Hiszpania 2010
Uczestnicy: Grześ, Piter, Kuba, Witek, Komandor.
Trasa:
Alicante - Hativa - Alcoy - Guadalest - Altea - Calpe - Denia - Gandia - Walencia.
Alicante - Hativa i
Walencja - Alicante, jedziemy pociągiem.MAPA
Dystans: około 350 km na rowerze
Wylatujemy z
Rębiechowa, więc wygoda. Ryanair - jeszcze wtedy - zabierał rowery w dobrej
cenie. Płaciło się około 100 złotych za lot. Dzisiaj przewóz roweru to wydatek
prawie trzy razy większy. Chciałbym, z tego miejsca, zaapelować do Michaela
O’Learyego o zmianę polityki cenowej w zakresie przewozu rowerów. Nie może być
tak, że bilet kosztuje kilka złotych, a przewóz roweru kilkaset. Panie O’Leary
informuję, że obecnie mamy Ryanaira w
dupie i latamy sobie Wizzairem. Ale do rzeczy.
Lotnisko -
dla mnie - ma dwa oblicza. Jedno na początku wyprawy i drugie pod koniec. Cała
zmiana dokonuje się w głowie. Entuzjazm początku i spokój powrotu. Kiedy
wyjeżdżasz jesteś w euforii. Polacy często popijają z malutkich butelek lub
walą wódkę z colą. My także. Pora dnia nie ma znaczenia. Wielokrotnie widziałem
lekko napranych przed wejściem do samolotu o dziewiątej rano. Doskonale
wpisujemy się w ten scenariusz. Przyjeżdżamy na nasze skromne gdańskie lotnisko
grubo przed czasem. Rowery są spakowane z namaszczeniem i czułością, niczym
prezenty pod choinkę. Owinięte przerzutki, manetki, pozdejmowane delikatne
lampki. Bo to jest jedyny stres - czy rowery w ogóle przylecą, czy wszystko będzie w
porządku, czy będą sprawne. Samolot jest o czasie. To spora ulga, bo w tanich
liniach nigdy nie wiadomo. Wystarczy mgła – obojętne w jakiej części Europy - i
wszystko odwołują. Wiele razy padliśmy ofiarą opóźnień lub odwołań
spowodowanych mgłą. Bierzemy głębszy łyk, Witek leci jeszcze do bezcłowego po
zapasy na podróż. Wiadomo - tanie linie - wszystko musisz mieć ze sobą.
Wsiadamy i odlatujemy.
Z Alicante
jedziemy pociągiem na północ do Hativa. Oczywiście najpierw musimy poskładać
rowery i przedostać się z lotniska na dworzec. Bułka z masłem. Dzięki nawigacji
robimy to w trzydzieści minut. W pociągu straszny tłok. Obyczaje podobne do
naszych, znanych z tzw. EZT, czyli pociągów złożonych z elektrycznych zespołów
trakcyjnych. Z przodu jest coś na kształt przedziału otwartego, dla podróżnych
z dużym bagażem, ale oczywiście zajęty. Wbijamy, jak się da i w drogę.
W Hativa
jesteśmy po zmroku. Dość duże miasto, ale jakoś dziwnie mało hoteli. W końcu
znajdujemy jakiś, porzucamy ekwipunek i lecimy na kolację. Dla porządku muszę
dodać, że Hativa jest miejscem narodzin papieża Aleksandra VI. To ten
największy łobuz i degenerat z rodu Borgiów. Ma swój pomnik na głównym placu.
Żeby dotrzeć
z Hativy do Alcoy trzeba pokonać Sierra
de Benicadell. Niezbyt wysokie góry, jakich bez liku w Hiszpanii. Przełęcz
jest na 600 metrach. My pokonujemy ją po nowo budowanej drodze, na szczęście po
pasie jeszcze nie oddanym do użytku - więc jedziemy sobie sami - dwupasmówką w
sobotę, w czasie kiedy prace już zamarły.
