Hiszpania 2010




W Alcoy wpadamy na fiestę Moros i Cristianos. Hiszpania - jak długa i szeroka - właśnie z fiest słynie. Ta nasza, jak większość innych, jest szalona i trochę dziwna.

Uczestnicy: Grześ, Piter, Kuba, Witek, Komandor.

Trasa: Alicante - Hativa - Alcoy - Guadalest - Altea - Calpe - Denia - Gandia -  Walencia.
Alicante - Hativa  i  Walencja - Alicante, jedziemy pociągiem.

MAPA

Dystans: około 350 km na rowerze

 Gdańsk-Alicante-Hativa

Wylatujemy z Rębiechowa, więc wygoda. Ryanair - jeszcze wtedy - zabierał rowery w dobrej cenie. Płaciło się około 100 złotych za lot. Dzisiaj przewóz roweru to wydatek prawie trzy razy większy. Chciałbym, z tego miejsca, zaapelować do Michaela O’Learyego o zmianę polityki cenowej w zakresie przewozu rowerów. Nie może być tak, że bilet kosztuje kilka złotych, a przewóz roweru kilkaset. Panie O’Leary informuję, że obecnie mamy  Ryanaira w dupie i latamy sobie Wizzairem. Ale do rzeczy.
Lotnisko - dla mnie - ma dwa oblicza. Jedno na początku wyprawy i drugie pod koniec. Cała zmiana dokonuje się w głowie. Entuzjazm początku i spokój powrotu. Kiedy wyjeżdżasz jesteś w euforii. Polacy często popijają z malutkich butelek lub walą wódkę z colą. My także. Pora dnia nie ma znaczenia. Wielokrotnie widziałem lekko napranych przed wejściem do samolotu o dziewiątej rano. Doskonale wpisujemy się w ten scenariusz. Przyjeżdżamy na nasze skromne gdańskie lotnisko grubo przed czasem. Rowery są spakowane z namaszczeniem i czułością, niczym prezenty pod choinkę. Owinięte przerzutki, manetki, pozdejmowane delikatne lampki. Bo to jest jedyny stres - czy rowery  w ogóle przylecą, czy wszystko będzie w porządku, czy będą sprawne. Samolot jest o czasie. To spora ulga, bo w tanich liniach nigdy nie wiadomo. Wystarczy mgła – obojętne w jakiej części Europy - i wszystko odwołują. Wiele razy padliśmy ofiarą opóźnień lub odwołań spowodowanych mgłą. Bierzemy głębszy łyk, Witek leci jeszcze do bezcłowego po zapasy na podróż. Wiadomo - tanie linie - wszystko musisz mieć ze sobą. Wsiadamy i odlatujemy.

Z Alicante jedziemy pociągiem na północ do Hativa. Oczywiście najpierw musimy poskładać rowery i przedostać się z lotniska na dworzec. Bułka z masłem. Dzięki nawigacji robimy to w trzydzieści minut. W pociągu straszny tłok. Obyczaje podobne do naszych, znanych z tzw. EZT, czyli pociągów złożonych z elektrycznych zespołów trakcyjnych. Z przodu jest coś na kształt przedziału otwartego, dla podróżnych z dużym bagażem, ale oczywiście zajęty. Wbijamy, jak się da i w drogę.
W Hativa jesteśmy po zmroku. Dość duże miasto, ale jakoś dziwnie mało hoteli. W końcu znajdujemy jakiś, porzucamy ekwipunek i lecimy na kolację. Dla porządku muszę dodać, że Hativa jest miejscem narodzin papieża Aleksandra VI. To ten największy łobuz i degenerat z rodu Borgiów. Ma swój pomnik na głównym placu.

 Hativa – Alcoy.
Okolice Hativa są przecudne. Największą atrakcją przyrodniczą jest Cova Negra, na południe od miasta. Docieramy tam czymś na kształt ścieżki pieszo -  rowerowej. Sama pieczara to czarnawa dziura w skale, zagrodzona zardzewiałym płotem. Moim zdaniem zawracanie tyłka, ale okolice piękne. Jest tam mała rzeka z kilkoma bystrzami. Nad jednym z nich robimy pierwszy postój. Nie wspominałbym o tym, gdyby nie to, że wtedy doszliśmy do wspólnego wniosku, że są różne rodzaje kolarstwa: szosowe, górskie, przełajowe, torowe oraz nasze, czyli bezdurno - alkoholowe. Tak czy siak nic godnego polecenia, niestety.

