Gruzja 2014

Tu naprawdę jest spektakularnie pięknie. A dalej w górach to już można tylko patrzeć na to absolutne piękno i podziwiać dzieło Stwórcy lub natury - jak kto woli.

Uczestnicy: Komandor Piotr, Grześ, Piotr, Witek, Rafał i Kuba.

Trasa: Senaki/Zugdidi – Mestia – Uszguli – Lentheki – Kutaisi.

MAPA
Dystans: 400 km, ale część po wielkich górach.


nasze rumaki na Kaukazie

Warszawa - Kutaisi - Senaki

To jest nasz pierwszy wyjazd do Gruzji. Jak się potem okaże opowieści, że w tym kraju można zakochać się bez pamięci, nie były przesadzone. Ale po kolei. Rafał, Piotruś i Grześ przyjeżdżają na Okęcie prosto z Gdańska, Kuba i ja dołączamy już na lotnisku. Komandor ma dobić 2 dni później. Odprawa rowerów jak zwykle zajmuje trochę czasu, tym bardziej, że przed nami hałasuje inna grupa rowerowa. I od razu widać, że tak jak my, lubią się nieco sponiewierać w męskim towarzystwie. Okazuje się, że są jednak słabszymi komandosami, bo mają zamówiony na stałe wóz techniczny do wożenia bagażu i co bardziej zmęczonych uczestników wyprawy.
Jesteśmy jak zwykle podekscytowani. Wiadomo - w końcu zaczynamy kolejny, wyczekany wyjazd w nieznane i dalekie krainy. Do tego lekka nerwówka z kartonami na rowery, koszarowe żarty i rozglądanie się za czymś do wypicia. Po kontroli bezpieczeństwa zakupy w sklepie wolnocłowym i w końcu na pokładzie Wizz Air. Do samolotu wchodzimy ostatni, bo nie ma sensu stać w kolejce i zwykle udaje się wtedy usiąść na dodatkowo płatnych miejscach, gdzie jest więcej przestrzeni na nogi. Lot mija dosyć szybko i już po ciemku schodzimy do lądowania. W momencie kiedy jesteśmy kilkadziesiąt metrów nad ziemią, samolot podrywa się i odchodzi na drugi krąg. Znamy nazwę tej procedury z tragicznych relacji smoleńskich. Wśród pasażerów przechodzi lekki szmer. Nie ma żadnej informacji. Po kilkunastu minutach lądujemy bezpiecznie.

Większość pasażerów to niskobudżetowi turyści, coś jak my, tyle że bez rowerów. Gruzja nie oferuje jeszcze typowych wczasów w kombinatach przy plaży w stylu tureckim czy hiszpańskim. Lotnisko pod Kutaisi jest małe i nowe, obsługuje niewiele rejsów (gł. Wizzair). Natomiast w ilości różnych funkcjonariuszy i pracowników obsługi dorównuje z pewnością dużym portom europejskim. Na zewnątrz w blokach startowych czekają taksówkarze i kierowcy marszrutek (tutejsza komunikacja PKS), ale nas szybko wyłowia Konstantin i jego kierowca. Kote bardzo nam pomógł w organizacji transportu i spania. Prowadzi kilka hoteli w Kutaisi, organizuje wszystko, czego zapragną turyści i zna chyba wszystkich w Gruzji. Potrzebujesz czegoś, zadzwoń do Kote, on to załatwi.

Pakujemy kartony z rowerami do Forda Transita i ruszamy na złamanie karku do Senaki. Za pół godziny jesteśmy pod hotelem. Senaki to zapyziałe miasteczko poza szlakami turystycznymi. W 2008 roku na kilka dni zajęli je Rosjanie atakujący z Abchazji. Hotel jest dosyć nowy, w stylu powiatowego rokokoko. Dla nas to luksus – ciepło, pościel i łazienka. Obok nocny supermarket, więc już w trakcie wyładunku całego naszego pierdolnika raczymy się wyśmienitym koniakiem Sarajishvili. Od razu stykamy się z gruzińską otwartością i zainteresowaniem. Kilku facetów dopytuje, gdzie i po co jedziemy. Przyjeżdża tez policja, żeby miło z nami pogadać – trochę po rosyjsku, trochę po angielsku. Częstujemy ich alkoholem, ale nie chcą. Pewnie dlatego, że walimy z gwinta, a Gruzini przywiązują dużą wagę do sposobu picia. Wychodzimy trochę na syfiarzy, ale miejscowi traktują nas bardzo przyjaźnie i nikt nie zwraca uwagi, że pijemy na ulicy. W końcu targamy rowery na górę, potem pierwszy raz jemy chaczapuri w pobliskim barze – tutejsza pizza. Przez pierwsze dni smakuje, ale potem się już trochę nudzi.

Senaki - Jvari
Następnego dnia rano przygotowujemy rowery i ruszamy bocznymi drogami na północ do Jvari i do tamy. Droga asfaltowa trzeciej kategorii, ale dobrze się jedzie po niewielkich wzniesieniach. Pierwsze co rzuca się w oczy to chodzące samopas wszelkie zwierzęta domowe i hodowlane. Widok stadek świni czy krów na drodze po chwili przestał dziwić. Jednak tabun biegnących koni i grupa bawołów taplających się w błocie to jest coś. Ludzie chyba wiedzą do kogo należą zwierzęta i nie boją się kradzieży. Zwierzaki, podobnie jak właściciele, wyluzowane. W ogóle z naszego doświadczenia możemy stwierdzić, że Gruzja to kraj w 100% bezpieczny i zakładam, że w sytuacji kryzysowej każda z napotkanych osób by nam pomogła. W regionie, który przemierzamy ludzie żyją skromnie, nawet dosyć biednie, a krajobraz często psują postsowieckie niedokończone lub rozpadające się fabryki, magazyny i bloki mieszkalne, dobrze znane wszystkim żyjącym niegdyś w strefie wpływów urbanistyki socjalistycznej. Nikt ich nie remontuje od dziesiątek lat. Gdyby pozbyć się ich z krajobrazu, okolicę można porównać do Toskanii. Jesteśmy jednak w Megrelii. Mieszkańcy są Gruzinami, ale dialekt nieco się różni. Stąd pochodził pierwszy prezydent niepodległej Gruzji Zwiad Gamsachurdia. To ten tutejszy Havel czy Wałęsa, który zmienił się w obłąkanego despotę. Podobno pod wpływem żony, którą określano jako 'diablica' albo Lady Makbet. 