Sama góra to kwintesencja rowerowej chujni. Długa prosta, ostro pod górę, bez
cienia, w pełnym słońcu. Na odcinku kilku kilometrów robimy niezliczoną liczbę
postojów. Siadamy na przydrożnej barierze i zapatrzeni tępo w dal raczymy się
czym popadnie, ale głównie to wiadomo czym.
| autostrada do nieba |
W Alcoy wpadamy na fiestę Moros i Cristianos. Hiszpania - jak długa i szeroka - właśnie z fiest słynie. Każde miasto ma swoją. Kilka z nich wylansowało swoje jako międzynarodowe imprezy pełne turystów z całego świata. Pewnie wszyscy słyszeli o wojnie na pomidory tzw. Tomatinie z Buniol, czy przepędzaniu byków podczas św. Fermina w Pampelunie. Fiesta Moros i Cristianos - z grubsza rzecz biorąc - polega na tym, że połowa miasta przebiera się za Maurów, a druga za krzyżowców. Później wszyscy spacerują po mieście w różnych pochodach, toczą walki na plastikowe miecze, ale przede wszystkim, popijają wszędzie i wszystko co się da. Na koniec przez zatłoczony do granic możliwości główny plac przejeżdża platforma ze sztuczną basztą, z której mały chłopiec rzuca w tłum plastikowe strzały. Ludzi ogarnia szaleństwo i zaciekle walczą, żeby zdobyć jedna z nich. Nam tez się udało. W Hiszpanach, mimo szybkiej poprawnie politycznej europeizacji, nadal drzemią jakieś stare duchy i zamiłowanie do dziwnych tradycji. Co tu dużo gadać, dla nas jak znalazł. Porzucamy nasze tobołki i wierne rumaki w hoteliku i walimy świętować na ulicę. Nie muszę chyba mówić, że poranek następnego dnia, dla wielu z nas, nie był najlepiej zapamiętanym porankiem w życiu.
| fiesta w Alcoy |
Alcoy – Guadalest (sądny dzień Witka)
W tym
momencie muszę wspomnieć o tym, że Witek jest naszym lokalnym znawcą zwyczajów
i języków, bez specjalnego znaczenia, do jakiego kraju podróżujemy. Kiedyś
chodził na kurs hiszpańskiego, ale mam wrażenie, że bez sukcesów. Powszechnie
wiadomo, że znajomość języka przydaje się, kiedy chce się coś sprzedać. Jeżeli
tylko kupujesz, to zawsze sobie poradzisz. Tak czy owak, Witek jest dostarczycielem dóbr wszelakich, od drinków w
barze po wynajęcie noclegów po drodze. Poza tym muszę wspomnieć - bo to ważne
dla opowieści - o krajobrazie
otaczającym Alcoy. Otóż miasto leży w dolinie, pośród licznych wąwozów, gór o
wdzięcznych nazwach np. Sierra Mariola
oraz rozpadlin i uskoków. Typowy krajobraz aktywnie sejsmicznego obszaru. Dla
nas oznacza to, że od samego rana musimy pokonywać szereg drapieżnych podjazdów,
z czasem zmieniających się w podjazd ciągły, kręty, cudowny, zmierzający na
przełęcz Port d’Ares na wysokości
ponad 1000 m. npm. Głównie prowadzimy. Jechać nie sposób, tym bardziej że kac
dokucza. Tylko Grześ walczy z górami, więc zaczynamy się martwić, czy nam nie
zejdzie na zawał biedak na tym zadupiu, zapomnianym przez Boga i ludzi.
Wracając do Witka, to trąba, rezerwując hotel w Alcoy, zostawił w recepcji dowód. No i oczywiście rano zapomniał go zabrać. Teraz śmiało pokonuje kolejne kilometry podjazdu, lecząc skołatane ciało wodą i miarowym, monotonnym wysiłkiem, rowerowego cymbała. Jak się okazuje nie jesteśmy sami w tej walce z górami. Otóż jak Hiszpania długa i szeroka, w niedzielne poranki, tysiące rowerzystów wyrusza na drogi. Głównie są to kolarze odziani w kolorowe wdzianka z lycry, latający na sportowych cackach. Jeżdżą w grupach, mikro peletonach i przeróżnych konfiguracjach. Drogi są puste, bo kierowcy odpoczywają, spotyka się tylko rowerzystów i szalonych motocyklistów na strasznych, potwornie szybkich maszynach. Natomiast nie ma chamstwa. Jedni uważają na drugich i pozdrawiają się wzajemnie. Wracając do Witka, to Piter z Grzesiem szykują mu dość potworną niespodziankę. Chodzi o to, że oni na szczęście zabrali jego dowód z hotelu, ale milczą, czekają na dogodny moment. No i po kilkunastu kilometrach podjazdu, podczas postoju koniecznego dla uzupełnienia płynów, zaczynają dopytywać, jak się czuje, czy głowa jeszcze boli, czy mu się podobała fiesta i czy wziął dowód z recepcji. O matko, trzeba było widzieć jego minę. Oczywiście pada charakterystyczne w takich momentach, tu cytat - Ja pierdolę. Kuba zakrztusił się drinkiem. Ja zbaraniałem. Grześ i Piter zapadli w odrętwienie. Witek oczywiście powtórzył jeszcze kilka razy wcześniejszą krótką wypowiedź, usiadł na barierce przy drodze i tępo spoglądał w dal. Cóż było robić, przepiliśmy pod te troski. Potem Piter wręczył umęczonemu Witkowi dowód, co dało asumpt do kolejnego toastu. Ruszyliśmy w doskonałych humorach. Po paru kilometrach okazało się, że Witek szykuje nam jeszcze jedną niespodziankę.
