Andaluzja 2010


Zazwyczaj jest tak, że im dalej na zachód tym większa cywilizacja. W Hiszpanii jest odwrotnie. Na pograniczu z Portugalią nie ma już prawie nic. Koniec, przerwa, pustka...


Uczestnicy: Witos, Piter, Jarek, Komandor.
Trasa: wokół Sewilli

MAPA


Dystans: jak zwykle


Gdańsk-Berlin-Malaga-Sevilla

Andaluzja
Pierwszy raz lecimy nie z Gdańska. Musimy dojechać do Berlina samochodem. Jedziemy moim, bo duży i zabierze całą czwórkę z rowerami. Nie mam zamiaru opisywać zagadnień logistycznych, związanych z przewozem czterech facetów z rowerami na trasie Gdańsk-Berlin. Piszę o tym dlatego, że już na starcie mamy sporo przygód - a właściwie - to jedną. Ma na imię Jarek i jedzie z nami na rower pierwszy raz. No przepraszam - pierwszy raz to na wyprawę zagraniczną,  że się tak wyrażę - międzynarodową, bo w krajówkach Jarul jest dosyć obyty. Dość przynudzania, wracam do tematu. Otóż, jestem umówiony z Witkiem – na Nieźwiedniku  o 04.00, z Jarkiem na Matarni o 04.20, no i wreszcie z Piterem – na Osowej wybudowanie,  innymi słowy, tu cytat - Tam, gdzie psy chujami wodę piją, o 04.40.
Ruszam z domu 03.50.

Jesień. Puste ulice, spadające liście, ciemno, cicho, smutno, schyłek i nostalgia jednym słowem.  Walę po Witka i słucham na cały regulator „Closer” Kings of Leon. Witek ogarnięty i przygotowany. Załadunek i jedziemy po Jarula. Wpadamy na Matarnię. Matarnia jest dzielnicą, która kiedyś była rodzajem ziemi obiecanej, budownictwa okresu przejściowego. Hybryda. Próba połączenia wielkiej płyty ze skośnymi dachami. Pod domem Jarka jesteśmy o czasie. Dzwonię telefonem….., a Jarek milczy. No może nie Jarek. Jarek nie odbiera i tyle. Brak kontaktu.

Jarul
Wyjaśnię. Dramaturgia polega na tym, że Jarek należy do osób… Tu parę mądrości ludowych – Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Albo, a nawet bardziej – Nie rób z gęby cholewy. Czy też – Co będzie, to będzie. To akurat głupie. Tak czy siak, Jarek jest zdecydowany. Chodzi mi o to, że Jarul to osoba godna zaufania, niestety. Innego byśmy olali. Jarula nigdy.
No i Jarka ani widu, ani słychu.

Co robić. Trzeba zapalić. W milczeniu palimy z Witkiem Malboro light w miękkim opakowaniu. Powoli tłumaczę Witkowi, na czym polega problem. Nie wiem pod jakim numerem mieszka Jarek. Więcej, nawet nie mam pewności czy stoimy przed właściwą klatką. Mam lekką pewność co do budynku tylko. Wykonujemy szósty czy może nawet siódmy telefon i nic. W desperacji postanawiam ryknąć- Jaaarek, Jaaarek. Chryste, czwarta rano i ryki na osiedlu. Nie wiadomo - zapomniał, rozmyślił się, zajmuje się żoną, upił się z rozpaczy czy może zmarł, po prostu. Palimy drugiego. W końcu wpadam na pomysł, żeby zadzwonić do wspólnika Jarka. Mocno zaspany odbiera i mówi, że spróbuje ogarnąć sytuację. Dzwoni do Jarka na domowy. Po kilku minutach Jarek oddzwania do mnie. Tłumaczy, że tak bardzo chciał nie zaspać, że odłożył telefon z włączonym budzikiem na parapet okna. Bał się, że z automatu wyłączy budzik i zaśpi. Tym sposobem nie słyszał ani budzika, ani naszych telefonów. Trzy minuty i Jarek jest na dole. O ironio, pyta czy nie chcemy zapalić przed podróżą. Nie chcemy. U Pitera jesteśmy godzinę po czasie. Piter, jak to on, stoi od godziny przed bramą z dwoma jukami i rowerem. W milczeniu zajmuje miejsce w samochodzie i ruszamy na zachód.
Podróż do  Berlina z tą menażerią to osobna opowieść. Piter z Witkiem wytrzymali do Słupska. W Słupsku postanowili skrócić i umilić sobie czas podróży. Wiadomo o co chodzi. Nie wchodzę w szczegóły. Ma to takie konsekwencje, że w Kołbaskowie, na granicy, Piter jest odziany w krótkie gatki i podkoszulek na ramiączkach, natomiast Witek w długie spodnie, koszulę, polar i marudzi, że mu zimno. Moim skromnym zdaniem wywaliło im termostat. Typowe konsekwencje spożycia na czczo.