Żeby dotrzeć z Hativy do Alcoy trzeba pokonać Sierra de Benicadell. Niezbyt wysokie góry, jakich bez liku w Hiszpanii. Przełęcz jest na 600 metrach. My pokonujemy ją po nowo budowanej drodze, na szczęście po pasie jeszcze nie oddanym do użytku - więc jedziemy sobie sami - dwupasmówką w sobotę, w czasie kiedy prace  już zamarły. Sama góra to kwintesencja rowerowej chujni. Długa prosta, ostro pod górę, bez cienia, w pełnym słońcu. Na odcinku kilku kilometrów robimy niezliczoną liczbę postojów. Siadamy na przydrożnej barierze i zapatrzeni tępo w dal raczymy się czym popadnie, ale głównie to wiadomo czym.


autostrada do nieba

W Alcoy wpadamy na fiestę Moros i Cristianos. Hiszpania - jak długa i szeroka - właśnie z fiest słynie. Każde miasto ma swoją. Kilka z nich wylansowało swoje jako międzynarodowe imprezy pełne turystów z całego świata. Pewnie wszyscy słyszeli o wojnie na pomidory tzw. Tomatinie z Buniol, czy przepędzaniu byków  podczas św. Fermina w Pampelunie. Fiesta Moros i Cristianos - z grubsza rzecz biorąc - polega na tym, że połowa miasta przebiera się za Maurów, a druga za krzyżowców. Później wszyscy spacerują po mieście w różnych pochodach, toczą walki na plastikowe miecze, ale przede wszystkim, popijają wszędzie i wszystko co się da. Na koniec przez zatłoczony do granic możliwości główny plac przejeżdża platforma ze sztuczną basztą, z której mały chłopiec rzuca w tłum plastikowe strzały. Ludzi ogarnia szaleństwo i zaciekle walczą, żeby zdobyć jedna z nich. Nam tez się udało. W Hiszpanach, mimo szybkiej poprawnie politycznej europeizacji, nadal drzemią jakieś stare duchy i zamiłowanie do dziwnych tradycji. Co tu dużo gadać, dla nas jak znalazł. Porzucamy nasze tobołki i wierne rumaki w hoteliku i walimy świętować na ulicę. Nie muszę chyba mówić, że poranek następnego dnia, dla wielu z nas, nie był najlepiej zapamiętanym porankiem w życiu.

fiesta w Alcoy


 
Alcoy

Alcoy – Guadalest (sądny dzień Witka)

W tym momencie muszę wspomnieć o tym, że Witek jest naszym lokalnym znawcą zwyczajów i języków, bez specjalnego znaczenia, do jakiego kraju podróżujemy. Kiedyś chodził na kurs hiszpańskiego, ale mam wrażenie, że bez sukcesów. Powszechnie wiadomo, że znajomość języka przydaje się, kiedy chce się coś sprzedać. Jeżeli tylko kupujesz, to zawsze sobie poradzisz. Tak czy owak,  Witek jest  dostarczycielem dóbr wszelakich, od drinków w barze po wynajęcie noclegów po drodze. Poza tym muszę wspomnieć - bo to ważne dla opowieści -  o krajobrazie otaczającym Alcoy. Otóż miasto leży w dolinie, pośród licznych wąwozów, gór o wdzięcznych nazwach np. Sierra Mariola oraz rozpadlin i uskoków. Typowy krajobraz aktywnie sejsmicznego obszaru. Dla nas oznacza to, że od samego rana musimy pokonywać szereg drapieżnych podjazdów, z czasem zmieniających się w podjazd ciągły, kręty, cudowny, zmierzający na przełęcz Port d’Ares na wysokości ponad 1000 m. npm. Głównie prowadzimy. Jechać nie sposób, tym bardziej że kac dokucza. Tylko Grześ walczy z górami, więc zaczynamy się martwić, czy nam nie zejdzie na zawał biedak na tym zadupiu, zapomnianym przez Boga i ludzi.