Wracając do Witka, to trąba, rezerwując hotel w Alcoy, zostawił w recepcji dowód. No i oczywiście rano zapomniał go zabrać. Teraz śmiało pokonuje kolejne kilometry podjazdu, lecząc skołatane ciało wodą i miarowym, monotonnym wysiłkiem, rowerowego cymbała. Jak się okazuje nie jesteśmy sami w tej walce z górami. Otóż jak Hiszpania długa i szeroka, w niedzielne poranki, tysiące rowerzystów wyrusza na drogi. Głównie są to kolarze odziani w kolorowe wdzianka z lycry, latający na sportowych cackach. Jeżdżą w grupach, mikro peletonach i przeróżnych konfiguracjach. Drogi są puste, bo kierowcy odpoczywają, spotyka się tylko rowerzystów i szalonych motocyklistów na strasznych, potwornie szybkich maszynach. Natomiast nie ma chamstwa. Jedni uważają na drugich i pozdrawiają się wzajemnie. Wracając do Witka, to Piter z Grzesiem szykują mu dość potworną niespodziankę. Chodzi o to, że oni na szczęście zabrali jego dowód z hotelu, ale milczą, czekają na dogodny moment. No i po kilkunastu kilometrach podjazdu, podczas postoju koniecznego dla uzupełnienia płynów, zaczynają dopytywać, jak się czuje, czy głowa jeszcze boli, czy mu się podobała fiesta i czy wziął dowód z recepcji. O matko, trzeba było widzieć jego minę. Oczywiście pada charakterystyczne w takich momentach, tu cytat - Ja pierdolę. Kuba zakrztusił się drinkiem. Ja zbaraniałem. Grześ i Piter zapadli w odrętwienie. Witek oczywiście powtórzył jeszcze kilka razy wcześniejszą krótką wypowiedź, usiadł na barierce przy drodze i tępo spoglądał w dal. Cóż było robić, przepiliśmy pod te troski. Potem Piter wręczył umęczonemu Witkowi dowód, co dało asumpt do kolejnego toastu. Ruszyliśmy w doskonałych humorach. Po paru kilometrach okazało się, że Witek szykuje nam jeszcze jedną niespodziankę.
Awaria korby, a może pedała - dokładnie nie wiem - na
kompletnym wygwizdowie, w niedzielne popołudnie, w górach, w drodze do
Guadalest.
Odbywa się
to mniej więcej w ten sposób. Otóż Witek jest technicznym cymbałem. Mam tutaj
na myśli zagadnienia typu hardware,
bo w sprawach typu software to jest
całkiem ogarnięty. Na pewno bardziej niż ja, chociaż to nie jest specjalne
osiągnięcie, bo ja w kwestiach typu smart
wiem tyle co mój pies Reksio. Tak czy inaczej, nasz bohater, w Alicante na
lotnisku prawy pedał przykręcił do korby jak należy, natomiast lewy na chybił
trafił. Doprowadziło to, jak nam
wyłuszczył - podczas nudnej prelekcji Piter - do zerwania gwintu w ramieniu korby.
