześ, Robertson, Witos, Marianek i Jędruś (grupa 10-dniowa), następnie: Mariuszek, Tomuś, Bodek, Kuba no i ja (grupa na tydzień). Kuba był inicjatorem i pomysłodawcą, jak również lobbystą stworzenia dwóch grup. Wcześniej zapisał się do tej pierwszej, później osłabł i miał poważne wątpliwości, czy w ogóle pojedzie, a na końcu zdecydował o uczestnictwie na krótszy pobyt. Tak czy inaczej, mamy docelowo dwie grupy, ale będziemy podróżować razem prawie do końca, bo jesteśmy teamem i to ratuje, w moim przekonaniu, nasze podstarzałe dupska. Dodam tylko, że obecność Kuby zwiastuje również obecność koktajlu owocowo-spirytusowego, którego jest wytwórcą. Tak zwany Mołotow. Opakowany różnie, podobnie zresztą jak różna jest zawartość spirytusu we wspomnianym wyrobie, także bukiet ziołowo-owocowy, nawet dla producenta jest zazwyczaj zagadką. Tym razem, na szczęście, mamy do czynienia z koktajlem mało słodkim, a to już w zasadzie jest zaletą.

Lądujemy. Zwykłe czynności. Idzie sprawnie. Pogoda sprzyja. Oprócz nas w samolocie jeszcze dwóch rowerzystów. Młode chłopaki. Mają zacięcie i sprzęt. Na moje oko chcą rzucić wyzwanie górom Montenegro. Super, chociaż czasem warto pogadać z górą i zapytać, czy ta aby przypadkiem nie posiada innych planów, o czym się przekonamy podczas naszego touru.

Montaż. Każdy z kolegów to praktyk i stary wyjadacz. Montują rowery mechanicznie, jakby byli z nimi zespoleni. Wiedzą, że przez najbliższe dni są skazani na ich towarzystwo. Na dobre i złe, na pogodę i deszcz, na górę i zjazd, na transport koleją i busem, na przelot promem i szutrem, na całą bolesną mękę harlejowego rowerzysty, tępo zapatrzonego w dal, wystawionego na wiatr i słońce, na zapachy i widoki, na ból i cierpienie, wątpliwości, pot, zniechęcenie, napierdalającą głowę i wiarę połączoną z nadzieją, że to ma jakiś sens i wartość. Tak, rowery w naszym wydaniu to nie jest odpoczynek raczej.

Dalej troczenie kartonów. I tutaj następują pomysły indywidualne i w pewnym stopniu racjonalizatorskie. Mariuszek, Tomuś i ja składamy kartony, wpieprzamy na bagażnik Tomcia, troczymy gumami i w drogę. Pozostali podobnie, dobierają się w pary lub trójki i ogarniają tematy. Wyjątkiem jest Bodek. Zawodowo członek ruchu oporu. Nawet w sensie dosłownym. Posiada uprawnienia ZBOWiD, bo niby stracił zdrowie w walce o wolną Polskę. Być może. Dla mnie jest Bestią, co się zowie. Nie bierze jeńców. Wpierdala karton w całości na bagażnik, przykleja go do roweru oraz własnego ciała taśmą klejącą i rusza ku przeznaczeniu. Na szczęście przeznaczenie znajduje się około 350 metrów. Taki był plan, aby zostawić kartony na jednym z prywatnych parkingów okołolotniskowych. Wybieramy pierwszy z brzegu.

Mistrz pakowania kartonu na bagażnik

Niezwykle miła pani mówi, że zaopiekuje się naszymi kartonami za darmo. Ostentacyjnie nie przyjmuje żadnych pieniędzy. W takich sytuacjach myślę sobie, że rowerzysta ma tę przewagę nad typowym turystą, że bardziej zasługuje w oczach spotkanych ludzi na szacunek i zdumienie niż chęć zarobku. Ale to też się zmienia, bo takich jak my przybywa w ogromnym tempie.

Wyruszamy na pociąg. Chwila i jesteśmy. Od samego początku wiedziałem, że nie ma szans, aby zdążyć na pociąg o 19:40. No i tak jest w istocie. Jesteśmy po czasie. Kolejny będzie za trzy godziny i będzie to ostatni pociąg do Baru, czyli miejscowości, do której zmierzamy. Boże, czasem właśnie za to kocham kraje, gdzie nie wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku. No bo na stację oprócz nas przybywają inni podróżni z okolicy. Zapytani mówią, że specjalnie przychodzą 20, 30 minut później, bo ten pociąg nigdy jeszcze nie był o czasie. Zawsze jest spóźniony. Już widzę te pełne złości komentarze na lokalnych forach:

Jasny gwint, wyobraźcie sobie, że dzisiaj pociąg do Baru odjechał zgodnie z rozkładem. Kurwa, to upadek wszystkiego. Już niczego nie można być pewnym w tym zakichanym kraju.

Pakujemy się w dwóch zespołach. Okupujemy przód i tył. Konduktor ma luz. Wita nas z uśmiechem. Coś tam mamrocze, żebyśmy uważali na przystankach i załatwiamy bilety na zasadzie co łaska. Do niedawna standardowa procedura w naszym PKP. Jak wiadomo, pociąg zabija. Jedziemy półtorej godziny. W Barze jesteśmy po zmroku. Właściwie strach się przyznać, ale nie wysiadamy, tyle co wysypujemy się z wagonów na peron. Bogu dzięki, że to końcowa stacja. Nastroje osiągają nienotowane wcześniej poziomy samozadowolenia. Nawet trzymamy pion. Do obiektu zaledwie kilometr. Daliśmy radę, chociaż nie wiem jak...

Dworzec wzięty

Bar wzięty

Villa Dana to pensjonat z lekką nutą urbanistycznej ekstrawagancji. Projektant nie miał zbyt dużo czasu, inwestor kupił to, co akurat mieli w hurtowni, budowlańcy nie byli szczególarzami. Dla nas luksus. Pierwszy wieczór, więc idzie na grubo. Mamy zapasy, które dodatkowo uzupełniamy na pobliskiej stacji benzynowej. Muza, tańce, ‘impreza jakiej nie przeżył nikt’, ‘sąsiedzi walą, walą do drzwi’. Na szczęście nie puszczamy sztucznych ogni.

Bar – Szkodra

Z wieczora ustaliliśmy, że śniadanie zjemy w drodze. Termin wylotu około 9:00. Trochę się dziwię nad ranem, bo w trójce, w której śpię, są trzy łóżka, trzy pary juków, trzy pary butów, ale tylko dwie osoby. Prawdopodobnie jeden z kolegów nie trafił do pokoju. To się zdarza. Najważniejsze, aby znajdował się w obiekcie. No ale pewności nie ma. Na wszelki wypadek informuję towarzystwo na łotsapowej grupie technicznej o zaistniałej sytuacji.

Po kilkunastu minutach zaginiony jest odnaleziony, chociaż mało werbalny. Raczej mruczący i sapiący. Drapie się do dupsku i torsie, ale ogarnia tematy, co prawda z trudem i wysiłkiem, ale ogarnia. Ruszamy ku morzu. Pogoda sprzyja. Neutralny wiatr, temperatura około 20 stopni, morale doskonałe. Śniadanie zjadamy w knajpie z widokiem.

Potem trasa bulwarem nadmorskim, ale trzeba odbić, bo port i koniec drogi. Większość przybywa do Czarnogóry ze względu na Adriatyk. Wiadomo, morze po obu stronach wygląda podobnie, chociaż nasz Bałtyk od północy to kraina szkierów, czyli małych kamiennych wysepek rozrzuconych pośród głębokich, wcinających się w ląd zatok, pełna domów i łódek. Po naszej stronie dominują szerokie, piaszczyste plaże.

Stary człowiek i morze

Chodzi mi bardziej o temperaturę wody i dostępność usług gastronomiczno-rozrywkowych w akceptowalnych cenach. Inaczej mówiąc: wakacje w Montenegro są zazwyczaj tańsze niż te w Grecji, a co dopiero we Włoszech czy Chorwacji. Jest jednak zmienna, która jest dla mnie ważna, czyli stopień estetycznej samowoli sięgającej granic okurwienia totalnego.

Czarnogóra w ramach uwolnienia ducha narodu doszła do wniosku, jak zresztą inne postkomunistyczne kraje, że pieniądze i wolna amerykanka są doskonałą odpowiedzią na ład przestrzenny, krajobraz, kolorystykę, formę, fakturę, użyte do budowy materiały, metody zagospodarowania ścieków, gospodarkę odpadami, prawo do wypoczynku w ciszy, inwazyjne bryły – jednym słowem całą tę przestrzeń naturalną, czyli chujową, którą należy zgwałcić i zaprojektować na nowo.