Wracając do Witka, to trąba, rezerwując hotel w Alcoy, zostawił w recepcji dowód. No i oczywiście rano zapomniał go zabrać. Teraz śmiało pokonuje kolejne kilometry podjazdu, lecząc skołatane ciało wodą i miarowym, monotonnym wysiłkiem, rowerowego cymbała. Jak się okazuje nie jesteśmy sami w tej walce z górami. Otóż jak Hiszpania długa i szeroka, w niedzielne poranki, tysiące rowerzystów wyrusza na drogi. Głównie są to kolarze odziani w kolorowe wdzianka z lycry, latający na sportowych cackach. Jeżdżą  w grupach, mikro peletonach i przeróżnych konfiguracjach. Drogi są puste, bo kierowcy odpoczywają, spotyka się tylko rowerzystów i szalonych motocyklistów na strasznych, potwornie szybkich maszynach. Natomiast nie ma chamstwa. Jedni uważają na drugich i pozdrawiają się wzajemnie. Wracając do Witka, to Piter z Grzesiem szykują mu dość potworną niespodziankę. Chodzi o to, że oni na szczęście zabrali jego dowód z hotelu, ale milczą, czekają na dogodny moment. No i po kilkunastu kilometrach podjazdu, podczas postoju koniecznego dla uzupełnienia płynów, zaczynają dopytywać, jak się czuje, czy głowa jeszcze boli, czy mu się podobała fiesta i czy wziął dowód z recepcji. O matko, trzeba było widzieć jego minę. Oczywiście pada charakterystyczne w takich momentach, tu cytat - Ja pierdolę. Kuba zakrztusił się drinkiem. Ja zbaraniałem. Grześ i Piter zapadli w odrętwienie. Witek oczywiście powtórzył jeszcze kilka razy wcześniejszą krótką wypowiedź, usiadł na barierce przy drodze i tępo spoglądał w dal. Cóż było robić, przepiliśmy pod te troski. Potem Piter wręczył umęczonemu Witkowi dowód, co dało asumpt do kolejnego toastu. Ruszyliśmy w doskonałych humorach. Po paru kilometrach okazało się, że Witek szykuje nam jeszcze jedną niespodziankę.

Awaria korby, a może pedała - dokładnie nie wiem - na kompletnym wygwizdowie, w niedzielne popołudnie, w górach, w drodze do Guadalest.

Odbywa się to mniej więcej w ten sposób. Otóż Witek jest technicznym cymbałem. Mam tutaj na myśli zagadnienia typu hardware, bo w sprawach typu software to jest całkiem ogarnięty. Na pewno bardziej niż ja, chociaż to nie jest specjalne osiągnięcie, bo ja w kwestiach typu smart wiem tyle co mój pies Reksio. Tak czy inaczej, nasz bohater, w Alicante na lotnisku prawy pedał przykręcił do korby jak należy, natomiast lewy na chybił trafił. Doprowadziło to,  jak nam wyłuszczył - podczas nudnej prelekcji  Piter - do zerwania gwintu w ramieniu korby. Tu muszę zaznaczyć, że Piter i Grześ to umysły wybitnie techniczne. Potrafią naprawić prawie wszystko przy pomocy drutu i taśmy, oraz tego co znajdą po drodze. Tym razem próbowali naprawić odpadający pedał Witka przy pomocy kawałka szmaty, znalezionej na przydrożnym wysypisku śmieci. Działało przez jakieś 500 metrów, później odpadło na dobre. Witek powtórzył znaną już kwestię, rzucił Treka w krzaki i popadł w otumanienie. Ja zdobyłem się na odwagę i pozwoliłem sobie na skomentowanie jego nieodpowiedzialności w kilku dość mało skomplikowanych słowach, Kuba zaniemówił po prostu, natomiast Grześ z Piterem prowadzili spór o możliwość naprawy przy użyciu: drutu, szmaty i taśmy. Ponieważ nigdy nie zostawiamy kolegów w biedzie, dopchnęliśmy nasze cacka do pobliskiej miejscowości.