Tu muszę zaznaczyć, że Piter i Grześ to umysły wybitnie techniczne. Potrafią
naprawić prawie wszystko przy pomocy drutu i taśmy, oraz tego co znajdą po
drodze. Tym razem próbowali naprawić odpadający pedał Witka przy pomocy kawałka
szmaty, znalezionej na przydrożnym wysypisku śmieci. Działało przez jakieś 500
metrów, później odpadło na dobre. Witek powtórzył znaną już kwestię, rzucił Treka
w krzaki i popadł w otumanienie. Ja zdobyłem się na odwagę i pozwoliłem sobie
na skomentowanie jego nieodpowiedzialności w kilku dość mało skomplikowanych
słowach, Kuba zaniemówił po prostu, natomiast Grześ z Piterem prowadzili spór o
możliwość naprawy przy użyciu: drutu, szmaty i taśmy. Ponieważ nigdy nie
zostawiamy kolegów w biedzie, dopchnęliśmy nasze cacka do pobliskiej
miejscowości.
Oczywiście najpierw udaliśmy się do baru. Hiszpania słynie z tego, że nawet na największym zadupiu jest jakiś bar. Wypiliśmy piwo i Witek ustalił łamanym hiszpańskim, że jednym z mieszkańców tej metropolii, której nazwy niestety nie pamiętam, jest pan rowerzysta, hobbysta. Jeżeli ktoś może pomóc, to jedynie on. Udaliśmy się tam bez zbędnej zwłoki. Pan okazał się być prawdziwym aniołem, chociaż z wyglądu anioła wcale nie przypominał. Odziany był w poplamiony podkoszulek i wyświechtane spodnie, komicznie grubawy i niski, na cienkich nóżkach, obuty w klapki. Obejrzał rower, podrapał się w łysą opaloną główkę i zginął w czeluściach swojego przepastnego warsztato - garażu. Po kilku minutach wrócił niosąc dwa majsle czyli przecinaki i sporych rozmiarów młotek. Tutaj muszę wyjaśnić - żeby zdjąć ramię korby, jak nam wytłumaczył Piter, podczas kolejnej nudnawej dysertacji, potrzebny jest specjalny klucz, o którego istnieniu oczywiście nie mieliśmy zielonego pojęcia albo dwa przecinaki właśnie. Samoistnie podzieliliśmy się na trzy niezależne grupy. Grupa techniczno -naprawcza w składzie: Grześ i Piter. Grupa zaopatrzeniowo - doradcza w składzie: Kuba i ja, oraz grupa jednoosobowa, obserwacyjno - animacyjna w składzie: Witek. W grupie technicznej natychmiast wybuch spór na temat czegoś tam. Padały sformułowania typu: suport, ośka, mimośród, mufa, gwint, chociaż – o dziwo - prace posuwały się w dobrym tempie. Kuba i ja udaliśmy się do baru po kolejne piwa, tym razem na wynos. Pan anioł przyglądał się i udzielał delikatnych wskazówek. Po zdemontowaniu zepsutego ramienia korby, anioł powtórnie zniknął na chwilę w warsztacie i przyniósł kilka innych ramion do wyboru. Wszystkie stare, ale doskonale pasujące do roweru Witka. Wybraliśmy takie, które miało podobną długość do zepsutego, żeby Witos mógł pedałować w miarę symetrycznie i po chwili rower był gotowy do dalszej drogi. Oczywiście Pan anioł nie wziął nic za swoją bezcenną pomoc. Przymuszony delikatną perswazją, zaakceptował w ramach rewanżu puszkę piwa.
Do Guadalest
przybyliśmy pod wieczór. Ponieważ już wcześniej byliśmy w tym uroczym zakątku,
osadzonym na wysokiej skale z widokiem na szmaragdowe wody zbiornika, olaliśmy zwiedzanie.