towarzysze odpoczynku

Pierwsze piwo pijemy na stacji benzynowej. Napisy po gruzińsku, kompletnie niezrozumiałe, ale w napój smaku OK. Na świecie jest 14 alfabetów, w tym jeden to własnie gruziński. Powstał w początkach naszej ery i wywodzi się podobno z języka aramejskiego, którym porozumiewał się Jezus. Piwo jest w plastikowej litrowej butelce z uchwytem, który można zawiesić na kierownicy. W czasie jazdy jednak za bardzo się dynda.

Po 25-30 kilometrach, po wjeździe na kolejną górkę, w oddali na horyzoncie pojawią się białe szczyty wielkich gór. Marzenia się spełniają – przede mną mityczny, magiczny Kaukaz. Kaukaz, gdzie waleczni górale od wieków zmagali się z najeźdźcami z północy i południa, gdzie Europa styka się z Azją, Wschód z Zachodem, chrześcijaństwo z islamem, natura z kulturą. Kaukaz – dzikie centrum tej części świata. Zaczyna się ekscytujący czas konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością, czas, kiedy widzi się to, co widzieli bohaterowie przeczytanych historii, czas, kiedy chłonie się każdą chwilę. Wojciech Górecki pisał, że w Polsce nie wierzy w magię, ale na Kaukazie tak. 

W jakimś miasteczku robimy postój w sklepie – chleb, pomidory, ser, ohydne puszki rybne i piwo. W środku miejscowości gigantyczny pomnik św. Jerzego, patrona Gruzji i chyba z dziesięciu innych krajów. Poza tym święty ma pod opieką kupę różnych zawodów np. żołnierzy i rolników, ale także harcerzy i wędrowców, rowerowych na pewno też. Zwłaszcza w Gruzji. Nic nam się nie stało, więc ochrona działa.

Po drodze spotykamy różne dziwne, nieproporcjonalne obiekty – część jeszcze z okresu radzieckiego, cześć zupełnie nowa - na przykład przeszklone komisariaty. Podobno ogranicza to nadużycia funkcjonariuszy. Okoliczna ludność obserwuje budynek i widzi przez wielkie okna czy pod stołem nie idzie jakaś koperta. Apropos. Od jakiegoś czasu towarzyszy nam trzymający dystans samochód policyjny. Albo nie mają co robić albo uznają, że trzeba popilnować rzadko tu spotykanych rowerzystów. My zwalniamy, oni zwalniają. My przyspieszamy, oni przyspieszają. Jak na filmach. Obserwują nas dyskretnie nawet podczas naszej godzinnej drzemki nad rzeką. Odpuszczają dopiero, jak Kuba na waleta wskakuje do lodowatej wody. 

Późnym popołudniem docieramy do głównej drogi z Zugdidi do Mestii. Za 10 km jesteśmy w Jvari. Na liczniku ponad 90 km. Na powitanie wychodzi kolejny policjant, pytając czy może pomóc. Deklaruje, że poprowadzi nas do hotelu. Policja w Gruzji używa terenowych Toyot Hillux (podobno prezent z Zachodu za skuteczną walkę z korupcją w służbach mundurowych). I za taką wypasioną terenówką jedziemy jeszcze kilka kilometrów. Przecinamy rzekę Inguri i podjeżdżamy do osiedla przy tamie. Postkomunistyczna ruina, ale dach nad głową i widok na wielką tamę rekompensują nieprzyjemne wrażenia estetyczne. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Wokół kilka małych obdrapanych bloków, a za górą separatystyczna Abchazja. W podziękowaniu dajemy policjantowi butelkę polskiej wiśniówki. Dobrze mieć kilka prezentów, by chociaż symbolicznie odwdzięczyć się na pomoc lub gościnę. W pobliżu jest mały sklepik, więc jedzenia i wódki z colą nam nie brakuje. Późnym wieczorem przychodzi straszna ulewa, ale kolejny dzień jest już pogodny.

Jvari – gdzieś w połowie drogi do Mestii
Rano wita nas pomocnik szefa policji, pytając czy wszystko OK. Wysokie standardy gościnności. Ruszamy dosyć późno i od razu mocno w pierdol, ostry podjazd. Droga wiedzie wzdłuż zbiornika na rzece i co jakiś czas ukazują nam się widoki błyszczącej wody na tle zalesionych szczytów. Po kilku kilometrach zjeżdżamy mocno w dół prosto do przydrożnej restauracji. Młoda gospodyni razem z matką niemiłosiernie opieprzają jakiegoś faceta, chyba męża. Pewnie zabalował gdzieś z kolegami. W przerwach w awanturze serwują nam pyszne jedzenie m.in. pierożki chinkali z mięsem i rosołem w środku. Po obiedzie czas na tradycyjną drzemka na łące przy drodze. Podjeżdża do nas para na obładowanym sakwami motocyklu. Okazuje się, że zobaczyli polską flagę na naszym rowerze. On Polak, ona nacji nieznanej. Jeżdżą po tej części świata od kilku miesięcy – Turcja, iracki Kurdystan, Gruzja… Może kiedyś uda nam się pojechać na wyprawę dłuższą niż 7-10 dni. Może ułożymy sprawy zawodowe, a nasze, i tak cierpliwe rodziny, jakoś przełkną, dajmy na to, miesięczną nieobecność. Póki co trzeba zająć się dniem dzisiejszym, bo jesteśmy w środku niczego, a czas leci.