Jedziesz do Czarnogóry, staraj się unikać Budvy i Baru. Taką mam refleksję, ale szanuję spojrzenie innych. Dosyć tej słownej napierdalanki z krajobrazem. Mamy swoje zadania i zasady oraz jesteśmy w komplecie, więc zaczynamy pierwszy etap rowerowy.

Na skrzyżowaniu dróg zatrzymuję ekipę i pytam, jakie są potrzeby. Konkretnie: czy jedziemy do Starego Baru, będzie trochę pod górę, czy lecimy główną drogą wzdłuż morza, krótszą i bez zwiedzania. Wiadomo, w drużynie obowiązuje demokracja. Ciekawostką jest wynik wyboru. Jedynie Witek jest za jazdą do Starego Baru, pozostali wstrzymali się od głosu. Demokracja rządzi się swoimi prawami.

Wyniki głosowania: dwóch za Starym Barem, dziewięciu wstrzymało się od głosu. Podejrzewam, że powodem braku zajęcia stanowiska było chwilowe osunięcie się w wyobcowanie. Syndrom nazywany mentalnością ofiary. W psychologii osoba taka uważa się za ofiarę wrogich czynów innych ludzi bądź okoliczności. Jak głosować na litość boską, kiedy wątroba zwołuje w ramach protestu strajk włoski, przekonuje do współpracy trzustkę, jelito cienkie, a nawet grube, zwieracze oraz rozkołatane serce.

W umysłach toczy się zacięta walka pomiędzy poddaniem się i ogłoszeniem tego, a próbą bycia dzielnym. Już widzę te wewnętrzne zapytania o sens tego wszystkiego. Pytanie: Co ja, do chuja, tu robię? Przecież jestem dorosły? Mogłem siedzieć w domu. Polecieć do kurortu? No i ta przykra sytuacja, że to jeszcze potrwa. Przecież to dopiero początek. Pierwszy dzień! Święta Tereso.

Ruszamy do góry. Pół godziny wspinaczki i jesteśmy w Starym Barze. Takie cacko dla turystów. Deptaczek, kościółek, pamiątki, sklepiki, kawiarenki, magnesiki, koraliki, koszulki, czapeczki, no wiadomo. Na parkingu następuje podział. Zostaję przy rowerach i ślepię się w otaczającą przestrzeń. Tomuś bierze nasz los w swoje ręce i proponuje zakup lokalnych ziół. Jest lekarzem drużyny i wie, że wieczorem będziemy potrzebować zioło terapii.

W drodze do Starego Baru


Stary Bar

Biedny nie bierze pod uwagę, że przed nami granica, a służby fitosanitarne mogą uznać nielegalny przerzut zioła za wykroczenie, a nawet przestępstwo. Co zrobić. Tomek nawiązuje kontakt z panem parkingowym. Pan parkingowy w istocie nie jest żadnym parkingowym. Jest prawdopodobnie uchodźcą lub lokalnym członkiem brygad oporu wobec zorganizowanego i przewidywalnego życia. Jego intuicja, typowo cygańska, proponuje życie poza systemem. Jest antysystemowcem, może nawet anarchistą. Nawet manifestuje to sposobem swobodnego ubioru, brakiem uniformu, identyfikatora, brakiem zadbania o estetykę uzębienia, uczesania oraz szeroko pojętego faszyzmu sanitarnego.

Chuj. Ważne, że jest i jest do dyspozycji. Bierze od Tomcia 20 euro i znika. Druga część wyprawy w składzie: Jędruś, Kuba i Bodek przetrząsa sklepiki w poszukiwaniu pamiątek, robi zdjęcia, nawiązuje kontakt z rodziną. Jedynie Ojciec, co to już wszystko wie i wszystko widział, zalega pod murkiem i łapie oko.

Po 20 minutach i lekkim uzupełnieniu elektrolitów Tomuś dochodzi do wniosku, cokolwiek podszytego rezygnacją i ubolewaniem, że prawdopodobnie parkingowy okradł go z 20 euro i tym bardziej popada w zwątpienie i zadumę. Proponuję poczekać dodatkowe 5 minut, bo na moje oko parkingowy to człowiek zaufania. Może nie rokuje ubiorem, ale na mój gust, a widziałem jego oczy, jest człowiekiem honoru, tyle że poddanym próbie. Daj Bóg, aby nie na wieczność.

No i jest parkingowy. Jest zioło. Jest uśmiech. Jest słońce i wiara. Zbieram kolegów. Jak się później okaże, trochę nieskutecznie. Dodam tylko, bo to raczej kronika niż powieść, że parkingowy za otrzymane od Tomcia pieniądze pospiesznie zakupił w pobliskim barze kebaba. Może to jego pierwszy dobry posiłek od kilku dni. Nie wiemy. Czasem warto ludzi nie oceniać po wyglądzie. Przepraszam za moralizowanie.

Wracam do tematu. Żeby wyjechać ze Starego Baru, trzeba zawrócić. Opaść w dół, kierując się na południe, przejechać mostkiem przez rzekę i dalej drogą równoległą do M24 delikatnie odbijać na wschód. Pierwszy przystanek przy Starej Masłinie, czyli Starym Drzewie Oliwnym, datowanym na początek naszej ery. Tak, ma 2 tysiące lat i nadal żyje. Wokół kilka podobnych.

Stare drzewo

Konfederaci Barscy

Nie pamiętam, czy wtedy, czy kawałek dalej dochodzę do wniosku, że jedziemy w dziewięciu. Czyli dwóch brakuje. Nie ma Kuby i Jędrka. Nie, że nie ma chwilowo. Ich jest brak totalnie. Ewidentnie są poza grupą. Nawiązujemy kontakt telefoniczny. To nie jest prosta sprawa w krajach poza unijnych. No może nie trudna, tylko kosztowna. Są kompletnie zagubieni. Z wysłanej pinezki wiadomo, że poszli w złą stronę. Kierują się na północny wschód. Jak ktoś słusznie zauważył, jadą do Bułgarii. Będą musieli zawrócić. Jędrek jeszcze próbuje stawić czoła przeciwnościom i wchodzi w chaszcze totalne... Później biedny będzie wyglądał, od kolan w dół, jakby próbował zgwałcić kota. Tak, to nie są typowe szlify rowerowe, czyli szerokie otarcia spowodowane upadkiem na asfalt. Ewidentnie przedzierał się przez chaszcze albo gwałcił kota.

Rozdajemy karty na nowo. Plan jest następujący: grupa zasadnicza będzie się poruszać tempem powolnym. Co oznacza obecność praktycznie w każdym napotkanym barze lub restauracji. I tak: może w tym, bo z widokiem, albo w tym też, bo lokalny i lokalesi siedzą, a może w tym też, bo należy coś zjeść. No i tak niespiesznie dolatujemy do głównej drogi M2.4. Koledzy doganiają nas i po kilku kilometrach zjazdu osiągamy granicę z Albanią.

Procedury są takie, aby ominąć stojące w kolejce auta. Bez ostentacji. Po prostu robić swoje. Broń Boże nie zaglądać w oczy wkurwionych kierowców. Nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Śmiało i rytmicznie podążać do granicy. No i tak to wygląda. Team jest razem, w Albanii.

Zjazd do Szkodry. Zaczyna zmierzchać. Proponuję postój w barze z widokiem na Drin i górę pośrodku. Piękne miejsce. Zamawiamy. Korzystamy z toalety. Cieszymy oczy widokiem. Drin to największa rzeka Albanii. Źródło wody, energii, wrażeń estetycznych, coś na kształt naszej Wisły, tylko w wydaniu górskim, drapieżnym, meandrującym, widokiem o ciarki przyprawiającym, zmieniającym charakter ludzi, a nawet ich religię. Tak, Drin będzie nam towarzyszył przez dwa kolejne dni. No ale opatrzność ma swoje plany i zaprowadza zmiany. Na szczęście tylko kosmetyczne.

Granica nr 1 Montenegro - Albania

Albańskie rokoko

Do hotelu docieramy po zmierzchu. Na ulicy duży korek. Jest niedziela. Mieszkańcy Szkodry ruszają na miasto, po zakupy i w poszukiwaniu rozrywki. Lądujemy w obiekcie. Ktoś określił go mianem karawanseraju. W rzeczywistości to Hotel Tradita zlokalizowany w starym albańskim domu-dworze. W dużej części drewnianym. Na ścianie wjazdowej ciekawa instalacja przymocowanych do muru starych zabytkowych rowerów. Hotel posiada dobrą kuchnię, lokalne wina i doskonałą obsługę.