No może nie wszyscy. Grześ i Kuba poszli pooglądać wystawy, a reszta jak zwykle
do baru. Tam, w miłym towarzystwie wódki z colą, ustaliliśmy, że zrobimy sobie
spanie terenowe nad zbiornikiem z widokiem na zamek i miasto. Oczywiście najpierw udaliśmy się do baru. Hiszpania słynie z tego, że nawet na największym zadupiu jest jakiś bar. Wypiliśmy piwo i Witek ustalił łamanym hiszpańskim, że jednym z mieszkańców tej metropolii, której nazwy niestety nie pamiętam, jest pan rowerzysta, hobbysta. Jeżeli ktoś może pomóc, to jedynie on. Udaliśmy się tam bez zbędnej zwłoki. Pan okazał się być prawdziwym aniołem, chociaż z wyglądu anioła wcale nie przypominał. Odziany był w poplamiony podkoszulek i wyświechtane spodnie, komicznie grubawy i niski, na cienkich nóżkach, obuty w klapki. Obejrzał rower, podrapał się w łysą opaloną główkę i zginął w czeluściach swojego przepastnego warsztato - garażu. Po kilku minutach wrócił niosąc dwa majsle czyli przecinaki i sporych rozmiarów młotek. Tutaj muszę wyjaśnić - żeby zdjąć ramię korby, jak nam wytłumaczył Piter, podczas kolejnej nudnawej dysertacji, potrzebny jest specjalny klucz, o którego istnieniu oczywiście nie mieliśmy zielonego pojęcia albo dwa przecinaki właśnie. Samoistnie podzieliliśmy się na trzy niezależne grupy. Grupa techniczno -naprawcza w składzie: Grześ i Piter. Grupa zaopatrzeniowo - doradcza w składzie: Kuba i ja, oraz grupa jednoosobowa, obserwacyjno - animacyjna w składzie: Witek. W grupie technicznej natychmiast wybuch spór na temat czegoś tam. Padały sformułowania typu: suport, ośka, mimośród, mufa, gwint, chociaż – o dziwo - prace posuwały się w dobrym tempie. Kuba i ja udaliśmy się do baru po kolejne piwa, tym razem na wynos. Pan anioł przyglądał się i udzielał delikatnych wskazówek. Po zdemontowaniu zepsutego ramienia korby, anioł powtórnie zniknął na chwilę w warsztacie i przyniósł kilka innych ramion do wyboru. Wszystkie stare, ale doskonale pasujące do roweru Witka. Wybraliśmy takie, które miało podobną długość do zepsutego, żeby Witos mógł pedałować w miarę symetrycznie i po chwili rower był gotowy do dalszej drogi. Oczywiście Pan anioł nie wziął nic za swoją bezcenną pomoc. Przymuszony delikatną perswazją, zaakceptował w ramach rewanżu puszkę piwa.
W tym
miejscu muszę wyjaśnić, na czym polega spanie terenowe w naszym wydaniu. Otóż
nie zabieramy ze sobą namiotów. Nie chce nam się pieprzyć z całym tym
rozbijaniem, zwijaniem, obozowaniem i tak dalej. Stać nas na wynajęcie hoteliku,
więc nie zaprzątamy sobie głowy spaniem na campingach. Ale od czasu do czasu, w
ramach - no właśnie właściwie to nie wiem czego - organizujemy sobie spanie w
terenie, na glebie, w śpiworach po prostu. Podczas naszych licznych podróży
rowerowych spaliśmy już na plażach, w grotach, w kruchtach kościołów, na łąkach
itd. Tym razem spaliśmy przy zbiorniku Punta
de Guadalest. Wyjątkowym
miłośnikiem spania w terenie jest Kuba.
Po wybraniu
miejsca, po raz kolejny, samoistnie podzieliliśmy się na trzy, niezależne grupy.
Witos i Kuba poszli zażyć kąpieli na waleta w zbiorniku, Piter i Grześ zabrali
się za ognisko, ja natomiast zapadłem w drzemkę. Oczywiście między Grzesiem a
Piterem znowu doszło do kontrowersji, tym razem na temat metodologii rozpalania
ogniska. Faktem jest, że spór nie był do końca jałowy, ponieważ Piter
przytaszczył z pobliskiego lasu czterometrowy pień suchego drzewa. Nie byłoby w
tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wcześniej wyrwał go z ziemi razem ze
spróchniałymi korzeniami. Wlazł na to drzewo po prostu, a następnie rozbujał
się niczym goryl i drzewo padło. Nie mieliśmy pojęcia jak go – to znaczy pień o
przekroju działa z Navarony - porąbać bez siekiery. Jedynym wyjściem z sytuacji
było przepalenie go w kilku miejscach i połamanie. Tym sposobem starczyło nam
opału na długie godziny. Koledzy prowadzili dyskusje późno w noc, ja odpadłem,
jak zwykle, jako pierwszy.| ognisko pod Guadalest |
Rano obudziliśmy się skąpani w rosie i pokryci cienką warstwą popiołu.