Dla porządku, dodam, że tym razem podróżujemy Easy Jetem.
Lądujemy w Maladze. Jarek – w przeciwieństwie do nas – nigdy wcześniej nie był w Hiszpanii. Już w samolocie informuje nas, że w Maladze to on koniecznie musi skosztować lodów malaga. Po wylądowaniu nadal domaga się wspomnianych lodów, w drodze na pociąg też. Dopiero w pociągu się uspokoił. Wtedy ta jego lekka nachalność była dla mnie trochę irytująca. Tym bardziej, że czasu mało. Ledwo zdążyliśmy na pociąg do Sevilli. Malaga to spore miasto. Rowerem w obcym mieście to całkiem duże wyzwanie. Dzisiaj – z perspektywy czasu – myślę, że jest to nawet interesująca propozycja. W Maladze - lody malaga. W Bawarii – bawarka, czyli herbata z mlekiem. W Szwajcarii – kotlet po szwajcarsku, czyli tzw. Szwajcar. Do Bretanii – na fasolkę. Do Grecji – na rybę po grecku itd. Kompletne bzdury, ale mi się podoba.

Do Sevilli przybywamy po zmroku.
Sevilla – Torre dela Higuera – po drodze śpimy gdzieś.

Całe przedpołudnie zwiedzamy Sevillę. Witek, Piter i ja byliśmy już wcześniej w tym majestatycznym i jednocześnie niezwykle uroczym i przytulnym mieście. Zwiedzanie uruchomiamy z myślą o Jarku. Oprócz katedry i Giraldy odwiedzamy kilka parków i pałaców. Nas oczywiście najbardziej interesuje dzielnica Macarena z niezliczoną liczbą barów tapas. Spędzamy w jednym z nich kilkadziesiąt minut. Pyszne tapas, piwo, wino w otoczeniu łbów słynnych byków poległych na arenach i portretów najlepszych torreadorów. Opuszczamy Sevillę lekkim popołudniem.
katedra w Sewilli
Dziś nie zajedziemy zbyt daleko, zresztą nie ma potrzeby. Po 40 km zostajemy na nocleg w małej miejscowości na zachód od Sevilli.
Sam wyjazd z miasta, w kierunku zachodnim, jest dość trudny. Gwadalkiwir można pokonać jedynie jednym z dość dużych mostów. Ruch potworny, ale hiszpańscy kierowcy są bardzo wyrozumiali dla rowerzystów. W Hiszpanii obowiązuje przepis, że jeżeli nie ma alternatywy, to można jechać rowerem nawet po autostradzie czy drodze szybkiego ruchu. Podczas naszych licznych podróży do kraju Cervantesa mieliśmy wątpliwą przyjemność skorzystać ze wspomnianego przywileju. Czasem nie ma innej możliwości, po prostu.

Kolejnego dnia odwiedzimy cygańskie Sanktuarium Maryjne w El Rocio.

El Rocio.