Czynności wiadome. Akomodacja, parkowanie rowerów i ruszamy na kolację. Daleko nie jest, bo to restauracja hotelowa. Elegancko, trochę turystów z Niemiec, do tego odświętnie ubrana grupa lokalesów i lokalesek. Atmosferę umila duet muzyczny zainstalowany na antresoli. Zamawiamy trochę za dużo, ale i tak zejdzie. Mięsa z grilla w różnych postaciach są bardzo dobre. Do tego przekąski, szopskie sałatki i wino. Ceny jak w Polsce w normalnej restauracji tzn. w tego typu lokalu zapłacilibyśmy dwa razy więcej.

Po kolacji spotykamy się w holu i Tomuś, a właściwie Bodek, rozpoczyna seans ziołolecznictwa. Do dystrybucji służy znaleziona na śmietniku puszka po red bullu, wygięta i podziurawiona szpikulcem. Nie biorę udziału, pomimo zachęt, w sesji degustacyjno-integracyjnej. Skutkiem ubocznym ziołolecznictwa są braki niektórych kolegów w pokojach. Nieważne. Ważne, że są plany na jutro, czyli ustalona godzina śniadania i wylotu z bazy.

Szkodra – Koman

Śniadanie na wypasie. Podawane na dwóch salach. Sala zimna zawiera zimne potrawy, sala ciepła – ciepłe. Na zimno są sery, pieczywo, słodkości, owoce, wędliny itd. Na sali ciepłej można nabyć kiełbasy, jajka, mięso, naleśniki...

Po śniadaniu pół godziny dla rodziny, czyli ubikacja, telefon, i wtedy, kiedy wszyscy są w komplecie, Kuba oznajmia, że zatracił kontakt z telefonem. To znaczy posiada telefon, ale nie jest w stanie go uruchomić. Zepsuł się lub zawiesił ekran. Trzeba reagować. Wprowadzam grupę w stan uśpienia, bo już byli w stanie gotowości, a nawet zmiany lokalizacji. Proponuję, aby Kubuś spróbował ogarnąć temat, bo bez telefonu, wiadomo, dzisiaj to jest przesrane po prostu. Tym bardziej, że przez najbliższe dwa dni będziemy poza cywilizacją, to znaczy nie do końca – cywilizacja będzie, ale sklepów z telefonami, zakładów naprawczych i godzin otwarcia nie będzie na bank.

Jest poniedziałek, około 10, więc Szkodra, drugie co do wielkości miasto Albanii, rusza do życia. Organizuje się grupa naprawcza. W skład grupy wchodzą: Kuba – wiadomo dlaczego, Tomuś – bo to taki człowiek, co pomóc lubi i nawet potrafi, oraz Marianek. Marianek będzie sprawował funkcje logistyczne i będzie zapewniał łączność z bazą, a łączność bywa najważniejsza. Wyruszają na miasto.

Reszta w takich sytuacjach popada w odrętwienie. Charakteryzuje się to tępym zapatrzeniem w dal, scrollowaniem telefonu, smarkaniem nosa, ponownym sprawdzaniem sakw, wizytą w kiblu itp. Tymczasem lecę po piwo. Jest już pora, że można. Znajduję kilku naśladowców i morale zaczyna rosnąć. Dodam tylko, że pogoda sprzyja, a hotel jest bardzo wysokiej jakości.

Hotel Tradita

Biciklist


BFF

Przybywają koledzy. Kuba kupił nowy telefon, bo prawdopodobnie stary jest nienaprawialny. Teraz jeszcze trzeba wprowadzić do niego kartę, PIN-y, pocztę, kontakty i takie tam, więc całość zajmuje dodatkową godzinę. Wreszcie wyruszamy. Jesteśmy na kursie. Sprawnie opuszczamy miasto i łapiemy drogę SH5. Dalej na skrót wzdłuż torów i z powrotem do SH5. Droga lokalna, płaska, wiatr neutralny, ciepło, a nawet parno, co zwiastuje nadchodzącą burzę.

Na moście nad Drinem robię postój. Podziwiamy rzekę i niską zaporę, do której zmierzamy. Mijamy pomnik Matki Teresy z Kalkuty. Robimy pamiątkowe zdjęcie. Matka Teresa była Albanką urodzoną w macedońskim Skopje. Ma tutaj spore grono wyznawców. Dalej w Mjede robimy zakupy. Dlatego, że jak byłem na tej drodze lata temu, to charakteryzowała się ona brakiem totalnym sklepów i barów. Obecnie jest inaczej. Wiadomo, wszędobylska turystyka i komercja. Dla mnie super. Można się zatrzymać w ładnym miejscu, posiedzieć, uzupełnić elektrolity, pogadać. Przecież właśnie o to chodzi.

Matka Teresa i Top Chain

I tak jest. Na początek spore przewyższenie z lekką serpentyną. Zmieniamy drogę SH28 na SH25 i robimy postój na wzgórzu. Przeliczamy się, robimy po gutku i ruszamy malowniczym, zniszczonym asfaltem wzdłuż Drinu na północ, a dalej na wschód. Widoki cudowne. Ruch samochodowy nikły. Zapachy późnej wiosny i otaczające wzgórza dopełniają w nas poczucie rowerowej nirwany.

W obiekcie Perla – Vau i Dejes zatrzymujemy się na lunch. Rozsiadamy się na tarasie. Kelnerzy zakładają obrusy. Zamawiamy pstrągi. Jedynym minusem jest silny wiatr zwiastujący nadchodzącą burzę. Niebo w naszym kierunku staje się coraz bardziej stalowe.

Niestety trzeba ruszać. Kilka kilometrów dalej znajdziemy się w rozsypce. Zazwyczaj dopinam tyły. Droga przed nami jest wiadoma, jedyna. Bardzo trudno zbłądzić. Dobrze, aby każdy znalazł swój rytm i tempo. Jazda w peletonie jest przereklamowana, także ze względów bezpieczeństwa. Koledzy doskonale znają tę prawdę i każdy uruchamia swoje... Niektórzy zatrzymują się na siku, inni robią zdjęcia, jeszcze inni łapią rytm i mają potrzebę poczucia wiatru w coraz rzadszych włosach.

Za mną jest tylko Jędrek. Kiedy spadają pierwsze krople deszczu, ogromne i coraz gęstsze, postanawiam zrobić przerwę w barze lokalnym, takim najbardziej lokalnym z lokalnych barów albańskich. Siadamy z Jędrkiem na zewnątrz pod daszkiem i zamawiamy napoje. Obok nas ściana wody. Koledzy odjechali. Znajdą swoje miejsce. Nie ma kompletnie sensu ich gonić i moknąć. Znajdziemy się później.

Bar typowy, lokalny, albański charakteryzuje się tym, że w dupie ma wystrój. Wystrojem są ludzie go odwiedzający. Zazwyczaj sami mężczyźni. Często brygady powracające z roboty: budowlańcy, drwale, pasterze, pszczelarze i tacy tam. Oczywiście nie brakuje lokalnych alkoholików, dla których ten przybytek to ostatnia deska ratunku przed pogrążeniem się w samotności i melancholii.

Oczywiście jesteśmy postrzegani przez klientelę jako Niemcy. Wyjaśniamy, że my Polacy. Że znamy Lewandowskiego i Bońka i takie tam podobne rzeczy. Wszystkie krzesła i stoły są całkowicie różne. Nie, że taki sznyt i projekt. Są takie, bo są z odzysku i wysypiska. Przeżywają swoje drugie życie. Wnętrze jest tak surowe, że aż zadziwiające. Bar to zwykła bryła z cegieł i pustaków. Na ścianie za nim, na półkach, stoi kilka flaszek alkoholi znanych marek. Nikt ich nie pije, o czym świadczy pokrywająca je warstwa kurzu, ale są: Johnnie Walker, Jack Daniels, Ballantine’s... Tu się pije lokalne piwo sieciowe i własnej roboty rakiję, czyli wódkę z winogron.

Ale w każdym, nawet takim obskurnym barze w Albanii, jest najwyższej jakości ciśnieniowy ekspres do kawy na kolby. Tak – kawa to tutaj świętość. Jakość porównywalna do tej we Włoszech czy Hiszpanii. Do tego obowiązkowy telewizor. Plazma dużych rozmiarów. Pilot jest do dyspozycji gości. Sami wybierają programy. Czasem jakiś mecz, czasem lokalną politykę, a czasem infantylną muzykę miejscowych wykonawców, nieruchomych na scenie, śpiewających o zawiedzionej miłości, bólu, cierpieniu i zdradzie zapewne.