Wstępnie planowaliśmy tego dnia dotrzeć do Mestii, ale staje się to coraz mniej realne. Droga prowadzi cały czas lekko pod górę, przychodzi popołudnie, a jesteśmy dopiero w połowie etapu. Po drodze praktycznie nie ma wiosek. Czasem jakieś zabudowania, ale o nocleg trzeba by pewnie pytać w nielicznych prywatnych domach albo kombinować spanie terenowe. W pewnym momencie zauważamy przy drodze kilka stołów, jakąś wiatę i pełno ludzi, głównie dzieci. Okazuje się, że postój w podróży mają tutaj członkowie i opiekunowie folklorystycznego zespołu dziecięcego z Zugdidi – wracają z festiwalu w Mestii. Natychmiast zapraszają nas do stołu, jak to w Gruzji.

Trafiamy chyba na gruzińską suprę. Nie pamiętam, kiedy spotkaliśmy się z taką gościnnością, przyjaznym nastawieniem i życzliwą ciekawością. Częstują nas chlebem, pomidorami oraz serem, w ruch idą kufle z domowym winem. Każdy z nas musi na początek duszkiem wlać do gardła pół litra wina i popijać ostro do każdego kolejnego toastu. W ekspresowym tempie osiągamy stan euforyczny. Potwierdza się, że toasty w Gruzji to wielka tradycja. Tutaj też są wygłaszane z poważnym namaszczeniem i słuchane z autentyczną uwagą. Dotyczą prostych spraw – za rodzinę, za przyjaźń, za Polskę, za Gruzję i z czasem na pohybel Putinowi. Dalej wjeżdża czacza pita z rogu (krowiego czy innego) – trzeba walić do dna, bo nie ma jak odstawić naczynia, a poza tym kolejni chętni czekają. Róg jest jeden na wszystkich biesiadników. Czacza to morderczy bimber. Raz trafia się ostry, ale aromatyczny destylat wysokiej klasy, raz specyfik przypominający płyn do płukania maszyn. Ta jest chyba smaczna, ale w tym momencie trudno stwierdzić. Impreza rozkręciła się na całego. Dzieci tańczą dżygickie tańce i robią sobie z nami zdjęcia, a panowie (oprócz kierowców) piją równo z nami. Panie nieco z boku, ale cały czas się śmieją i żartują. Sytuacja staje się jednoznacznie pijacka i o dalszej jeździe nie ma mowy. Załatwiamy spanie w pobliskiej drewnianej szopie i kontynuujemy zabawę. W pewnym momencie cała wielka grupa żegna się z nami i odjeżdża. My tymczasem pijemy dalej z właścicielem wiaty. Balanga kończy się w nocy zbiorowym zgonem na podłodze drewnianego domku.

czacza z gospodarzem



z gruzińskimi przyjaciółmi

Gdzieś… - Mestia

Powiedzieć, że poranek jest trudny, to nic nie powiedzieć... Przyjeżdża żona gospodarza z informacją, że jej gruby mąż pił już wcześniej z Norwegami, Czechami, Niemcami i oczywiście z Gruzinami, ale zawsze rano wstawał. Po wieczorze z Polakami nawet się nie ruszył. Mycie w potoku, jakieś małe śniadanie (w żołądkach demony poprzedniego dnia) i rowerowi zombie ruszają w drogę. W moim przypadku był to jeden z najtrudniejszych etapów w rowerowej karierze…

Dalej pod górę do Mestii. Jedziemy, czasem trochę prowadzimy. Każdy w swoim tempie walczy z nachyleniem szosy i w ciszy przeżywa pokutę za wczorajsze. Mało gadamy tego dnia. Może to i lepiej. Mariusz Wilk pisał, że lepiej pomilczeć w nowym miejscu. Droga niedawno wyremontowana i prawie zupełnie pusta. Stopniowo z każdej strony otaczają nas ośnieżone szczyty Kaukazu. Jakieś 20 km przed Mestią pojawia się więcej osad, docieramy do serca Swanetii. Jeszcze 10 lat temu było tu niebezpiecznie, ale prezydent Saakawszwili wysłał wojsko i dał ultimatum – albo skończycie z bandyterką i otworzycie się na turystów albo siłą zaprowadzę porządek. Obecnie to stopniowo rozwijające się tereny, ale w taki sposób, że nie tracą nic ze swego dzikiego piękna. Pojedyncze wieże z kamienia widzieliśmy już wcześniej, jednak wokół Mestii jest ich kilkadziesiąt. Relacje o niezwykłości tej części Gruzji nie są przesadzone. Tu naprawdę jest spektakularnie pięknie. A dalej w górach to już tylko można gapić się na te absolutne cuda przyrody i podziwiać dzieło Stwórcy lub natury - jak kto woli. Pobyt w miasteczku zaczynamy od wizyty w barze - wraca energia, potem łapiemy miejsce na nocleg. Kolację jemy w towarzystwie trekingowców z Izraela i wtedy właśnie wpada Komandor Piotr. Przepedałował 150 km z Zugdidi… Dalszą opowieść poprowadzi właśnie on.

 Witos

Lotnisko - Zugdidi

Zacznę od tego, że przybyłem do Gruzji z dwudniowym opóźnieniem w stosunku do pozostałych uczestników eskapady. Z przyczyn osobistych, więc nie będę o nich przynudzał. Nie będę opowiadał też o przygodach kolegów, bo oni zrobili to lepiej, a jest o czym opowiadać, bo przeżyć w ciągu tych pierwszych dwóch dni mieli sporo.
Na lotnisku, pod miastem o nazwie Kutaisi, miał na mnie oczekiwać Pan Konstantin lub jakiś jego wysłannik. Pan Konstantin był naszym kontaktem w Gruzji, załatwionym przez  Rafała i jednocześnie naszym aniołem stróżem. Jak się później okazało, musi posiadać całkiem niezłe układy u Opatrzności, niczym generał Patton, bo wywiązywał się ze swoich obowiązków doskonale. No może nie do końca, ponieważ zapomniał o mojej skromnej osobie i nie odebrał mnie z lotniska, jak było wcześniej umówione.