Oczywiście najpierw udaliśmy się do baru. Hiszpania słynie z tego, że nawet na największym zadupiu jest jakiś bar. Wypiliśmy piwo i Witek ustalił łamanym hiszpańskim, że jednym z mieszkańców tej metropolii, której nazwy niestety nie pamiętam, jest pan rowerzysta, hobbysta. Jeżeli ktoś może pomóc, to jedynie on. Udaliśmy się tam bez zbędnej zwłoki. Pan okazał się być prawdziwym aniołem, chociaż z wyglądu anioła wcale nie przypominał. Odziany był w poplamiony podkoszulek i wyświechtane spodnie, komicznie grubawy i niski, na cienkich nóżkach, obuty w klapki. Obejrzał rower, podrapał się w łysą opaloną główkę i zginął w czeluściach swojego przepastnego warsztato - garażu. Po kilku minutach wrócił niosąc dwa majsle czyli przecinaki i sporych rozmiarów młotek. Tutaj muszę wyjaśnić - żeby zdjąć ramię korby, jak nam wytłumaczył Piter, podczas kolejnej nudnawej dysertacji, potrzebny jest specjalny klucz, o którego istnieniu oczywiście nie mieliśmy zielonego pojęcia albo dwa przecinaki właśnie. Samoistnie podzieliliśmy się na trzy niezależne grupy. Grupa techniczno -naprawcza w składzie: Grześ i Piter. Grupa zaopatrzeniowo - doradcza w składzie: Kuba i ja, oraz grupa jednoosobowa, obserwacyjno - animacyjna w składzie: Witek. W grupie technicznej natychmiast wybuch  spór na temat czegoś tam. Padały sformułowania typu:  suport, ośka, mimośród, mufa, gwint,  chociaż – o dziwo - prace posuwały się w dobrym tempie. Kuba i ja udaliśmy się do baru po kolejne piwa, tym razem na wynos. Pan anioł przyglądał się i udzielał delikatnych wskazówek. Po zdemontowaniu zepsutego ramienia korby, anioł powtórnie zniknął na chwilę w warsztacie i przyniósł kilka innych ramion do wyboru. Wszystkie stare, ale doskonale pasujące do roweru Witka. Wybraliśmy takie, które miało podobną długość do zepsutego, żeby Witos mógł pedałować w miarę symetrycznie i po chwili rower był gotowy do dalszej drogi. Oczywiście Pan anioł nie wziął nic za swoją bezcenną pomoc. Przymuszony delikatną perswazją, zaakceptował w ramach rewanżu puszkę piwa.
Do Guadalest przybyliśmy pod wieczór. Ponieważ już wcześniej byliśmy w tym uroczym zakątku, osadzonym na wysokiej skale z widokiem na szmaragdowe wody zbiornika, olaliśmy zwiedzanie. No może nie wszyscy. Grześ i Kuba poszli pooglądać wystawy, a reszta jak zwykle do baru. Tam, w miłym towarzystwie wódki z colą, ustaliliśmy, że zrobimy sobie spanie terenowe nad zbiornikiem z widokiem na zamek i miasto.

W tym miejscu muszę wyjaśnić, na czym polega spanie terenowe w naszym wydaniu. Otóż nie zabieramy ze sobą namiotów. Nie chce nam się pieprzyć z całym tym rozbijaniem, zwijaniem, obozowaniem i tak dalej. Stać nas na wynajęcie hoteliku, więc nie zaprzątamy sobie głowy spaniem na campingach. Ale od czasu do czasu, w ramach - no właśnie właściwie to nie wiem czego - organizujemy sobie spanie w terenie, na glebie, w śpiworach po prostu. Podczas naszych licznych podróży rowerowych spaliśmy już na plażach, w grotach, w kruchtach kościołów, na łąkach itd. Tym razem spaliśmy przy zbiorniku Punta de Guadalest. Wyjątkowym miłośnikiem spania w terenie jest Kuba.
Po wybraniu miejsca, po raz kolejny, samoistnie podzieliliśmy się na trzy, niezależne grupy. Witos i Kuba poszli zażyć kąpieli na waleta w zbiorniku, Piter i Grześ zabrali się za ognisko, ja natomiast zapadłem w drzemkę. Oczywiście między Grzesiem a Piterem znowu doszło do kontrowersji, tym razem na temat metodologii rozpalania ogniska. Faktem jest, że spór nie był do końca jałowy, ponieważ Piter przytaszczył z pobliskiego lasu czterometrowy pień suchego drzewa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wcześniej wyrwał go z ziemi razem ze spróchniałymi korzeniami. Wlazł na to drzewo po prostu, a następnie rozbujał się niczym goryl i drzewo padło. Nie mieliśmy pojęcia jak go – to znaczy pień o przekroju działa z Navarony - porąbać bez siekiery. Jedynym wyjściem z sytuacji było przepalenie go w kilku miejscach i połamanie. Tym sposobem starczyło nam opału na długie godziny. Koledzy prowadzili dyskusje późno w noc, ja odpadłem, jak zwykle, jako pierwszy.

ognisko pod Guadalest

Rano obudziliśmy się skąpani w rosie i pokryci cienką warstwą popiołu.