Guadalest – Calpe
To nie był
najlepszy poranek mojego rowerowego życia. Zmarzłem w nocy okrutnie. Koledzy zresztą
także, ale nikt nie narzekał, było warto i tyle. Wydobywamy się ostrym
podjazdem do głównej drogi. Po drodze robimy mały włam i zrywamy kilka
pomarańczy w opuszczonym sadzie. Hiszpania w okolicach Walencji pełna jest
gajów pomarańczowych. Wiele z nich jest opuszczona i zaniedbana.
Kierujemy
się nad morze. Dopadamy do niego w okolicach Altea. Niestety dostęp do plaży
nie jest możliwy. Cały klif obrósł domami wakacyjnymi. Tereny prywatne,
pogrodzone, monitorowane. Musimy jechać jeszcze kilkanaście kilometrów po dość
ruchliwej drodze, zanim dobijemy do szerokiej, piaszczystej plaży.
Leżymy na
piasku. Cudowna pogoda. Można leżeć na słońcu i czuć komfort idealnej
temperatury. Południowa Hiszpania wiosną i jesienią, wydaje się być najlepsza,
ani za gorąco, ani za zimno. Puste plaże, wiatr, słońce, a przy tym ta
widoczność, nieosiągalna latem, kiedy powietrze jest zbyt wilgotne i rozlazłe.
Teraz jest wyostrzone jak brzytwa, suche i lekko chłodne. Mamy piknik. Podstawę
menu stanowią chrupiące bułki, często raniące podniebienia i dziąsła.
Oczywiście oliwki, ser, szynka serrano, pasztet, Filadelfia do smarowania,
wino, wódka z colą, brandy. Leżymy, podjadamy, popijamy, snujemy opowieści,
jednym słowem magia, rozpieprzenie, luzik. Tylko ten krajobraz jakiś dziwny, poraniony przez
brzydką zabudowę. Południowa Hiszpania obrosła turystycznymi kombinatami dla
obcokrajowców. Nowe, dziwne osiedla na pustkowiu. Wydumane kształty, trochę
hiszpańskie, trochę arabskie, cukierkowate kolory. Budowane w pośpiechu, dla
szybkiego zysku, w miejscach dawnych, małych wiosek rybackich. Kwintesencją
tego chłamu jest Benidorm. Ogromny kombinat wypoczynkowo - rozrywkowy. Dlatego
my uciekamy na północny - wschód. Śpimy w Calpe.
| droga pod Calpe |
Calpe – Javea – Walencja
| hiszpańskie klimaty |
Kolejne dwa dni przemieszczamy się wzdłuż morza w kierunku Walencji. Nie ma specjalnego pośpiechu. Pogoda nam sprzyja. Korzystamy z uroków plaży i doskonałej kuchni hiszpańskiej.
| na plaży |
Za Javea jest fajny podjazd pod wysoki na dwieście metrów klif, oddzielający Javea od Deni. To jest Parc Natural de Montagno. Wdrapujemy się na niego z dużym wysiłkiem. Na szczycie - z doskonałym widokiem na zatokę - znajdują się ruiny starych wiatraków. Fantastyczne miejsce na piknik. Pogoda idealna. Widoczność doskonała. Lekki wiatr. Później próbujemy przebić się na azymut do Denii, ale okazuje się to całkowicie niemożliwe. Musimy zawrócić do drogi. Po drodze jest bar z basenem. To bardzo fajna instytucja. Można zamówić cokolwiek i skorzystać z kąpieli.
| zjazd do Denii |
To był dość długi i męczący dzień. Zrobiliśmy ponad 120 kilometrów, ale w dość płaskim i monotonnym krajobrazie. Po noclegu gdzieś za Denią jedziemy przez niekończące się gaje pomarańczowe. Później zaczyna się Parc Natural de Albufera. Moim zdaniem ten park to nuda. Żyją tam ponoć jakieś rzadkie gatunki, głównie ptaków. Kłopot polega na tym, że w parku narodowym nie ma żadnych miejsc noclegowych, więc chcąc nie chcąc, musimy dojechać prawie do samej Walencji.