Tak więc, znalazłem się całkiem samotny na tym odludziu, w ciemnej nocy, z rowerem i tobołkiem oraz resztą flaszki Tullamore Dew. Lotnisko, nie przypomina niczego, co by zasługiwało na szerszy opis. Nowoczesna bryła rzucona przy pasie startowym na zadupiu, przy głównej drodze łączącej Tbilisi z Morzem Czarnym. Nie upadłem na duchu. Przez szybę hali nawiązałem kontakt wzrokowy z jakimś panem . Nie mam pojęcia jakie nosił imię, więc dla porządku ochrzczę go Grigorij. Wszak wiadomo, że każdy Gruzin ma na drugie Grigorij. Grigorij wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że zacząłem się obawiać o wytrzymałość szyby nas oddzielającej. Gruzja jest krajem, w którym wejść na lotnisko mogą jedynie osoby posiadające ważny bilet. Reszta won na plac. Chyba, że przebierzesz się w gore-texsowe wdzianko i wtedy służby lotniskowe wydają się być bezradne. Po prostu nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Swój czy inostraniec. Po wymianie kasy, dla której to czynności potrzebny jest paszport, pesel, imiona rodziców, podpis i wydruk w trzech egzemplarzach papieru formatu A4, wydobyłem się na powietrze. Pan Grigorij dopadł do mnie natychmiast. W międzyczasie nawrzeszczał na innego Pana Grigorijego, który też chciał mi służyć swoją pomocą i oświadczył, że zawiezie mnie dokądkolwiek. Ja mu na to: Mnie nużna w Zugdidi. On, że spoko: Wsio rawno. Ja mu na to: Za ile?, czyli: Skolka? On, że coś tam. Ja mu: U mienia dolary. On: Haraszo. No to ja na to, jeszcze raz: Skolka? No to on, że: Sorok. Tu muszę wytłumaczyć, że sorok znaczy czterdzieści. Super cena jak za 80 km drogi w jedną stronę. Pan poleciał odpalić maszynu i już po chwili mościłem się wygodnie w dwudziestoletnim Mercedesie 190D kombi.

Konwersacja była cokolwiek utrudniona, tak ze względu na brak wspólnego języka, jak i na moje lekkie otumanienie, będące wynikiem spożycia wspomnianej whisky. Rozmawialiśmy trochę po rosyjsku. W końcu uczyłem się go przez osiem lat, ale bez specjalnych sukcesów. Zawsze byłem zagrożony z rosyjskiego na koniec roku. Grigorij nalegał, abym spędził tę noc w jego domu. Mówił, że posiedzimy, zjemy, porozmawiamy, napijemy się jego wina i samogonu, a on mnie jutro zawiezie, gdzie tylko zechcę, bez względu na porę. Kusząca propozycja, bez kitu, ale ja mu na to, że mam zarezerwowany nocleg w Zugdidi, a poza tym muszę, a właściwie planuję wyruszyć rowerem z Zugdidi do Mestii jutro rano skoro świt. Tak do końca nie wiedziałem, jak on zamierza pogodzić wspólne picie wódki na zmianę z winem i poranną wspólną podróż  samochodem. W końcu zdecydowałem, że lepiej się trzymać planu. Grigorij tylko pozornie dał za wygraną. Zatrzymał się na chwilę i wyjął z bagażnika dwie plastikowe butelki po wodzie. Był z nich niezwykle dumny. W jednej miał wino białe własnej roboty, a w drugiej odrobinę samogonu. Koniecznie kazał mi spróbować obu i ocenić. Wino super mówię, bo faktycznie takie było. No a samogon:  Szto ty dumajesz, skolka procent? Zapytał. Ja mu na to, że około 70, a on: Niet, 63! Taka precyzja! Po wykonaniu małego łyczka niemalże straciłem przytomność.

Na nocleg wybrałem sobie, jak już wspominałem, miasto o nazwie Zugdidi. Boże słodki, jak można tak nazwać miasto. To brzmi tak, jakby kogoś kto to właśnie wypowiada, na chwilę zemdliło. Zugdidi powtarzane w kółko bankowo spowoduje torsje. Jeśli ktoś nie wierzy, proponuję spróbować. Sugeruję zmianę na Trampci albo Klej. Tak czy siak w chwili słabości i otępienia zapłaciłem Panu od taksówki zamiast umówionych 40 całe 50 dolców, wprawiając go w niekłamany zachwyt. Po zameldowaniu się w obiekcie przystąpiłem, pomimo późnej pory, do montażu roweru. Szło mi słabo. Samogon Pana Grigoriego o smaku winogron odbijał mi się jak wspomniana wcześniej nazwa miasta. Po ukończeniu prac porzuciłem całość swojego nędznego dobytku rowerowego harleyowca i udałem się do sali wieloosobowej na spoczynek. Nic nie pamiętam. Zapadłem w sen tyle krótki, co głęboki. Ocknąłem się zgodnie z planem o 3.30 nad ranem i udałem w poszukiwaniu toalety. W kuchni natknąłem się na miłego starszego pana pochłoniętego lekturą. Z krótkiej konwersacji wywnioskowałem, że pan będąc na emeryturze, z braku lepszego zajęcia, a może z powołania, przyjechał do Gruzji uczyć angielskiego, być może bezpłatnie. Tak czy inaczej fajny gość, pomyślałem. Swoją drogą, ciekawe czy uciekł do kuchni, bo nie mógł zasnąć ze mną w jednym pokoju. Niewykluczone. Spałem na wznak, a wtedy strasznie,  chrapię. Na szczęście rower stał tam gdzie go porzuciłem. Ruszyłem o 4.00.