Po godzinie deszcz ustaje, droga błyskawicznie obsycha, słońce wychodzi zza chmur. Należy ruszać w pogoń za kolegami, którzy znaleźli przystań w barze na wzgórzu. Z ich relacji wynika, że grupa ucieczkowa w składzie Witos, Rafa i Marianek była pół kroku przed deszczem i po zdobyciu góry zamelinowała się na tarasie knajpy z zajebistym widokiem - Ledi’s Place. Zostawili, ozdobioną kamizelką odblaskową, strzałkę przy drodze. Dzięki temu kolejne części rozbitego peletonu wiedziały, gdzie skręcić. Dodatkowo puszczali sygnały świetlne i dźwiękowe. Nie sposób było przegapić. Tak jak wielu miejscach Albanii (i Kosowa) łopoczą nad nami 3 flagi – albańska, amerykańska i unijna.

Zdobywcy przełęczy

Szyk i elegancja

Drin

BFF

Wieczna przyjaźń

Top Chain i kozy

Jeszcze 15 km malowniczej, ale nieco męczącej, drogi i o zmierzchu jesteśmy na miejscu, czyli w obiekcie Hotel Davids. Czysto i schludnie. Nowoczesny wystrój pokoi. Jest nam dostarczone jedzenie w formie cateringu – bardzo smaczne cevapcici. Zamawiamy śniadanie na jutro. Jest mobilizacja. Kolejny dzień to przeprawa promowa, więc wypadałoby być na czas.

Koman – Gmina Bujan

Śniadanie o 7:30. Gotowe zestawy zawinięte w folię. Jemy na zewnątrz. Trochę słabo, bo wieje wiatr i jest chłodno. Szybki załadunek i wylot na prom. Do przejechania kilka kilometrów. Na promie powinniśmy być o 8:30.

Początkowo lekki zjazd i po równym. Dalej konsternacja u kolegów – za nic mieli moje gadanie, że do promu będzie pod górę. Przecież wiadomo, że do promu nie może być pod górę. A jednak jest. Trzeba wjechać na zaporę. Kilkadziesiąt metrów przewyższenia, serpentyna i na koniec stary, kamienny tunel. Mobilizacja totalna. Dominuje zdumienie odbierające werbalność. Wywalamy z tunelu i wsiadamy na prom.

W drodze na prom

Tunel

Prom

Przełomy Driny

Jest już sporo ludzi, ale prawdziwa nawałnica dopiero nadejdzie. Prom będzie pełny i to już w maju. Jak byłem w tym miejscu w lipcu, było właściwie pusto. Ojciec z Tomciem, co to lubią być razem, okupują miejsca wewnątrz. Niewiele zobaczą, a jest sporo niezwykłych widoków. Boją się zimna, bo za ciepło nie jest, a w dodatku będzie wiało, jak to na promie. Marianek też wewnątrz. Witek, Kuba i Rafa chyba w swoim towarzystwie, pewnie razem z Jędrkiem.

Zajmuję miejsce na ławce na pokładzie. Jestem z Bodkiem i bidonem. Ubieramy na siebie wszystko, co mamy, popijamy z bidonu, opowiadamy historie i podziwiamy krajobraz. Po połowie drogi dołączają Robert i Grześ. Całość trwa 2 godziny. Płynie się po spiętrzonej zaporą wodzie Drinu do miejscowości Fierze. Widoki są obłędne – kanion wysokich i ściśniętych gór, szmaragdowa woda, wodospady. Tylko pogoda trochę zimna, ale jest słonecznie i to jest podstawa.

Na przystani łączymy grupy i w drogę. Do obiektu raptem kilkanaście kilometrów. Taki był plan, aby po dwóch dniach na rowerze zrobić lekki odpoczynek. W Kastrati robimy postój w barze na rondzie. Ciekawostką jest lokalne muzeum drogich samochodów.

Śpimy w obiekcie Hotel Bar Avdi Rexha. Duży drewniany obiekt z ogromną restauracją i prywatną plażą. Panowie z obsługi mówią dobrze po angielsku i są ogarnięci. Zajmujemy pokoje i idziemy na lunch. Jedzenie spoko, ale szału nie ma. Za to kawę, jak w całej Albanii, mają wyśmienitą. Przekazuję opinie kulinarnych krytyków Top Chain.

W trakcie jedzenia proponuję zabawę. Pytam, czy ktoś za pieniądze odważy się na kąpiel w rzece. Dodam tylko, że pogoda jest na kurtkę, a woda w rzece ma ledwie kilka stopni. Są odważni, nawet bez zachęty kasą. Pewnie lokalna rakija zrobiła swoje. Grupa kąpielowa w składzie: Bodek, Kuba, Robert, Grześ, no i ja także, włazi do wody. Reszta robi zdjęcia, drapie się po dupskach, rechocze i snuje po kamienistej plaży. Robimy kółko graniaste. Wiadomo – w dramacie lepiej być w grupie. Typowa metoda morsów. Rzadko widuję samotników, zazwyczaj to grupy wsparcia.

Po kąpieli szumy na obiekcie. Z tego co pamiętam, Kubuś tylko z sobie znanych powodów postanowił spędzić noc na balkonie zamiast w łóżku, chociaż tych dostatek. Rozłożył karimatę, śpiworek, sakwy i piwero, no i spędził noc w spokoju, samotności i w kontakcie z naturą. Różne są potrzeby, a nasze wyprawy są kwintesencją dostrzegania takowych.

Dalej wzdłuż Drinu

CPN

Peja i przyjaciele

Morsy Top Chain

Gmina Bujan – Peje (po albańsku) lub Peć (po serbsku)

Po śniadaniu załadunek i transport na granicę z Kosowem. Jedziemy busem, a rowery bagażówką. Ojciec trochę marudzi, że tracimy wysokość i można było na rowerach. Trochę zapomina o dystansie i górze, która przed nami. Przed granicą poważna wspinaczka – kilkaset metrów podjazdu. Dookoła nic, jedynie opuszczone zabudowania i wzgórza.

Granica to bułka z masłem, jeżeli jesteś rowerzystą. Nie wiem, jak to wygląda w przypadku auta, ale pewnie bardziej skomplikowanie. Za granicą zjazd do drogi R 109. Wcześniej w Albanii droga SK22, za granicą przechodząca w 9-1. Ta droga prowadzi do Prisztiny i większość moich kolegów, raczej bezrefleksyjnie, nią podąży. Trzeba zadzwonić i zawrócić rebeliantów. Po przeliczeniu się wracamy na kurs.

Transport nr 1

Granica nr 2 Albania - Kosowo

Miejsce pamięci poległych partyzantów

Groby pomordowanych

Pierwsze kilometry po głównej, dalej zdejmuję chłopaków z szosy i po przejeździe przez most jedziemy po równoległej z drugiej strony rzeki. Spokojna okolica, rolnictwo, sadownictwo i mały ruch, po lewej stronie na horyzoncie góry. Można jechać dwójkami i trójkami. Jedyne, co zwraca uwagę, to mnóstwo cmentarzy, głównie muzułmańskich. Na nagrobkach wizerunki zmarłych, często niestety z dopiskiem, że są to ofiary serbskiego terroru.

Robimy postój w barze, uzupełniamy elektrolity i prowadzimy pogawędkę. Kilkaset metrów dalej zatrzymuje nas młody koleś. Pyta, czy jesteśmy z Polski, bo jego ziomal usłyszał nasz język w barze i do niego zadzwonił. Okazuje się, że facet mówi po polsku – ma żonę Polkę, na co dzień żyją i pracują w Zurychu, on jest kierowcą autobusu, teraz jest na wakacjach w domu, w swoim ukochanym Kosowie, czyli dla niego Albanii po prostu. Dla Serbów Kosowo to Serbia – brak pola do kompromisu, impas, ani kroku w tył. Beczka prochu.

Dalej ktoś werbalizuje potrzebę skorzystania z ubikacji. Nadarza się okazja – jesteśmy obok dużego obiektu, który wygląda jak gigantyczna restauracja. W rzeczywistości to wytwórnia alkoholu – The Vidasus Distillery Nivokaz. Od razu po wejściu czuć, o co chodzi. Lepiej nie palić w takich miejscach, bo grozi wybuchem. Zapach identyczny z tym w bodegach hiszpańskich, na przykład w Jerez, lub wytwórniach koniaków na Ukrainie czy Mołdawii. To jest zapach spirytusu wytwarzanego na bazie winogron.