Guadalest – Calpe

To nie był najlepszy poranek mojego rowerowego życia. Zmarzłem w nocy okrutnie. Koledzy zresztą także, ale nikt nie narzekał, było warto i tyle. Wydobywamy się ostrym podjazdem do głównej drogi. Po drodze robimy mały włam i zrywamy kilka pomarańczy w opuszczonym sadzie. Hiszpania w okolicach Walencji pełna jest gajów pomarańczowych. Wiele z nich jest opuszczona i zaniedbana.
Kierujemy się nad morze. Dopadamy do niego w okolicach Altea. Niestety dostęp do plaży nie jest możliwy. Cały klif obrósł domami wakacyjnymi. Tereny prywatne, pogrodzone, monitorowane. Musimy jechać jeszcze kilkanaście kilometrów po dość ruchliwej drodze, zanim dobijemy do szerokiej, piaszczystej plaży.


rower
Leżymy na piasku. Cudowna pogoda. Można leżeć na słońcu i czuć komfort idealnej temperatury. Południowa Hiszpania wiosną i jesienią, wydaje się być najlepsza, ani za gorąco, ani za zimno. Puste plaże, wiatr, słońce, a przy tym ta widoczność, nieosiągalna latem, kiedy powietrze jest zbyt wilgotne i rozlazłe. Teraz jest wyostrzone jak brzytwa, suche i lekko chłodne. Mamy piknik. Podstawę menu stanowią chrupiące bułki, często raniące podniebienia i dziąsła. Oczywiście oliwki, ser, szynka serrano, pasztet, Filadelfia do smarowania, wino, wódka z colą, brandy. Leżymy, podjadamy, popijamy, snujemy opowieści, jednym słowem magia, rozpieprzenie, luzik. Tylko ten  krajobraz jakiś dziwny, poraniony przez brzydką zabudowę. Południowa Hiszpania obrosła turystycznymi kombinatami dla obcokrajowców. Nowe, dziwne osiedla na pustkowiu. Wydumane kształty, trochę hiszpańskie, trochę arabskie, cukierkowate kolory. Budowane w pośpiechu, dla szybkiego zysku, w miejscach dawnych, małych wiosek rybackich. Kwintesencją tego chłamu jest Benidorm. Ogromny kombinat wypoczynkowo - rozrywkowy. Dlatego my uciekamy na północny - wschód. Śpimy w Calpe.


droga pod Calpe

Calpe – Javea – Walencja


hiszpańskie klimaty

Kolejne dwa dni przemieszczamy się wzdłuż morza w kierunku Walencji. Nie ma specjalnego pośpiechu. Pogoda nam sprzyja. Korzystamy z uroków plaży i doskonałej kuchni hiszpańskiej.


na plaży

Za Javea jest fajny podjazd pod wysoki na dwieście metrów klif, oddzielający Javea od Deni. To jest Parc Natural de Montagno. Wdrapujemy się na niego z dużym wysiłkiem. Na szczycie - z doskonałym widokiem na zatokę - znajdują się ruiny starych wiatraków. Fantastyczne miejsce na piknik. Pogoda idealna. Widoczność doskonała. Lekki wiatr. Później próbujemy przebić się na azymut do Denii, ale okazuje się to całkowicie niemożliwe. Musimy zawrócić do drogi. Po drodze jest bar z basenem. To bardzo fajna instytucja. Można zamówić cokolwiek i skorzystać z kąpieli.


zjazd do Denii

To był dość długi i męczący dzień. Zrobiliśmy ponad 120 kilometrów, ale w dość płaskim i monotonnym krajobrazie. Po noclegu gdzieś za Denią jedziemy przez niekończące się gaje pomarańczowe. Później zaczyna się Parc Natural de Albufera. Moim zdaniem ten park to nuda. Żyją tam ponoć jakieś rzadkie gatunki, głównie ptaków. Kłopot polega na tym, że w parku narodowym nie ma żadnych miejsc noclegowych, więc chcąc nie chcąc, musimy dojechać prawie do samej Walencji.