Zugdidi - Mestia

Miasto Zugdidi, o matko znowu mnie mdli, nie ma szans na znalezienie się na liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Naprawdę współczuję tym ludziom, którzy tam żyją. Koszmar. Poza tym całkiem niedawno przeżyli wojnę z Rosją  i na pewno nie jest im łatwo. Dopytałem kilku napotkanych gości, pomimo wczesnej pory, o drogę do Mestii i już po kilku kilometrach miało być cudownie. I faktycznie było.
Ciepły poranek, lekko pod górę, pan rozwoziciel chleba, od którego kupiłem dwie dość marne drożdżówki i praktycznie pusta droga w góry. Po 30 km dojechałem do tamy na rzece Enguri. Tama jest drugą co do wysokości taką budowlą na świcie. Nie ma żartów, jest imponująca. Później ostry podjazd i widok na zalew. Szmaragdowa woda jak w zbiornikach retencyjnych w Hiszpanii. Piękny widok. Zalew ma chyba ze 20 km długości. Jest niezwykle malowniczy, bo wije się pośród wysokich skał, w głąb doliny rzeki Enguri. Kierowałem się, jak już wspomniałem, do krainy zwanej Swanetią. To straszne zadupie, ale jako całość wpisane na Listę Światową UNESCO. Dopiero od kilku lat połączone twardą drogą z Zugdidi. Wcześniej była tu droga szutrowa, często zmywana przez deszcze i lawiny, tak więc Mestia, będąca stolicą Swanetii, przez większość czasu była odcięta od świata. Ponoć dopiero w XIX wieku na te tereny dotarła znajomość koła! Wcześniej cały transport odbywał się przy pomocy sań, także latem, i naprawdę takie sanie po drodze widziałem i to aktualnie w użyciu.

Po drodze do Mestii jest kilka knajp, kilka wsi i mnóstwo uli. Naprawdę setki. Po szosie przechadzają się krowy, świnie, także takie zupełnie maleńkie. Ciekawostką jest to, że widziałem też małe prosięta w paski, jak dziki, więc bankowo musiały się z nimi krzyżować. Taki kraj, pełen luz i wolność, tylko życie trudne. Po zrobieniu około 70 km postanowiłem się zdrzemnąć na przydrożnym przystanku. Krótki, głęboki sen i w drogę. Później, jeszcze raz zapadłem w sen przystankowy, przypominający bardziej omdlenie. Zrobiłem 150 km, przeważnie pod górę i przybyłem do Mestii na spotkanie z kolegami, około, no właśnie, dokładnie nie pamiętam, w każdym razie na kolację. Oni mieli mnóstwo swoich przeżyć i wrażeń z poprzednich dwóch dni, ale niech sami opowiedzą. Faktem jest, że Rafał i Grzegorz postanowili w dalszą drogę w góry udać się autem.

Mestia - Uszguli

W Gruzji wódka własnej roboty nazywa się czacza i takiej nazwy w dalszej części opowieści będę używał. Czaczę wyrabia się praktycznie z wszystkiego, co może sfermentować. Tak więc z pozostałości winogron i ma wtedy zapach przepoconej koszuli o nucie winogronowej, z jabłek i ma wtedy zapach przepoconej koszuli o nucie jabłkowej, w końcu z czego popadnie i wtedy ma smak i zapach przepoconych skarpet, po prostu. Najgorsze jest jednak to, że czacza może być, zresztą z założenia, z grubsza mówiąc, niewiadomego pochodzenia. Na przykład jako produkt uboczny powstały w procesie wypłukiwania uranu z gór Kaukazu, albo jako środek do impregnacji skór, lub na przykład preparat do zwalczania moli itd. Spożywanie takiego wyrobu prowadzi do efektów trwałych, to jest nieodwracalnych. Mam na myśli ślepotę, uszkodzenia narządów wewnętrznych, czy wręcz zgon. Mam wrażenie, że podczas naszej eskapady do Gruzji mieliśmy okazję, przymuszani delikatną perswazją, do popróbowania wszystkich wyżej wymienionych rodzajów czaczy. Na szczęście w ilościach symbolicznych, a i tak  doznaliśmy kilku działań i efektów ubocznych spowodowanych konsumpcją czaczy, takich jak: pląsawica Huntingtona, krótkotrwałe omdlenia, wysoce dokładne widzenie na odległość, przy jednoczesnym niedowidzeniu najbliższego otoczenia, świerzb skóry, krwotok z nosa oraz nietrzymaniu moczu. Ale to nic. Żyjemy, mamy się dobrze i czego więcej żądać. W tym miejscu muszę dodać, że moi koledzy, z którymi podróżuję na rowerach, to prawdziwe King Kongi. Średnia wzrostu około 195 cm. No może poza Grzegorzem. Grzegorz i ja tylko w dowodach mamy wpisane wysoki. Tak naprawdę przy naszych kolegach sprawiamy wrażenie pokurczów.