Robi się ciekawie. Mościmy się na zewnątrz i zostajemy poczęstowani wyrobem fabrycznym – nalewką na bazie stu lokalnych ziół. Przybywa właściciel – wygląda jak członek zespołu ZZ Top, broda do pasa. Bawi nas ciekawą rozmową o swoim biznesie. Podziwia nasze rowery, ale mówi, że woli swoją pasję, czyli motocykle. Ponieważ nie chce żadnej kasy za napoje, kilku z nas postanawia w ramach rewanżu zakupić w lokalnym sklepiku jego wyroby. Dominuje taka butelka z kozłem – nazywa się Dazhni Me Brima. Wypijemy później, z braku laku.

To nie koniec atrakcji. Kawałek dalej jest szkoła koraniczna, czyli medresa z meczetem – ryt suficki. Byłem w podobnych w muzułmańskich krajach, więc zostaję i pilnuję rowerów. Koledzy zwiedzają. Później trochę serpentyny, agrafka i przedmieścia Decan. Pytam, czy jedziemy zwiedzić cerkiew i Monastyr Visoki Decani. Jak zwykle tylko Witek jest przytomny. No dobra, jedziemy. Na opłotkach trzeba odbić w lewo, dalej lekko pod górę w głąb doliny. Wreszcie jest. Ciągle pilnowana przez siły KFOR, czyli Kosowo Force, międzynarodowe siły NATO. Na bramie trzeba zostawić paszporty. Wejście do cerkwi tylko w długich spodniach. Błagam księdza na bramie, aby pozwolił. Mówi, że jak przeor się zgodzi, to ok. Dzwoni do przeora. Jest zgoda. Możemy wejść.

Cudowny kościół. Fantastyczna, kamienna, harmonijna bryła z mnóstwem detali. Wewnątrz freski najwyższych lotów. To dla Serbów coś na kształt Jasnej Góry. Nie zamierzam wchodzić w szczegóły – jak ktoś zainteresowany, to doczyta.

Centrum sufickie

Meczet

Top Chain w prawosławanym sanktuarium

Cerkiew

Top Chain i KFOR


Po zwiedzaniu i odebraniu paszportów ruchliwa droga w dół do Peje. Mieszkamy na wzgórzu, więc jest kilkaset metrów wspinaczki do obiektu. To camping z pawilonem, w którym mieszkamy. Jedzenie załatwiamy w restauracji na wolnym powietrzu. Dalej to już dogrywka w podgrupach.

Peje – Plav

Śniadanie w obiekcie. Standard. Po śniadaniu szybkie czynności, bo mamy transport na zieloną granicę. Jest odlotowo punktualny i w dodatku wykurwiście profesjonalny. Jedziemy busem z przyczepą rowerową niemieckiej produkcji typu platforma. Pozostali koledzy podróżują dezajnerskim Range Roverem.

Procedury są takie, aby grupa jadąca terenówką pokupowała zapasy na podjazd w góry. Chodzi o tak zwany zestaw ratunkowy, czyli colkę, piwero i wodę. Niestety brak mi tutaj kontroli. Koledzy zamiast kupić 11 małych puszek i 11 małych piw, kupują dwie coca-cole dwulitrowe, które będą chuj wie gdzie. Z tego miejsca jeszcze raz apeluję: przed nami poważna góra. Wiadomo, że każdy uderzy własnym tempem, stosownie do aktualnej formy i wyboru. Będziemy rozczłonkowani. Każdy ma mieć zestaw ratunkowy.

Po drodze jedziemy przez kanion Rugova – prześliczną, krasową dolinę z mostkami na linach i naturalnymi tunelami. Byłem tutaj poprzednim razem. Teraz nie mamy czasu. Jest okno pogodowe i musimy z niego skorzystać. Jakie to ważne, okaże się następnego dnia, ale o tym później.

Wysiadamy w Kuqishte. Dalej dwa kilometry po szutrze w kierunku zielonej granicy. Kiedyś w ramach byłej Jugosławii była tutaj droga i jest nadal, tylko obecnie to są dwa kraje, a Kosowarzy zdjęli fragment asfaltu. Zaraz po wojnie pod koniec lat 90-tych chcieli utrudnić ewentualny atak. Czarnogóra była wtedy jednym państwem z Serbią. Opuszczamy Kosowo i wkraczamy ponownie do Montenegro. Na szlaku kamienne zapory informujące o przekroczeniu linii granicznej. Za zaporami asfalt. Kultowy asfalt. Wąska, cudowna droga na przełęcz Cakor. Kiedyś uczęszczana, dzisiaj w całkowitym odwrocie. Natura powoli bierze ją w posiadanie. Zarasta od góry i od dołu. Jedyny pojazd, jaki spotkamy po drodze, to ciężarówka jadąca po drzewo – tir z przyczepą kłonicową.

Transport nr 2

W drodze do zielonej granicy

Granica nr 3 Kosowo - Montenegro i Komandor

Jesteśmy totalnie sami na tych kilkunastu kilometrach wspinaczki. Siedemset metrów przewyższenia. Wchodzimy na Giewont, czyli 1900 metrów nad poziomem morza. Pogoda cudowna, praktycznie bezwietrznie, słońce i białe obłoki. Po drodze stado z pasterzem. Jak wspominałem, każdy własnym rytmem. Niektórzy wjeżdżają, inni w trybie mieszanym, ja pilnuję tyłów i prowadzę z lekkimi przerwami na krótkie podjazdy.

Na przełęczy czeka nas kontrola graniczna. Mamy przepustki od policji granicznej w Kosowie załatwione przez Zbulo.org. To taka albańska firma turystyczna, zajmująca się organizacją trekkingów w Alpach Przeklętych, czyli górach na pograniczu Albanii, Czarnogóry i Kosowa. Procedury są profesjonalne i szybkie. Kwit od Zbulo, paszport i załatwione. Policja rusza w swoją stronę.

Przełęcz Przeklętych

Rafa Przeklęty

Narada szczytowa

Tam w dół jedziemy

W naszych organizmach buzują endorfiny. Jedyny minus to dobierające zimno i łamiąca się pogoda. Póki co jest cudnie, jesteśmy w komplecie, a przed nami epicki zjazd do Murino, gdzie odpoczywamy w 'motocyklowym' barze i rozmawiamy z samotną niemiecką rowerzystką. Po 10 km osiągamy Plav, który okazuje się zapyziałą dziurą; przynajmniej o tej porze roku. Grupa gastronomiczna załatwia lokal. Kolacja jest słaba. Chyba najgorsza na wyjeździe... Tak czasem bywa, przecież to jest ocieranie się o podróż.

Top Chain, filia w USA

Plav na jziorem Plav

Luksus i wygoda

Dalej po kilku kilometrach zdobywamy nasz nocleg. Śpimy w domkach Ethno House Bektesevic. Taki trochę camping w stylu butikowym. Domki mają kominki i zapas drewna. Rozpalamy. Robi się przytulnie. Za oknem pogoda tężeje. Ciągnie deszcz. Ale nikt nie spodziewał się takiego tąpnięcia, jakie nastąpi. Tematy wieczorne wiadome. Było wpierdol, więc większość marzy o tym, żeby się wyspać.

Plav (a właściwie Gusinje) – Tamare

Zazwyczaj wstaję wcześniej. Tym razem podobnie. Za oknem domku ściana deszczu. Ponuro, mgliście, no i temperatura zaledwie kilka stopni powyżej zera. Śniadanie mamy na 9-tą. Nasza pani gospodyni jest muzułmanką. Nosi chustę skrywającą włosy. Jest bardzo profesjonalna. Wszystko przygotowane na czas. Oprócz nas są jeszcze inni goście, więc trzeba wydać 14 śniadań.

Przed jedzeniem ustalamy, że nie ma sensu opuszczać obiektu w taką pogodę. Trzeba przeczekać. Prognoza mówi, że po południu ma się wypogodzić. Niestety pogoda w yr.no jest super dokładna, ale często trochę przesunięta w czasie. Niekiedy to działa na korzyść, czasem nie.

Mamy ustalone w naszym pokoju, że spróbujemy załatwić transport do następnego obiektu, a przynajmniej na granicę. Najlepiej by było, żeby na przełęcz za granicą, no ale to jest potencjalne szukanie guza. Nasz czas dobiega końca, przestrzeń ma swoje prawa, powoli należy minimalizować ryzyko, żeby zdążyć na samolot. Grupa zostająca do wtorku ma luz. Nasza raczej nie.

Podczas śniadania Tomek zapytuje gospodynię o możliwość ogarnięcia dla nas transportu do Tamare. Mówi, że spróbuje, zapyta męża, bo ten póki co odsypia. Pod koniec posiłku jest meldunek o możliwości. Pani super ogarnia w mig całą sprawę. Wie, że chodzi o 11 ludzi i 11 rowerów i że po drodze jest granica. Cena transportu 200 euro, no i pyta, czy wszyscy mamy paszporty. Cud kobieta.