Wpadamy od północnego – wschodu, z terenu Parku Narodowego Donana. Dla Hiszpanów to prawdziwa duma narodowa. Żyją tam, ponoć, na wolności zwierzęta, które gdzie indziej w Europie można spotkać jedynie w zoo. Możliwe. Krajobraz – moim zdaniem – lekko nudnawy. Bezkresna równina, ale bez widoku, bo po obu stronach drogi kurtyna rzadkiego lasu i ostrzeżenia, że nie wolno – pod karą więzienia – wchodzić na teren parku bez przewodnika. W przydrożnym rowie natykamy się na truchło osła. Biedak pewnie padł z gorąca. Swoją drogą, to jest dopiero unikat na skalę europejską. Nie mam na myśli samego osła, ale truchło takiego wielkiego zwierzęcia, które spokojnie sobie leży tygodniami przy drodze i nikt się nim nie interesuje. Wyobraźmy sobie takie widowisko np. w Szwajcarii albo w Niemczech. El Rocio to mała, biaława pipidówa na pustkowiu. Chyba jedyne takie miasto w tej części Europy. Nie ma bitych dróg. Jest tak jak kiedyś na dzikim zachodzie albo jeszcze dziś w wielu miejscach w Meksyku. Przed domami drewniane poręcze, do których można przywiązać konia. Taka forma miejsc parkingowych dla konnych. W miejscowym parku mijamy dwóch Polaków. Popijają jakąś ciecz ze wspólnej butelki. Nie wiem, co to jest. Ani piwo, ani wino. Żaden anis czy brendy. Musi to być jakiś lokalny patent. Ciekawy kolor. Połączenie brunatnego z fioletem. Bajka po prostu. Słyszymy rodzimą gwarę - kurwa, do chuja nie pierdol. Ciekawe połączenie naszego rodzimego, polskiego folkloru z cygańską jatką. Tak - El Rocio -  to ostoja Cyganów w Hiszpanii. Mają swoją Matkę Boską i prawdziwe sanktuarium maryjne. Nawet nasz papież był tu z wizytą. Raz do roku cała ta cygańska brać wyrusza na pielgrzymkę do Sevilli na gigantyczną fiestę. Wszyscy ciągną cygańskimi zaprzęgami, których pełno w El Rocio. Teraz stoją smętnie, porzucone na podwórkach i polach. Ale raz do roku, przyozdobione kwiatami, ruszają na podbój stolicy Andaluzji.
Sanktuarium w El Rocio
Cygańska Matka Boska
jak w Meksyku
Siadamy na ganku jednego z opuszczonych domów, jakich większość w tym mieście. Wyciągamy flaszkę i obserwujemy tutejsze powolne życie. Mężczyźni przesiadują w barach. Nawet Gwardia Civil wpadła na jednego. Wyobraźcie sobie, że w Polsce, na jakimś zadupiu, policja na służbie wpada do baru na kieliszek. Jak to mówi Piter – TVN pewny i bankowa polityczna debata w telewizji. Tutaj nie, luz, policja to też ludzie. Może to już jedna z niewielu ostoi wolności w Europie. Na pewno nie na długo. Jeszcze nie tak dawno temu w hiszpańskiej telewizji można było zobaczyć wywiady w studio, podczas których przepytywani przez dziennikarzy goście palili papierosy. Teraz, na fali modernizacji, Hiszpania robi się coraz bardziej mainstreamowa. Tak zwane political correctness czy jakoś tak. Zwykła globalna chujnia. Unifikacja postaw  i zwyczajów, ale jednocześnie walka o  zachowanie folkloru. Flamenco, na przykład, przez wiele lat było powodem wstydu dla tak zwanych postępowych Hiszpanów, chcących za wszelką cenę dopędzić nowoczesną Europę. O ironio, dzisiaj flamenco to chyba najbardziej rozpoznawalny znak firmowy kultury hiszpańskiej. A co gorsza na wyrost. Hiszpania to wielki kraj, pełen smaków, zapachów, różnych ludzi. I nagle, za sprawą turystów, flamenco i kultura cygańska stały się jej znakami firmowymi. To tak jakby stwierdzić, że najbardziej polskie z polskich to muzyka i folklor góralski z okolic Podhala. Zabawne. Sami Cyganie, jak to Cyganie, nie lubią się identyfikować z żadną nacją europejską. Wolą pozostać na uboczu. Tak, to ostatni nomadzi współczesnej Europy. Hiszpański rząd stara się jak może, żeby zdjąć z Hiszpanów tą maskę cygańskości. Na próżno. Hemingway wylansował hiszpańską corridę. Dzisiaj corrida to jest powód zażenowania dla wielu postępowych Hiszpanów. Jak to zrobić, żeby ludzie z zewnątrz postrzegali nas takimi, jakimi chcemy być postrzegani. Odwieczne pytanie bez odpowiedzi. Im bardziej się starasz, tym gorzej. To samo mamy teraz w Polsce. Nasi lokalni włodarze robią wszystko, żeby być europejscy. Czyli właściwie jacy? Nie wiem po co  starać się być kimś, kim już od wieków się jest. Czasem wydaje mi się, że nasi politycy chcieliby mieć taki wzorzec nowoczesnego Europejczyka, jak wzorzec metra w Sewr pod Paryżem i że strasznie ich wkurza ta bezkształtna masa zwana społeczeństwem, która  wymyka się spod kontroli. Dlatego ta potrzeba unifikacji, ujednolicenia. Tak, wzorzec Europejczyka jest nam koniecznie potrzebny. Tylko nie wiem do czego.
Na koniec dnia docieramy do Torre dela Higuera. Łapiemy nocleg nad morzem. Wszyscy poza Jarkiem są lekko wyczerpani. Jarul oznajmia, że chce iść popatrzeć na ocean. Co zrobić, nich idzie, ale prosimy go, aby po drodze zakupił flaszkę Brandy de Jerez. Gatunek nie gra roli, chodzi tylko o rodzaj alkoholu charakterystycznego dla południowej Hiszpanii. No i Jarek kupił co? Anis, oczywiście. Anis, to słodkie, zawiesiste, likierowate badziewie. Nadaje się jedynie jako dodatek do lodów i to też nie zawsze. Tak naprawdę to nie nadaje się do niczego. Wywaliliśmy nazajutrz większość tych delicji do śmietnika.