No właśnie, a propos pokurczowatości. W drodze do Kutaisi miałem całe mnóstwo niezapomnianych wrażeń. Zacznę od tego, że dane mi było przejechać się nowym taborem PKP z Gdańska do stolicy. I muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Nowy wagon bez przedziałowy ze stolikiem w oparciu, z miejscem na rowery, cichy i klimatyzowany, darmowa kawa lub napój, inteligentny pan konduktor, serwis sprzątający. Lepiej jak w Dojczland czy u Angoli. Ale to nic w porównaniu z tym, co za oknem. Prawie cała trasa z Gdańska do Warszawy jest wyremontowana, i to totalnie! Nowe tory, nowa trakcja, nowe przystanki, przejazdy nad lub pod torami, żadnych szlabanów, szok, i to już wszystko prawie gotowe. No właśnie, ale jest jedno ale. Otóż, jakiś kompletny idiota, może przyjaciel Sławka Nowaka z PO, postanowił pomalować wszystkie płoty na przystankach w kolorach logo PKP, to jest na żółto-niebiesko. Już pomijając wrażenia estetyczne, które są fatalne, ale ważniejsze jest to, że to są przecież barwy klubowe Arki Gdynia. No i wyobraźmy sobie teraz naszych wspaniałych kibiców, naszej ukochanej Lechijki Gdańsk, którzy, na ten przykład, wybiorą się na mecz, z oczywiście zaprzyjaźnioną Legią Warszawa. Tego nie wiem na pewno, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że w okolicach Działdowa, od tego widoku, dostaną takiego okurwienia, że spalą Ciechanów. Na miejscu mieszkańców Ciechanowa już bym pakował walizki. Zresztą oni i tak już prawie wszyscy wyjechali za pracą. No tak, ale miało być o pokurczach. Więc do rzeczy. Ponieważ jestem zapobiegliwy i w dodatku stać mnie, zamówiłem sobie w Wizzair, na lot do Kutaisi, miejsce z dodatkową przestrzenią na nogi. Tak zwane, o ironio, XXL, za jedyne 42 ziko. No i wpadam do samolotu jako ostatni, przemieszczam się pośród spoconej gawiedzi do środkowej części maszyny i pakuję bezpretensjonalnie na wspomniane miejsce XXL, przy wyjściach awaryjnych. A pani Jola, albo Kinga, nie pamiętam, do mnie: Gdzie? Ja jej na to, że owszem: Mam wykupione. I bach jej bilet przed zdumione oczyska. A ona z nieskrywanym zdziwieniem: No tak faktycznie.  Po prostu do głowy jej nie przyszło, że taki krępy, zgarbiony kurdupel, o serdelkowatych nogach, może sobie zażyczyć miejsca XXL. Cóż powiedzieć, niektórzy chcąc powetować sobie to czy tamto, nabywają  auta terenowe. Ja natomiast kupuję w tanich liniach miejsce na nogi XXL. I to jest zdecydowanie tańsze rozwiązanie.
Jak pewnie zauważyliście, jak by to powiedziała moja żona nauczycielka: Trochę skaczę po tematach. No i właśnie dlatego, na szczęście nie jestem nauczycielem, zresztą z pożytkiem dla mnie, dla Was, ludzkości i świata całego. Amen.

Śniadanie w Gruzji oznacza, zabezpieczenie się na wypadek, gdyby natychmiast po śniadaniu należało skosztować czaczy albo innego napoju z procentami. Znaczy to tyle, że składa się z szeregu potraw, często, a właściwie zawsze mocno tłustych. I tak występują tam: ziemniaki smażone w tłuszczu ze skwarkami, placek a la pizza, wypełniony tłustym serem, także może być ze skwarkami, a jakże , zwany chaczapuri, ser niewiadomego pochodzenia w plasterkach, mocno słony, doskonały do piwa lub wina, tłusty i wilgotny, jaja na twardo, pieczywo, pomidory, ogórek, słonina smażona na patelni, gdyby komuś przyszło do głowy zapić ją odrobiną czaczy, idealna, inaczej z powodzeniem może zastąpić całe śniadanie i to wszystko w ilościach cateringowych, bezlitośnie uzupełnianych przez gospodynię obiektu, chociaż na stole brak już miejsca na cokolwiek. Po takim śniadaniu nie wiadomo za bardzo czy wyruszyć w drogę, czy iść pospać. My wyruszyliśmy. Ale nie wszyscy. Rafał i Grzegorz postanowili pojechać autem, ze względu na zmęczenie i spodziewany trudny do pokonania podjazd.

Moja durna osoba wyrwała do przodu. Uznałem, niezbyt roztropnie, że podjadę pod przełęcz za jednym razem, bez zsiadania i tam poczekam na koleżeństwo. No cóż, jak było do przewidzenia, pomyliłem drogę. Zamiast w lewo wzdłuż rzeki, poszedłem w prawo ostro pod górę, ale po betonie, a nie szuterku. Mestia jest na wysokości 1350 mnpm. Przełęcz na 1950 mnpm. 600 m przewyższenia. Dałem radę 450 m i zsiadłem. Było cudownie. Jeden z lepszych podjazdów. Las jodłowy, nie żadne sosny czy świerki, autentyczne jodły kaukaskie, takie jak na gwiazdkę w formie choinki, tylko wysokie na kilkanaście metrów. Kompletna pustka, idealna pogoda i zapach kwitnących wszędzie azalii. Tak, to nie żart. Dziko rosnące azalie, wszystkie żółte i omdlewająco zapachowe. Na 1880 mnpm przysiadłem na poboczu i nie byłem w stanie oderwać wzroku od otaczającej mnie przyrody. Widok i zapach wart zmęczenia i potu. Mógłbym tam siedzieć godzinami i tylko patrzeć. Nie byłem w stanie nasycić się.  Na szczęście dla mnie nadjechał samochód. Chciałem się tylko upewnić, czy dobrze jadę, zapytałem o drogę, i wtedy….. Najpierw się zastanawiałem, czy robią sobie ze mnie żarty. Później miałem ochotę ich pobić, aż w końcu zapadłem w odrętwienie. Okazało się, że pokonałem 450 m pod górę po nic. Nie ma alternatywy, trzeba wrócić na skrzyżowanie i zacząć wszystko od początku. No ale co to był za zjazd, w jakiej scenerii, pośród jakiego zapachu. Na skrzyżowaniu w prawo i w pogoń za kolegami. W tym miejscu kończy się betonowa droga i następne 100 km to szutry, kamienie, brody rzek, głębokie kałuże, krowie gówna. Najpierw pod górę, potem z góry, później pod górę, następnie mocno pod górę, wreszcie przełęcz Zagar i wtedy ostro w dół. No cóż, po prostu super. Chyba to kocham, niestety. Szajba kompletna. Te 100 km było rozłożone na dwa dni.
Przed nami widok na Uszbę, 4700 mnpm. Cała góra w śniegu. Dogoniłem kolegów, zdobyliśmy pierwszą przełęcz, zmieniliśmy rzekę i po pary kilometrach byliśmy przy starej, opuszczonej wieży mieszkalno-obronnej. Rejon Swanetii jest słynny właśnie z takich kamiennych wież.