czarna paela

Wieczorem urządzamy sobie tzw. zieloną noc, która kończy się nocną ucieczką Witka, Pitera i moją na pobliską plażę. Kuba z Grzesiem zostają w hotelu. Kuba z każdym dniem staje się coraz bardziej markotny. Wyraźnie coś go trapi i ustalamy, że ma to związek z biletem powrotnym do Polski. Otóż Kuba zakupił bilety na Ryanaira za pośrednictwem jakiegoś kolesia, wystawiającego swoje usługi na Allegro. W wyniku czego nie ma żadnego biletu, a tylko kontakt do tego facia pośrednika. Problem polega na tym, że gość nie odbiera telefonu i Kuba nie wie, czy ma, jak wrócić do kraju. Miotają nim -  jak sądzę - dość ambiwalentne uczucia. Chętnie by został w Hiszpanii trochę dłużej - ale wiadomo -  praca i rodzina są najważniejsze. Facet z Allegro - w dodatku dość zdziwiony - odbiera dopiero na kilka godzin przed odlotem. Mówi, że wcześniej nie było sensu, bo takie są procedury w jego dość pokrętnym interesie. Odradzam z tego miejsca podobne transakcje.
Wracając do wyjścia na plażę, to kończy się ono dla mnie dość nieciekawie. Wystarczy powiedzieć, że następny poranek to prawdziwy koszmar. Chłopaki tymczasem prowadzili dość szczere rozmowy na plaży, ale nie zdradzają mi szczegółów. Zresztą nie jestem w stanie pozbierać myśli ani nawet zjeść śniadania, więc  niespecjalnie się interesuję.


Walencja

Wreszcie wyruszamy. Na lekkim kacu, ale z nadzieją, że uda się nam go oszukać. Rower to najlepsze znane mi lekarstwo na kaca. Miarowy, monotonny wysiłek fizyczny, powiew wiatru, szum opon i wreszcie, brak poczucia, że coś trzeba, bo terminy, bo obowiązek.  Lekkie rozpieprzenie, ale konkretny cel, jeden jedyny, wyruszyć po prostu. Na rowerze zbierasz się w sobie, nie odpuszczasz. Widzisz czasem u kumpli, że chętnie rzuciliby te juki w kąt. Nawet nie schylając się rozgarnęliby porozrzucane rzeczy nogami, torując sobie drogę do łazienki. Usiedliby na kiblu i trwaliby tak długi czas, lekko drzemiąc. Że wkurzają ich te plastikowe ubiory, dziwne rękawiczki z uciętymi paluchami, te czapki z daszkiem, upieprzone od potu, który zamienił się w szare smugi zaschniętej soli, te gacie z antybakteryjnymi pieluchami, cały ten cymbalski ekwipunek rowerowego harleyowca. Jednak musisz pochwytać to całe rozproszenie, zebrać umęczone ciało w jedność i wyruszyć, bo to jedyna pociecha, obietnica przygody, czasem męka, która jednak przynosi ukojenie, wysiłek, który reguluje pracę całego organizmu, jelit, płuc, mięśni.
Moment wyruszenia jest jak wyzwolenie. Często patrzę wtedy na twarze ludzi, którzy zostają. Czasami widzę u nich lekką zazdrość, że nie mogą w tej chwili tak jak my spakować się w mały juk, przypiąć go do roweru i wyruszyć. Właśnie wyruszyć, a nie ruszyć się z miejsca, bo to jest wielka różnica. Tak, my zdecydowanie bardziej wyruszamy. Bo wyruszyć, to znaczy zaufać drodze, to znaczy pozwolić sobie na zmianę. Wyruszyć to znaczy obiecać sobie przygodę. Nie ma podróży bez ciągłego wyruszania w mniej lub bardziej nieznane, inne, nowe. Bo podróż to nie jest zwykła zmiana miejsca, wczasy kupione w biurze turystycznym. Podróżowanie z biurem odbiera - to co w każdej podróży najcenniejsze - element zaskoczenia, niewiadomej, odbiera możliwość decydowania o sobie. Te nudne pytania - Co będzie za chwilę? Gdzie dzisiaj mamy nocleg? Czy po zwiedzaniu będzie czas wolny? Jaki czas wolny, do diabła! Przecież podróż to jest kwintesencja czasu wolnego. Jeżeli pytasz, czy będzie czas wolny, to nie jesteś w żadnej podróży, po prostu.

Tak czy siak, wyruszamy. Przypinamy juki, bierzemy łyk wody, sprawdzamy czy czegoś nie zostawiliśmy. Ostatnie spojrzenie w tył, zdjęcie noclegu i w drogę.

Komandor, 2015

Komentarze

Popularne posty