Torre della Higuera – Huelva - Cortegana
Cały dzień poruszamy się na zachód nudną drogą wciśniętą między park Las Marismas a Golfo de Cadiz, która jest częścią Oceanu Atlantyckiego. Problem polega na tym, że z drogi nie widać oceanu. Droga jest oddzielona od morza pasem gigantycznych wydm skalnych. Po prawej stronie, dla odmiany, kurtyna rzadkiego lasu z dominującymi Pinus Pinea. Z początku nawet uroczo, ale po 20 kilometrach robi się nużąco. Przyjechaliśmy tu, żeby nacieszyć oczy widokiem Atlantyku, a widzimy jedynie sosny, piach i długą, szeroką, asfaltową prostą. Po dwóch godzinach odbijamy w lewo. Prowadzimy rowery pod górę po drewnianych podestach w kierunku oceanu. Na szczycie wzniesienia rozpościera się cudowny widok na bezkres Atlantyku. Do samego wybrzeża nie podobna dostać się z rowerem. Robimy piknik na drewnianych podestach i łapiemy jesienne słońce, którego tak nam brakuje o tej porze roku w Polsce. Po godzinie zaczyna padać. Pogoda zmienia się momentalnie. Z ciepłej, słonecznej przechodzi w pełne zachmurzenie i totalną ulewę. Ewakuacja. Prawie do samej Huelvy jedziemy w deszczu. Na przedmieściach Witos zaprasza nas do przydrożnego baru. Chcemy się trochę osuszyć i ogrzać. Niestety, zamiast herbaty albo kawy, Witek zaordynował jak zwykle - cztery wódki z coca-colą. Oczywiście połowę szklanki wypełnia lód. Lekkie dreszcze, które mną wstrząsają powodują, że mam problem z wypiciem zawartości.

Park Narodowy Donana
gdzieś po drodze

Komandor i Pinus Pinea
Sama Huelva to bardzo przemysłowe miasto z wielką rafinerią i portem. Wybrzeże jest obsłużone ścieżką rowerową i promenadą ciągnącą się wiele kilometrów na wschód od centrum. Częściowo ścieżka jest posadowiona na wysokich palach i prowadzi bezpośrednio na falami oceanu, a właściwie to ujściem rzeki Rio Odiel. Po przybyciu do centrum w pośpiechu walimy na dworzec. Łapiemy pociąg na północ. Ciekawostką w Hiszpanii jest to, że jeśli chce się przewieźć koleją więcej niż 3 rowery, przed kupieniem biletu trzeba zapytać kierownika pociągu. Operujemy 100 słowami po hiszpańsku, więc sobie radzimy w takich sytuacjach. Udajemy się w Sierra Morena, do krainy pustych przestrzeni, plantacji dębu korkowego i ojczyzny czarnych świń, z których wyrabia się najlepszą szynkę na świecie - Jamón Iberico. Ale po kolei.

Przed wejściem do pociągu robimy zakupy piknikowe. Jak się okazuje, był to tak zwany strzał w dziesiątkę, a przynajmniej mieliśmy takie wrażenie po wejściu do pociągu. Otóż siedzimy na dwóch kanapach, twarzami do siebie, a między nami jest śliczny rozkładany stół z miejscami na kubki. Boże, czego chcieć więcej. Dwie godziny jazdy, pyszne piknikowe jedzenie i dużo, dużo napojów. W tych okolicznościach powiedzieć, że strzał w dziesiątkę okazał się być strzałem w kolano, to niewiele powiedzieć. Wypadamy z pociągu na stacyjce w okolicy Arroyo. Tak wypadamy, nie wysiadamy. Kompletne odludzie, ciemności, zero ludzi. Używamy rowerowych lampek i czołówek, żeby pochwytać porozrzucane po peronie juki, rowery i resztę naszego skromnego ekwipunku. Przed nami kilka kilometrów nocnej jazdy w dół serpentynami z przepięknym widokiem na oświetlone w dole miasto o wdzięcznej nazwie Cortegana. Pomimo obiektywnych trudności, zachowujemy wszelkie dostępne środki ostrożności. Wszyscy w kamizelkach odblaskowych z pełnym oświetleniem. Znajdujemy zimny, smutny hotelik i na dziś mamy dosyć wrażeń.
na stacji PKP
 Cortegana – Aracena