Pomysł na wieżę obronną jest stary jak świat. Można takie znaleźć w Toskanii, w Pirenejach i nie tylko. Chodzi o to, że w Swanetii zemsta rodzinna była zawsze ponad prawem stanowionym. W takiej wieży można było przeżyć i próbować bronić się przed napastnikami. Ma kilka poziomów, obsługiwanych przy pomocy drabin. Właśnie jedna z takich wież stoi przy drodze Mestia-Uszguli i stanowi coś w rodzaju atrakcji turystycznej. Miałem ogromną ochotę do przekonania kolegów do noclegu w niej, ale bez powodzenia. Poza tym, część z nas pojechała, jak już wspomniałem autem i zarezerwowała dla nas nocleg w Uszguli. Samo Uszguli leży na wysokości 2300 mnpm i to się zaczyna odczuwać. Szczególnie jeżeli ktoś całe życie mieszka nad morzem. Niby takie odludzie, a spotkaliśmy tam turystów z kilku krajów Europy, także takich jak my, czyli rowerzystów. Są sklepiki, są knajpy, jest nocleg. Jednym słowem cywilizacja. Kolejnego dnia, po śniadaniu przypuściliśmy atak na przełęcz Zagar i to był, obok pierwszego, najlepszy dzień wyprawy.
droga



Kto ma lepszy rower?



kaukaskie psy


gdzieś po drodze


Uszguli

Uszguli - Lentekhi

Przełęcz Zagar, 2630m npm. Nigdy wcześniej nie byłem tak wysoko z rowerem. Jest obłędnie i mamy szczęście do dobrej pogody. Zielona dolina przełęczy otwiera się na ośnieżone szczyty Kaukazu. Kompletna dzicz i pustkowie. Chociaż nie do końca. Ale po kolei.
Śniadanie jak zwykle, tłusto i do przelewki. Robimy małe zakupy w sklepiku i w drogę. Zanim jednak wyruszyliśmy, Rafał oświadczył, że on pojedzie samochodem terenowym, ponieważ usłyszał od kogoś, że na przełęczy leży śnieg. Próbujemy mu tłumaczyć, że jeżeli ten samochód ma przyjechać po niego z drugiej strony gór, to nie ma takiej opcji, żeby na przełęczy był śnieg. Po prostu żadne auto nie jest w stanie przejechać po kopnym śniegu w górach, chyba że ratrak.  Piotr wiedział co mówimy, bo ma te same doświadczenia co ja z Norwegii, kiedy to pchaliśmy rowery w śniegu po pas.  Rafał pozostaje jednak przy swoim. Niektórzy zostawiają mu część juków. Ja walę z całym dobytkiem. No i oczywiście na dzień dobry jest mus, żeby łyknąć czaczy. Odbywa się to w ten sposób, że w górnej części wiochy stacjonuje brygada rowerzystów ze Słowacji. Tacy kolesie w naszym wieku, ale na rowerach górskich, bez bagażu. Mają asystę auta, więc duża wygoda. Kiedy do nich docieramy, bez słowa nalewają czaczy do kieliszków i nie ma rady, trzeba z braćmi Słowakami przepić o 9 rano. Ja pierniczę, ta czacza odbija mi się przez całą drogę na przełęcz. Dostałem czkawki, tak głośnej, że aż komicznej. Po prostu nie jestem w stanie nad nią zapanować. Pieprzona czacza, ona jest po prostu za mocna. Trudno, walimy do przodu. To nie jest zbyt daleko, tylko mocno pod górę, czasami w błocie po osie.  Piotr i Grześ próbują nawet jechać i to oni jako pierwsi zdobywają przełęcz.

CUDOWNIE. Robimy pamiątkowe zdjęcia. Mamy ze sobą flagi Polski i Gdańska oraz szalik Lechii Gdańsk. Później to już tylko dziesiątki kilometrów szalonego zjazdu po błocie, kałużach, brodach i kamieniach. Niestety siada pogoda. Tak to już jest, że jeżeli z jednej strony gór słońce, to zazwyczaj z drugiej chmury. Na szczęście nie pada mocno i jest coraz cieplej, bo niżej. Cały czas mamy asystę samochodu z  Rafałem. Wiezie go dwóch malutkich Gruzinów odzianych w dresy. Wyglądają jak zawodnicy zapasów w wadze mikro, nie wiem, papierowa czy musza. Czysta komedia.  Rafał dwa metry, a oni maks metr sześćdziesiąt, i to razem do kupy wzięci. Zastanawiam się, jak ten mały smyk jest w stanie dosięgnąć do pedałów w tym ogromnym Nissanie. Oczywiście to nie koniec przygód. Kilka kilometrów za przełęczą spotykamy trójkę rowerzystów. Parę ze Szwajcarii i facia z Polski. Szwajcarzy na oko trochę starsi od nas. No może nie od  Grzegorza. Szwajcarzy, myślę, że w podróży od dawna. Obładowane rowery. Komplet juków, przód i tył. Natomiast Pan z Polski jedzie na rachitycznym rowerku, dość skromnie ubrany i zamierza pojechać jeszcze na drugą stronę Kaukazu do Dagestanu i Rosji, ale ma kłopoty z wizą i dla zabicia czasu lata po przełęczach. Niesamowity gość. Bez kitu, pełen szacun. Natomiast Państwo ze Szwajcarii mają problem, ponieważ Pan Szwajcar rozerwał oponę na kamieniach, a nie ma zapasowej. My mamy, ale rozmiar nie ten. Szwajcarzy jadą na małych kołach 26 calowych. Ponieważ jestem jeszcze całkiem ogarnięty, składam Pani Szwajcarce ofertę. Mówię, że możemy jej sprzedać rower  Rafała, za jedyne 2,5 tysiąca euro. Pani zbaraniała. Co gorsza,  Rafał też. Mówię mu: Ożeń rower, bo  i tak wozisz go autem. Nie dał się niestety przekonać. Co gorsza, Szwajcarzy też nie byli zainteresowani transakcją. Jak nie to nie. Walcie się. Dla mnie, osobiście, możecie pchać, te swoje bezużyteczne cacka nawet do Zurichu. Pożegnaliśmy napotkanych rowerzystów i w drogę.