Oczywiście korzystamy z oferty. Ustalamy godzinę na 11–12. Chodzi o to, żeby nie przybyć do kolejnego obiektu przed czasem zameldowania. Wczorajsza góra odciska piętno na kolegach. Dostali wpierdol, byli dzielni, ale teraz muszą odpocząć. Rozchodzimy się po domkach i zajmujemy niczym.

Tymczasem za oknem... To, co się wydarzyło, przechodzi moje dotychczasowe doświadczenia. A było ich niemało. Otóż padający deszcz przechodzi w śnieg. Gęsty i mokry, po godzinie jest go 10 centymetrów. Wyobraźmy sobie, co jest na przełęczy Cakor. Pewnie pół metra. Wczoraj – okno pogodowe, słońce, błękit, brak wiatru. Teraz zamieć. Niewiarygodne.


Zima latem

Transport nr 3

Zaczynam mieć wątpliwości, czy transport przyjedzie. Droga jest oblodzona. Nawet trudno chodzić. No ale są. Nasi wybawcy. Dwóch braci muzułmanów. Wnoszę po tym, że w busie, w którym jedziemy, ziomek puszcza monotonną muzę, będącą zaśpiewem muezina. Wsiadasz do taksówki w Egipcie lub Maroku i masz to samo. Czasem w Turcji też. Masz to w Kenii, szczególnie w okolicach Mombasy. Muzyka koraniczna.

Ładujemy rowery do mniejszego busa. Osoby do większego, no i rower Kuby, co to się nie zmieścił na pakę małego. Po chwili granica. Brak problemów. Jesteśmy na powrót w Albanii. Teraz już na fest, w tej części, co to jest katolicką enklawą w muzułmańskim kraju. Tutaj do dzisiaj prawo zwyczajowe bierze górę nad stanowionym. Obowiązuje zasada zemsty rodzinnej typu oko za oko itd. O wyrokach decyduje starszyzna. Miejsce ludzi gór i honoru. Mam wyczytane, że możesz tutaj zostawić rzeczy bez nadzoru i one nie znikną.

Granica nr 4 Montenegro - Albania

Niestety pogoda rozdaje karty. Nie zobaczymy panoramy Alp Przeklętych z Lepushe. Nie wypijemy drinka na przełęczy w Cafe Perdolec. Nie wykąpiemy się w cudnej, krasowej wodzie zaraz za granicą z widokiem na wodospad. Co zrobić. Już tu byłem i miałem to wcześniej. Teraz ratujemy dupska i poddajemy się opatrzności.

Do Tamare przybywamy około 13-ej. Trochę za wcześnie. Nasza nowa gospodyni, wydzwoniona przez telefon, nie robi zagadnienia. Będziemy spędzać zieloną noc w hotelu Rireyana. Powiedzieć, że wystrój jest co najmniej eklektyczny, to nic nie powiedzieć. Z zewnątrz ciekawa bryła. Zbudowana z kamienia. Do części hotelowej prowadzą stalowe schody typu spiralnego. Nie ma szans na ewakuację w razie pożaru. W dodatku okna są przeważnie trójkątne. W dodatku mówimy o trójkątach nieregularnych. Nawet nie wiem, czy daje się je otworzyć. Podobnie wyjścia na balkony. Też są trójkątne.

Na dole pani prowadzi sklep z chińszczyzną totalną. Tak totalną, że aż bolesną. Jakieś góry badziewia. Wszystko od sasa do lasa. Jakby po latach braku wszystkiego, co było straszne w Albanii, trzeba odreagować nagromadzeniem przedmiotów niepotrzebnych, jednorazowych, jaskrawych, głupkowatych, drapieżnych. Jedynie alkohol jest tradycyjny. No i dla turystów, także sieciowy typu Absolut, Smirnoff itp.

No, ale sala śniadaniowa przeszła moje najśmielsze koszmary senne. To było całkowite zaprzeczenie wszystkiego, co kojarzymy z tak zwanym dobrym smakiem. Nie silę się na opis tego, co zobaczyłem. Nie mam odwagi. Właściwie to było cudownie, bo oczy wypadały z orbit, serce kołatało w rytm disco, a wszędobylska różowość potrafiłaby wydobyć na powierzchnię najbardziej zadeklarowanego samobójcę czy depresanta.

No, ale po kolei. Zapadam w krótką drzemkę. Koledzy zamawiają w restauracji. Jedzenie pyszne. Zarówno ryby, jak i mięso. Obsługa profesjonalna. Przygotowana i pomocna. Chyba najlepsza kolacja wyjazdu. Przybywam spóźniony, ale jestem obsłużony błyskawicznie.

Kiedy byłem poprzednio w Tamare, 10 lat wcześniej, był tam jeden sklep z barem, świnie kąpały się w ulicznych rowach, a do miejscowości prowadził drapieżny szuter. Wszystko się zmieniło. Jest plac z ławkami, asfaltowa piękna droga, restauracje i hotele. Takie mam wrażenie, oczywiście subiektywne, że Albania rozwija się szybciej niż Polska. Zarówno ta na wybrzeżu, jak i ta w górach. Oczywiście nie widać tego w statystykach, poza tym to malutki kraj, ale ma wiele do zaproponowania i jest tego świadomy.

Dalsza część wieczoru, czyli dla niektórych zielonej nocy, rozgrywa się w atmosferze wspomnień romantyczno-matrymonialnych. Cudownie. No i muza serwowana przez Marianka załatwia resztę.

Wesele Top Chain

Tamare – Lotnisko (grupa wyjazdowa) / Tamare – Podgorica – Mojkovac (grupa bohaterska)

Ruszamy. Witek dopytuje o drogę, bo są w istocie dwie. Jedna przez przełęcz prowadzi do Szkodry, tyle że od północy, czyli inaczej niż nasz wjazd kilka dni wcześniej. Tam jest bardzo sztywny podjazd i mostek z widokiem. My pojedziemy drogą na granicę wzdłuż rzeki, pięknym, malowniczym kanionem. Tym sposobem porzucamy SH20 i podążamy na granicę w Grabom.

Pogoda sprzyja. Z każdym kilometrem cieplej. Opadamy na poziom morza. Towarzyszą nam cudne widoki kanionu. Odprawa zajmuje trochę czasu, bo jest awaria systemu. Kilkanaście minut i wracamy, po raz kolejny, do Czarnogóry. Towarzyszy nam rzeka Cem. Jest z nami od przełęczy w Lepushe i Qafe Perdolec. Niestety większość drogi pokonaliśmy autem. Z pogodą nie wygrasz.

Czasy słusznie minione


'Zaufaj drodze i jedź'

Granica nr 5 Albania - Montenegro

Przełomy

Do zobaczenia

Na skrzyżowaniu przed mostem urządzamy pożegnanie. Ściskamy się, dziękujemy za towarzystwo i rozliczamy kasę. Brak celebracji. Trzeba się rozdzielić. My mamy w głowie transport i powrót do domu. Koledzy jeszcze nie. Proponuję wspólny posiłek w restauracji Niagara. Witek odmawia. No dobra. Ruszamy.

Bodek ma problem i silnie potrzebuje ubikacji. Pędzi przed siebie. Nieświadomie omija zjazd na lotnisko i możliwość obecności w restauracji. Nie zamierzam go wydzwaniać. Trzeba jechać i nie komplikować. Przed nami ostatnia prosta. Wracamy do kraju. Wchodzimy w stan roztrenowania i powściągliwości. Najważniejsze – być na czas i w komplecie.

Konsekwencją jest wizyta w Tuzi i konieczność objechania pasa startowego. Dodatkowe 12 kilometrów. Nie szkodzi. Mamy czas. Łapiemy kibel, piwo w barze, a Mariuszek załatwia tanie i dobre kebaby. Dalej to już łatwizna. Najpierw droga główna. Nie kombinuję, ale za Mataryrzi zabieram kolegów w bardziej lokalne tematy. Dobijamy do lotniska od południa, odwrotnie niż planowałem.

Zdobywamy kartony, robimy bazę i pakowanie. Mamy spokojne dwie godziny. Siedzimy na słońcu zapatrzeni na góry i opróżniamy zapasy. Dalej wiadomo – proza i szczęście powrotu. Jak to mawiał klasyk, są dwie radości: wyjechać i wrócić, kupić i sprzedać.

Gdańsk wita nas deszczem i chłodem.