Od rana jedziemy dalej na zachód, a później na południe i wreszcie na wschód. Krążymy, po szutrowo - kamiennych bezdrożach, unikając głównych dróg. Przestało padać, ale jest zimno i raczej ponuro. Ciekawa rzecz. Zazwyczaj w Europie jest tak, że im dalej na zachód tym większa cywilizacja. W Hiszpanii jest odwrotnie. Na pograniczu z Portugalią nie ma już prawie nic, tylko pasące się czarne świnie pośród plantacji dębu korkowego. Kilka smętnych, rozpadających się miast. Nocowaliśmy w jednym z nich. Przed wyjazdem idziemy na kawę na główny plac.  Zaczepia nas miłośnik lokalnej kultury. Namawia do zwiedzania. Mówi o minionym pięknie. Ten dom, wskazuje na baro-restaurację na placu, to kiedyś było kasyno. Tam dalej, wskazuje łapskiem kierunek, są ruiny innego . O matko, prawdziwe  Las Vegas. Jest jesienny poranek i jest naprawdę zimno. Przecież to góry, a ten z rozmarzeniem prawi o minionej świetności tego zapomnianego przez boga i ludzi miejsca. Z grzeczności słuchamy i posłusznie idziemy szukać śladów prosperity. Ale jak ją odnaleźć skoro w oczach ludzi widzimy tylko rezygnację i melancholię. Cudowne miejsce dla miłośników przemijania. Niestety już to znamy. Mamy tego u siebie aż na wyrost. My także, nie tylko Hiszpanie, jesteśmy mistrzami utraconej świetności. W Hiszpanii co krok masz zabytek wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W Polsce nawet gdańska starówka nie zasługuje na to miano.
Ruszamy na lokalne drogi. Kiedyś w Austrii prowadziłem rower pod górę o nachyleniu 22%. Niezapomniane uczucie. Kompletna szajba. Tutaj jest chyba jeszcze gorzej. Nikt nie zaprzątał sobie głowy wytyczaniem dróg wzdłuż dolin. Po prostu są rzucone na przełaj przez góry. Wspinają się na  szczyt, żeby za chwilę opaść w dół na ten sam poziom i znów od początku. Co z tego, że dookoła byłoby lżej. Tutaj, mam uczucie, że lżej to znaczy nie po męsku. Ma być w piernicz i tyle, jak ci nie pasuje, to jesteś miękki i spadaj. I co tu gadać, większość chyba uciekła. Większość myśli, że samochody terenowe z napędem na cztery koła to domena krajów, w których przez większą część roku leży śnieg. Pewnie tak. W tej części Europy śnieg to rzadkość. Nie, żeby nie padał w ogóle. Owszem pada, przecież to góry. Ale tutaj napęd na dwie osie przydaje się cały rok.
w górach
zimno w głowę
W drodze do Araceny napotykamy małą restaurację w opustoszałej wiosce. Specjalizuje się w Jamón Iberico. Zamawiamy kilka porcji i czerwone wino. Wystrój knajpy w całości wykonany jest z dębu korkowego. Korkowe ściany, korkowy bar, korkowe stoły, korkowe siedziska typu pieńki, nawet drzwi są korkowe. Trochę ponuro, ale szynka… Byłem w Hiszpanii wiele razy. Próbowałem szynki  Jamón Serrano i  Jamon Jabugo, ale Iberico z Sierra   Morena to jest zupełnie inna potrawa. DELICJE. To jest tak jak z polską piłką nożną w wydaniu ligowym i Ligą Mistrzów. Niby chłopaki grają w to samo, a wydaje się, jak by uprawiali zupełnie inną dyscyplinę sportu.
biały człowiek w białym mieście
świnie z Sierra Morena
W Aracena dopada mnie przeziębienie. Koledzy idą na kolację, a ja kuruję się na wszystkie dostępne sposoby. Nie chcę stracić ostatnich dwóch dni wycieczki. Rano przeziębienie ustępuje.
Aracena - Almaden de la Plata

Kolejny dzień to przyjemna jazda, raz w górę raz w dół, przez pustkowia. Delektujemy się widokami, polegujemy na łąkach pod dębami w towarzystwie świń, kóz i psów, niespiesznie sącząc to i owo. Pogoda w miarę dopisuje. Andaluzyjska sielanka. Przyjemnie tu jeździć rowerem, ale mieszkać chyba ciężko. Dlatego spotykamy tak mało ludzi.