Pewnie zastanawia Was, dlaczego proponowałem tej babce ze Szwajcarii dość kuriozalną transakcję. Otóż tam, w miejscu spotkania, odniosłem wrażenie, że ten koleś, jej mąż, z ogromną chęcią przyłączyłby się do naszej ekipy. To się wyczuwa. Ona natomiast, pewnie do dzisiaj, ma do niego pretensje, że nie zabrał zapasowej opony i tym samym wystawił ją na taki wstyd. Pewnie ryczy w chwilach słabości: Franc, ty pierdoło! Taki wstyd! Czemu Franc? Przecież wiadomo, że każdy Szwajcar ma na drugie Franc. Niestety, kawałek dalej, wykonałem klasyczną trylogię Alberta Camusa: Dżuma, Upadek, Obcy. Tyle, że w zmienionej kolejności…..

Otóż, jak pamiętacie, od rana nie było mi  łatwo. Z początku gruzińskie śniadanie, potem słowacka czacza, podejście pod przełęcz, euforia na szczycie, drapieżny, złośliwy i podstępny zjazd, trudne negocjacje ze Szwajcarami i być może jeszcze kilka sytuacji, o których nie wypada mi wspominać. Tak, czy siak, strasznie zmęczony, ale jednocześnie dbający o swoje bezpieczeństwo, obdarzony niebywałą wyobraźnią i intuicją, wyobcowałem się na chwilę z otaczającej mnie rzeczywistości….. Cóż powiedzieć….. To nie był rwący strumień krystalicznie czystej wody. To była raczej kloaka, bagno, ściek krowich gówien, mętna breja, smrodliwa rzeczułka, brunatna kałuża, jednym słowem: wrota piekieł. I w tej cieczy upadłem. Na szczęście, zaczerpnąłem powietrza na chwilę przed upadkiem, bo inaczej…. Szkoda gadać. Upadek pełny. Woda wszędzie. Obrażeń  i zniszczeń rowerowych brak. Ale ten zapach. O, Chryste Panie. Prawdziwa dżuma….. Na szczęście, kawałek dalej była wyjątkowej urody rzeczka z krystalicznie czystą wodą, w której obmyłem moje grube cielsko i gore-texowe wdzianko. Później zaczął padać deszcz i właściwie padał bez przerwy aż do Kutaisi. Kawałek dalej przypałętał się do nas bezpański pies. Rozmiarami przypominał szakala albo wilka kurdupla.  Wygląd też miał wilczasty. No i ten charakter. Pies wybitnie biegliwy. Przebiegł z nami około 80 km w ciągu dwóch dni. Najpierw dotarł do Lentekhi,  i tam spędził noc na dworze w siarczystej ulewie, a następnego dnia zaraz po śniadaniu, oczywiście wiadomo jakim, dołączył do grupy.

Wcześniej próbowaliśmy mu wyperswadować, że podróż z nami nie ma przyszłości. Kiedy po kilkudziesięciu kilometrach od przełęczy pojawiły się pierwsze zamieszkane wioski, udaliśmy się z Kubą do przydrożnego sklepu. W drodze powrotnej do kolegów, bo stacjonowali na przystanku marszrutek zaszliśmy do gospodarstwa naprzeciwko. Zapytaliśmy, czy pan gospodarz nie potrzebuje może psa. A on na to, że czemu nie, pies się przyda, ale skoro tak to on zaprasza nas do siebie do stołu. Boże Wielki, tylko nie to. Mówimy, że musimy jechać, bo koledzy, bo pośpiech, bo samolot, takie tam. Wiadomo, po prostu strach siadać. Ta gruzińska gościnność może człowieka wykończyć. No to pan gospodarz na to, że za psa trzeba zapłacić, bo inaczej nie wypada. No i jak pewnie wiadomo, po chwili gość wrócił z plastikową flaszką wypełnioną czaczą. Podziękowaliśmy, zostawiliśmy psa za ogrodzeniem i w nogi. Co za ulga pies sprzedany, czcza wzięta. Koledzy byli z nas wyjątkowo dumni, ale do czasu, bo po jakiś 5-ciu minutach pies był z powrotem z nami. Zwiał skubany. Został odprowadzony ponownie do gospodarza i przywiązany. Dołączył do nas po kilku kilometrach. On po prostu nienawidził niewoli. Cóż było robić. Trzeba jechać.


gdzieś wysoko
 
deszczowa strona gór


śnieg na przełęczy


gruzińskie błoto


na szlaku
 Lentekhi - Kutaisi


Prawie od samego rana padał deszcz, z czasem zamieniając się ulewę. Droga z tego powodu, i w wyniku gęstniejącego ruchu samochodowego, okazała się być koszmarem, chociaż było raczej z górki i po niezłym asfalcie. W jakiejś wiosce właściciel sklepu zaprosił nas na zaplecze, żebyśmy trochę obeschli i postawił… czaczę. Była wyjątkowo niesmaczna. Pan natomiast powiedział, że ceni Polaków, bo nasz prezydent poparł Gruzję w czasie wojny z Rosją. Podobno w Gruzji najbardziej lubianym narodem są właśnie Polacy. Popijając i jedząc konserwy w kolejnym sklepie - 15 km od Kutaisi, postanowiliśmy zadzwonić do Kote po transport. Nie mieliśmy już ochoty i może siły pchać się w deszczu w podmiejski ruch.

Wieczór i część następnego dnia spędziliśmy w mieście. Starsza część Kutaisi jest przyjemna, ale gdzie indziej pełno popadającej w ruinę komunistycznej zabudowy. Są tutaj słynne zabytki sakralne, ale w czasie wypraw rowerowych raczej mało zwiedzamy. Po południu byliśmy już na lotnisku… Do Gruzji na pewno wrócimy.
Komandor, 2015
Komandor


Kuba nad Enguri


Kwiatowy Grześ


Rafał z tamą


Piotr na połoninach


Witos





Komentarze

Popularne posty