Tymczasem grupa o przedłużonym terminie ważności rusza do Podgoricy. Na przedmieściach witają nas slumsy – niska, zaniedbana zabudowa, szałasy i prowizoryczne sortownie śmieci. To Vrela Ribnićka – największe getto Podgoricy, zamieszkałe gł. przez Romów i przesiedleńców, ofiary różnych bałkańskich konfliktów. Prowadzę kolegów na dworzec, starając się omijać główne ulice, ale w samym centrum nie da się tego uniknąć. Jesteśmy. Pociąg mamy za 3 godziny, kupujemy bilety, co okaże się kluczowe. Idziemy na obiad. Cevapcici sa spoko, ale nie powalają. To kultowe danie jest popularne na całych Bałkanach. Grillowa kiełbaska z mielonego mięsa wywodzi się z czasu tureckiego panowania. Kebab to po turecku grillowane lub pieczone mięso. Kuba mi to kiedyś uświadomił. Danie podawane jest z czerwoną cebulą, ajwarem lub kajmakiem. Prawdziwe cevapcici robi się na grillu węglowym. Jedzenia jest tyle, ż bierzemy na wynos. Damy bezdomnym psom, których tutaj jest sporo.

Rafa ogarnia na telefonie atrakcje stolicy Czarnogóry. Nie ma dużo roboty... Jedziemy. Po 5 minutach jesteśmy przy wieży zegarowej z czasów osmańskich. Większe zainteresowanie wzbudza pobliski sklep z lokalnymi szynkami. Jest w czym wybierać. Wiadomo, że najlepszy jest njeguśki prśut. Robimy zakupy na wieczór, bo nie ma pewności czy tam gdzie zmierzamy, będzie sklep. W dalszej części Tour de Stara Varosa jedziemy nad rzekę. Niskie domki nie wydają się szczególnie zabytkowe, ale mają fajne murale np. ten z Maradoną. Jest jeszcze meczet z XVII, odrestaurowany przez Turków. Po 15 minutach temat zwiedzania mamy załatwiony. Teraz trzeba odpocząć po trudach i napić się zimnego piwa.

wieża w Podgoricy

prśut

Robsonović

Maradonović

Raj w Podgoricy

Wracamy na dworzec. Dużo ludzi – miejscowi i turyści. Spotykamy 2 młodych Kanadyjczyków z rowerami. Poruszenie na peronie. Pociąg składa się z 2 wagonów, które w czasach Tito były w średnim wieku. Nasza taktyka jest następująca. Przeczekujemy pierwszy szturm podróżnych, potem dwóch naszych wskakuje.  Jeden blokuje wejście, drugi przechodzi dalej do korytarza i będzie odbierał rowery od pierwszego. Ten na peronie, czyli nr 3, podaje sprzęt, a nr 4 mu pomaga. Reszta odwraca uwagę konduktora. Ten jednak nie odpuszcza i wykrzykuje, że nie ma miejsca na rowery. Pokazuję bilety, czym kupujemy 30 sekund czasu na upychanie kocołunku do środka. Konduktor wraca i znowu krzyczy. W takiej sytuacji uruchamiam taktykę ‘na Hucuła’ znaną z filmu Dezerterzy – ‘ich weis nicht’ lub polskie ‘nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem’. Wszystkie rowery są w środku. Tymczasem nasi kanadyjscy przyjaciele stoją bezradni i ze zgrozą obserwują widowisko. Ruszam na pomoc, wyznaczam role i ładuję się z nimi do środka drzwiami z przodu wagonu.

Nasza ekipa jest na końcu ostatniego wagonu, więc muszę przedostać się przez zatłoczony i zawalony torbami korytarz. Nastrój jest euforyczny, choć koledzy i rowery stanowią jedną, niezgrabną masę. Na szczęście otwieramy ukryty mini przedział z dwoma miejscami do siedzenia.  Jedziemy jedną z najpiękniejszych tras kolejowych w Europie, fragmentem jugosłowiańskiego połączenia Bar - Belgrad. Przez brudne szyby słabo widać, ale można otworzyć okno. Przejeżdżamy przez najwyższy most kolejowy w Europie Mala Rijeka (za dwa dni zobaczymy go z drogi), mijamy przepaście oddzielone od torów tylko niskim murem oporowym, górskie rzeki i liczne tunele. Podróż tym pociągiem jest samą w sobie atrakcją.

pociąg nr 2

widoki

gutka?

Balkan Express

Przepaść

Po niecałych 2 godzinach dojeżdżamy do Mojkovaca, stolicy czarnogórskiej Szwajcarii. Zaciąga chłodem, bo jesteśmy znowu w górach na wysokości ponad 800 metrów. Zaczyna padać. Mieszkamy w 2 nowych domkach nad rwącą rzeką Tara i z malowniczym widokiem na góry. Robson szykuje kolację. Jemy szynkę z baleronem, pijemy rakiję z wódką oraz piwo z winem. Jędrek puszcza zespół Colosseum, a Marianek Braci Figo Fagot. Tylko zaprawieni w bojach rowerowi harleyowcy są w stanie przetrzymać taki wieczór.

Mojkovac

Luksus i wygoda

Mojkovac – Mateszevo

Poranek jest słoneczny i rześki, woda w rzece ma lazurowy odcień, a z gór zeszła mgła. Idziemy na śniadanie przez zabytkowy most do restauracji Most, gdzie zamawiamy zestaw śniadaniowy Most. Po drodze mijamy pomnik bohaterów z czasów I wojny światowej, kiedy armia czarnogórska skutecznie broniła się przez wojskami austro-węgierskimi. W czasie II wojny światowej w tym rejonie toczyły się walki między partyzantką a wojskami włoskimi, potem niemieckimi.

Plan był taki. Wyjeżdżamy pociągiem z Podgoricy do góry i potem zjeżdżamy z góry do Podgoricy na rowerach. No niestety w Montenegro jest tak, że zjeżdżając z gór jedziesz pod górę. Serio. Dzisiejszy nocleg mamy blisko 300 metrów wyżej niż jesteśmy teraz. Nie liczę skoku w boku, ale o tym za chwilę. Żegnamy się serdecznie z panem Draganem i jego ojcem, kupujemy wodę i ruszamy. Droga nie tylko lekko się wznosi, ale jest też ruchliwa i brakuje pobocza. Wieje silny wiatr. Do Podgoricy czeka nas 2137 zakrętów. W takiej sytuacji warto jechać w odstępach i być skupionym, zwłaszcza, że co jakiś czas mijamy niebezpieczne przepusty.

Po kilkunastu kilometrach nieco udpiedliwej jazdy skręcamy w lewo. Narada. Dzisiejszy etap jest krótki, więc dodałem atrakcję – wjazd do parku narodowego Biogradsko, do jeziora o tym imieniu. Dodatkowe 300 metrów przewyższenia. Marian zostaje pilnować sakw, słuchać wirtuozów gitary z Algierii i trochę się zdrzemnąć. Reszta, mimo pewnych wątpliwości, rusza na lekko w górę. Nachylenie dosyć spore, więc trochę jedziemy, trochę pchamy asfaltową, leśną drogą.

Biogradsko jezero przypomina jezioro Potęgowskie na Kaszubach. Jest tak samo malowniczo otoczone leśnymi pagórkami. Tutaj rośnie las pierwotny, nie wiem jak u nas. Zwiedzanie zaczynamy od wizytacji w restauracji. Uzupełniamy elektrolity i testujemy starzoną, wykwintną rakiję. Od tej zwykłej różni się tym, że nieco mniej pali rurę i podawana jest mikroskopijnych kieliszkach. Po krótkiej dyskusji decydujemy się wsiąść na rowery i objechać jezioro. Po chwili okazuje się, że korzenie, drewniane przejścia nad bagnami i kamloty uniemożliwiają jazdę. Prowadzimy. Zaczyna padać. Po godzinie jesteśmy z powrotem. Przestaje padać. Lecimy z góry do Marianka, który tam już chyba całego Spotyfaja przesłuchał. W moim przypadku ‘lecimy’ brzmi nieco na wyrost. Nie zrobiłem przeglądu hamulców przed wyjazdem i właśnie tylne mi się kończą, co czuć zwłaszcza przy mokrych kołach.

Jezioro Biogradsko

Trasa wokół jeziora

Wracamy na ulubioną ruchliwą szosę bez pobocza. Powoli kręcimy kilometry wytrącani co chwila z równowagi przez wyprzedzające nas cięzarówki. Nie ma gdzie uciec. Po prawej skaliste zbocze, po lewej rzeka, która płynie w odwrotnym do naszego kierunku, co dodatkowo odbiera nadzieję. Stajemy na odpoczynek w restauracji. Poważnie zastanawiam się nad szukaniem transportu ze względów bezpieczeństwa. Rafa mówi, że jest spoko i że nie takie trasy robiliśmy. No dobra. Jedyny jasny punkt tej części dnia jest taki, że mogę oddać zapas jedzenia bezdomnej, karmiącej suce.