Zufre
Jamon Iberico jeszcze żywe

andaluzyjska sielanka

Po drodze wdrapujemy się do miasteczka Zufre, skąd rozpościera się wspaniała panorama na całą okolicę i zbiorniki wodne zwane embalsas. Ostatni odcinek przed Almaden dał nam w kość, bo stromy podjazd z doliny miał kilka dobrych kilometrów.

Almaden de la Plata - Alcala del Rio

Ostatni dzień na rowerach spędzamy na przeprawie drogą szutrową, na azymut, przez tereny łowieckie. Odbywa się to w ten sposób. Pierwsze 30 kilometrów jedziemy asfaltem na południowy wschód po Ruta de Washington Irving. Po drodze mijamy kilku pielgrzymów idących do Santiago de Compostela. Szlak południowy, po którym idą, uchodzi za najtrudniejszy, szczególnie latem, kiedy temperatury w ciągu dnia osiągają 40 stopni w cieniu. W październiku jest znacznie przyjemniej, tylko dzień jest krótki. Kilkanaście kilometrów przed Sevillą odbijamy z głównej drogi w polną przecznicę na zachód. Szukamy przygód i odludnych miejsc.
Po kilku kilometrach dojeżdżamy do zamkniętej na kłódkę bramy z informacją, tu cytat: Tereny łowieckie. Wstęp wzbroniony.
tereny łowieckie
Dla nas jak znalazł, chociaż dłuższą chwilę zastanawiamy się czy na pewno warto ryzykować. Piter postanawia wziąć sprawy w swoje łapska. Zaczyna przerzucać juki i rowery na drugą stronę płotu, a my posłusznie mu w tym pomagamy. Po sforsowaniu ogrodzenia robimy piknik. Śliczna pogoda. Słońce, ciepło, a właściwie gorąco, bezwietrznie. Co za cudowna odmiana. W tym czasie w Polsce często trzeba o poranku skrobać szyby w aucie ze śniegu i lodu. W Andaluzji jemy pomarańcze, zerwane z drzewa, popijamy Jerez i leżymy na słońcu w samych gaciach. Po godzinie ruszamy. Po drodze Piter znajduje mnóstwo łusek po nabojach. Z poważną miną znawcy tłumaczy, że ta to ze sztucera, ta z karabinu, a tamta ze śrutówki. Chryste, przecież to nas wcale nie uspokaja. Robi się tym bardziej groźnie, że droga wiele razy rozwidla się, aż w końcu urywa, po prostu. Nie ma wyjścia, nie poddamy się. Walimy na azymut, po kamieniach, pokonując kolejne strome przewyższenia. Skłamałbym, że nie mamy żadnej informacji na temat kierunku w którym podążamy. GPS pokazuje, że zmierzamy do dość wyraźnie zaznaczonej na mapie drogi. Po dwóch godzinach kluczenia osiągamy cel. Dobijamy do polnej drogi. Garmin jak zwykle dowiódł, że jest godny najwyższego zaufania. W dodatku Garmin nie popija, a to spora zaleta. Na wyjściu z terenów łowieckich przechodzimy przez regularną strzelnicę i to od strony tarcz. Mój Boże, trzeba było widzieć miny tych faciów z giwerami. Czterech idiotów z rowerami w samym środku strzelaniny. Znosimy pogardliwe spojrzenia z godnością. Kawałek dalej robimy włam do przydrożnego sadu i zrywamy kilkanaście pomarańczy na drogę. Przed Alcala na równinie obok aeroklubu zrobimy z nich przepyszną pomarańczówkę na bazie Smirnoffa z czerwoną nalepką.
przygotowanie pomarańczówki


Ostatniego dnia wypożyczonym samochodem przedostajemy się z lotniska w Sevilli na lotnisko w Maladze. Kolejna cud wyprawa dobiega końca.

zadowolony Komandor
 Komandor, 2015

Komentarze

Popularne posty