| czarna paela |
Wieczorem urządzamy sobie tzw. zieloną noc, która kończy się nocną ucieczką Witka, Pitera i moją na pobliską plażę. Kuba z Grzesiem zostają w hotelu. Kuba z każdym dniem staje się coraz bardziej markotny. Wyraźnie coś go trapi i ustalamy, że ma to związek z biletem powrotnym do Polski. Otóż Kuba zakupił bilety na Ryanaira za pośrednictwem jakiegoś kolesia, wystawiającego swoje usługi na Allegro. W wyniku czego nie ma żadnego biletu, a tylko kontakt do tego facia pośrednika. Problem polega na tym, że gość nie odbiera telefonu i Kuba nie wie, czy ma, jak wrócić do kraju. Miotają nim - jak sądzę - dość ambiwalentne uczucia. Chętnie by został w Hiszpanii trochę dłużej - ale wiadomo - praca i rodzina są najważniejsze. Facet z Allegro - w dodatku dość zdziwiony - odbiera dopiero na kilka godzin przed odlotem. Mówi, że wcześniej nie było sensu, bo takie są procedury w jego dość pokrętnym interesie. Odradzam z tego miejsca podobne transakcje.
| Walencja |
Wreszcie
wyruszamy. Na lekkim kacu, ale z nadzieją, że uda się nam go oszukać. Rower to
najlepsze znane mi lekarstwo na kaca. Miarowy, monotonny wysiłek fizyczny,
powiew wiatru, szum opon i wreszcie, brak poczucia, że coś trzeba, bo terminy,
bo obowiązek. Lekkie rozpieprzenie, ale
konkretny cel, jeden jedyny, wyruszyć po prostu. Na rowerze zbierasz się w
sobie, nie odpuszczasz. Widzisz czasem u kumpli, że chętnie rzuciliby te juki w
kąt. Nawet nie schylając się rozgarnęliby porozrzucane rzeczy nogami, torując
sobie drogę do łazienki. Usiedliby na kiblu i trwaliby tak długi czas, lekko
drzemiąc. Że wkurzają ich te plastikowe ubiory, dziwne rękawiczki z uciętymi
paluchami, te czapki z daszkiem, upieprzone od potu, który zamienił się w szare
smugi zaschniętej soli, te gacie z antybakteryjnymi pieluchami, cały ten
cymbalski ekwipunek rowerowego harleyowca. Jednak musisz pochwytać to całe
rozproszenie, zebrać umęczone ciało w jedność i wyruszyć, bo to jedyna
pociecha, obietnica przygody, czasem męka, która jednak przynosi ukojenie,
wysiłek, który reguluje pracę całego organizmu, jelit, płuc, mięśni.
Moment
wyruszenia jest jak wyzwolenie. Często patrzę wtedy na twarze ludzi, którzy
zostają. Czasami widzę u nich lekką zazdrość, że nie mogą w tej chwili tak jak
my spakować się w mały juk, przypiąć go do roweru i wyruszyć. Właśnie wyruszyć,
a nie ruszyć się z miejsca, bo to jest wielka różnica. Tak, my zdecydowanie
bardziej wyruszamy. Bo wyruszyć, to znaczy zaufać drodze, to znaczy pozwolić
sobie na zmianę. Wyruszyć to znaczy obiecać sobie przygodę. Nie ma podróży bez
ciągłego wyruszania w mniej lub bardziej nieznane, inne, nowe. Bo podróż to nie
jest zwykła zmiana miejsca, wczasy kupione w biurze turystycznym. Podróżowanie
z biurem odbiera - to co w każdej podróży najcenniejsze - element zaskoczenia,
niewiadomej, odbiera możliwość decydowania o sobie. Te nudne pytania - Co będzie za chwilę? Gdzie dzisiaj mamy nocleg? Czy po zwiedzaniu będzie czas
wolny? Jaki czas wolny, do diabła! Przecież podróż to jest kwintesencja
czasu wolnego. Jeżeli pytasz, czy będzie czas wolny, to nie jesteś w żadnej
podróży, po prostu.
Tak czy siak, wyruszamy. Przypinamy
juki, bierzemy łyk wody, sprawdzamy czy czegoś nie zostawiliśmy. Ostatnie
spojrzenie w tył, zdjęcie noclegu i w drogę.
Komandor, 2015


Komentarze
Prześlij komentarz