Po jakimś czasie zjeżdżamy z głównej drogi do Kolasina, podobno znanego narciarskiego kurortu. Mamy 2 cele – odetchnąć od szosy i zrobić zakupy. Bazę robimy na placu w centrum pod pomnikiem bohaterów. Na 100% walczyli z faszyzmem podczas II WŚ, na 50% brali udział w hiszpańskiej wojnie domowej. Koledzy z uznaniem przyglądają się eklektycznej urbanistyce miasteczka z dominującym brutalistycznym domem kultury czy może partii. Tymczasem Grześ i ja ruszamy po zakupy. Rozpytuję dwóch panów – wszystko zamknięte. Nie łatwo nas zniechęcić. Pieczywo kupujemy w cukierni, a w kiosku Ruch znajdujemy… małpki. Stoją obok gum do żucia i zdrapek loterii fantowej. Same znane marki – Crnogorska lozova rakija, Montenegro lozova rakija, Crnogorska sljivovica, Montemegro sljivovica. Wykupujemy prawie cały nakład, do tego trochę piw. Dla pewności wpadamy do drugiego kiosku Kolporter. Okazuje się, że pani ma zakurzonego Absoluta. Można ruszać dalej.

Jedziemy kawałek boczną drogą, ale znowu musimy wbić na główną. Przekąski jakieś mamy, ale dzisiaj wieczór wyborczy, więc chwilę posiedzimy, a niektórzy jedzeniem zabijają stres. Stajemy więc w lokalnej restauracji. Pani poleca potrawy regionalne. Oczywiście do tego jak zwykle szopska sałatka. Na stół trafiają kacamak i cicvara. Ten pierwszy to ziemniaki, mąka pszenna i ser. Ta druga to ziemniaki, mąka kukurydziana i ser. Lekko zamulają, ale całkiem smaczne proste jedzenie.

Jesteśmy na miejscu. Znowu śpimy w domkach, ale w mniej urokliwej okolicy. Zaczyna padać. Preludium przed jutrem… Oddajemy się zwykłym obozowym czynnościom – koktajl na skołatane drogą nerwy, mniejsze lub większe obmycie, czytanie bardzo ważnych rzeczy w internecie oraz telefony i whatsappy do domu. Przed 21 zbiórka w domku nr 1. Jedni bardziej przeżywają te wyboru, drudzy mniej. Wiadomo, że będzie druga tura.

Antyfaszyści z Top Chain

Luksus i wygoda


Mateszevo – Podgorica - Gdańsk

Rano nastroje raczej słabe. Pada coraz mocniej. Jak wiadomo nie spotkaliśmy się tutaj dla przyjemności. Trzeba włożyć goretexy, kapoty, peleryny i co tam, kto ma. Ruszamy. Dobrą wiadomością jest to, że zaraz obok zaczyna się autostrada, a my odbijamy w starą, zupełnie pustą drogę. Jedziemy w kierunku wybrzeża, więc oczywiście cały czas lekko się wspinamy. Trochę chujnia. Amerykański mówca motywacyjny z lat 90-tych ująłby to tak – ‘Nie narzekaj, że masz pod górę, skoro zmierzasz na szczyt’. Albo – ‘Ten głos w Twojej głowie który mówi, że nie dasz rady, kłamie’. Momentami pada bardzo mocno, więc stajemy to pod jakąś wiatą, to pod dużym drzewem. Po prawej stronie widać konstrukcje autostrady. Kosztowała 1 mld dolarów i zbudowali ją Chińczycy. Roczny budżet Czarnogóry to 2 mld…

W drodze z gór pod górę

Pada

Leje

Zaskoczeni mieszkańcy

Rzeka Tara znika gdzieś po lewej stronie, ale pojawia się jej mniejsza koleżanka Verusa i też na złość płynie w przeciwnym kierunku. Leje. Nadziei trzeba szukać w sobie, no chyba że pojawi się jakaś cywilizacja na tym odludziu. No i pojawia się. Kwintesencja cywilizacji czyli bar o tajemniczej nazwie 36. W środku jest pusto i ciemno. Jednak szybko zjawia się pan, chyba Duśan, bo dusza człowiek. Dokłada drewna do kozy, wokół której siadamy i rozkładamy rzeczy do wysuszenia. Nie ma prądu, więc kawy czy herbaty nie będzie, ale są inne napoje. Trochę gadamy, trochę przyglądamy się zdjęciom lekko roznegliżowanych pań, którymi obwieszony jest nasz lokal, a przede wszystkim cieszymy przyjemnym ciepłem. Spędzamy tutaj ze dwie godziny, deszcz zamienia się w kapuśniaczek. Można jechać.

Docieramy do najwyższego punktu dzisiaj, za którym jest pierwszy zjazd. Potem kolejny podjazd. Nad górami wokół unoszą się mgły, więc nie mamy okazji zobaczyć czarnogórskiej wersji napisu Hollywood, który stoi tutaj na jednym ze wzgórz. W ogóle niewiele widać, choć trasa jest bardzo urokliwa. W końcu jesteśmy na ostatniej przełęczy. Nie pada, zrobiło się ciepło, nawet słońce nieśmiało zerka zza chmur. Tradycyjny zestaw szczytowy - siku, foto, gutek. Teraz można oddać się przyjemności kilkunastokilometrowego zjazdu.

Top Chain i koza

Przełęcz ocałałych

Najwyższy most kolejowy w Europie

Zjeżdżamy do głównej szosy nad rzeką na przedmieściach stolicy. Po drodze widzieliśmy słynny most, o którym wspominałem wcześniej. Siadamy w barze na zupę. Taka se. Lecimy kawałek główną, żeby po kilku kilometrach odbić w osiedlowe uliczki. Zbliżamy się do centrum. Wielka cerkiew. Stop. Policjant kieruje ruchem. Są cztery drużyny przed skrzyżowaniem. Pan posterunkowy wyraźnie faworyzuje tych po naszej prawej i lewej. My i ci naprzeciwko stoimy minutę, dwie, gorąca bałkańska krew zaczyna się gotować – klaksony i pohukiwania. Dołączamy i głośno wyrażamy dezaprobatę. W pewnym momencie ruch jest zupełnie wstrzymany. Jedzie kolumna limuzyn. Po fladze poznaję, że to rządowa delegacja z Mołdawii. Pozdrawiamy dzielną panią prezydent Maję Sandu.

Docieramy do naszego obiektu. Czarnogórska mikro wersja miasteczka Wilanów, korpo dzielnica nijakich, nowoczesnych bloków mieszkalnych. Mieliśmy spać u pana Luki, ale coś mu się z rurami spierdoliło i polecił pana Novaka. Mieszkamy na 3 piętrze w przyjemnym apartamencie. Ostatni dzień, więc następuje proces stopniowej dezaktywacji. Funkcje poznawcze notują niskie wyniki, pojawia się złowroga myśli o końcu codziennego biesiadowania i nie zmienią tego desperackie próby odwrócenia biegu historii poprzez kupienie flaszki z rakiją.

Idziemy na kolację. Restauracja czarnogórska, jedzenie włoskie, ceny polskie. Jeszcze prezentowe zakupy w hipermarkecie. Trochę jednak żal iść szybko spać, więc oglądamy telewizję. Akurat leci klasyczny 'train disaster movie' czyli The Casandra Crossing. Kultowy film z lat 70-tych opowiada o epidemii w pociągu jadącym przez Europę. Piękne Sophia Loren i Ava Gardner, odważni Burt Lancaster i Charlie Sheen, nieco drewniany OJ Simpson. I ten czarnogórski dubbing... W nudniejszych momentach przełączamy na koszykówkę. Rakija jednak schodzi.

Śniadanie jemy w hipsterskiej kawiarni w naszym bloku. Do lotniska jest 10 kilometrów, z tego kawałek bardzo ruchliwą szosą. Mijamy przystanek, z którego zaczynaliśmy podróż pierwszym pociągiem. Pętla zamknięta. Kolejna ballada dobiega końca. Docieramy po kartony. Pani nie chce pieniędzy, zostawiamy chociaż napiwek. Do lotniska zostało 500 metrów. Pakujemy się i mentalnie zamykamy wyprawę. Doviđenja, Crna Goro! Mirupafshim, Shqipëri! Mirupafshim, Kosovë!

Jedźcie w Góry Przeklęte zanim zostaną ochrzczone przez masową turystykę.

Top Chain


Komandor i Witos


Komentarze

Popularne posty