Andaluzja 2012

Hiszpania jest wyjątkowa. Mógłbym tylko tam jeździć na wyprawy rowerowe. W niektórych miejscach mógłbym nawet zamieszkać. Większość z nich leży właśnie w Andaluzji.

Uczestnicy: Komandor, Grzegorz, Robert, Jacek Bezlitosny, Piter, Rafał i Witek


Tym razem za cel bierzemy Andaluzję w okolicach Malagi. Nie, nie Costa del Sol, które jest drogie, niezbyt ładne i mało hiszpańskie, ale okoliczne Góry Betyckie.

Gdańsk - Berlin - Malaga - Pizara

Lecimy z Berlina EasyJetem. Czasem podróż z lotniska w stolicy Niemiec to dobra opcja. Tym razem nie musimy pakować rowerów w kartony, ale wystarczy odkręcić wystające części i dobrze owinąć strechami. W samolocie na wstępie groźny, niemiecki steward rekwiruje nam butelkę whisky. Trzeba uważać albo po prostu wymieszać alkohol z colą czy wodą. Uczulał nas na to Jacek, pseudonim Bezlitosny, osoba, która na tym wyjeździe zajmie się głównie ratowaniem nam tyłka i załatwianiem wszystkiego. Inna ksywa to Ryczywół, ale nie będę jej używał na naszym szanującym się blogu. Na miejscu jesteśmy po południu. Z lotniska w Maladze wyjeżdża się od razu na drogę szybkiego ruchu, ale Komandor (po hiszpańsku El Comendante) na swoim Garminie znalazł szybki zjazd i skrót przez przemysłowe nieużytki. Na drodze spotykamy jednak niewielki, syfiasty potok. Można lekko zamoczyć buty lub spróbować przejść sucha nogą po kamieniach. Wszystkim mniej więcej się udaje, tylko Bezlitosny zwala się do wody z hukiem, przecinając przy okazji kolano. Wcześniej mówił, że pierdoli takie przeprawy i że na pewno wpadnie do wody. I tak się stało. Prorok czy coś.

przeprawa

Jacek to świetny kompan w wyprawach rowerowych i generalnie w biesiadowaniu, ale rzadko z nami jeździ. Gra  w znanym zespole rockowym i nasze terminy (maj/czerwiec, wrzesień/październik) nie pasują mu, bo musi koncertować. Inaczej  - granie i uszczęśliwianie fanów stawia ponad swoje rowerowe zachcianki. Tym razem ma tylko 1 koncert i znalazł awatara. Po przedostaniu się na podmiejskie osiedla ruszamy z energią w górę rzeki Guadalhorce. W Hiszpanii wiele nazw geograficznych zaczyna się od 'guadal'. Pochodzi to od arabskiego słowa oznaczającego rzekę. W końcu muzułmanie kilka wieków tu zabawili i odcisnęli swoje piętno w wielu kwestiach. Robi się ciemno, droga prowadzi lekko pod górę i w końcu po 30 km dojeżdżamy do Pizary, małego miasteczka u stóp większych wzgórz. Jak zwykle - tani hotel, zakupy monopolowe, niezła kolacja...


El Comendante Piotr
Jaca Bazlitosny

Rafał Ninja

Robert Robson

Grzech

Piter 'Psycho cameraman' Piotruś

Witos

Pizara - Ardales

Rano po szybkiej kawie (tańsza o połowę niż w Polsce) ruszamy na północ. Dosyć chłodno na początku.

Lechia Gdańsk
Po 10 km był ostry podjazd do Alory, pierwszego białego miasta Andaluzji na naszej trasie, z malowniczym surowym zamkiem na szycie skał. Podczas naszych wypraw rowerowych rzadko zwiedzamy, a zamki i kościoły to już tylko te listy UNESCO. Każdy naoglądał się tego już dosyć, a w Hiszpanii trzeba by zatrzymywać się w każdej pipidówie - cały kraj to zagłębie zabytków. 

Dalsza trasa wiedzie pod górę do głównej atrakcji całego wyjazdu - El Chorro i El Caminito del Rey. Same nazwy są obietnicą przygody. Rzeka Guadalhorce tworzy piękny kanion ze ścianami wysokości ponad 100 metrów (jakby ktoś nie wiedział, to mniej więcej 3 dziesięciopiętrowe wieżowce ustawione jeden na drugim). Po lewej stronie w połowie wysokości ścian znajduje się ścieżka górska oparta na podestach i rusztowaniach, pełna dziur i pułapek. Kilku śmiałków spadło w przepaść i została zamknięta do czasu remontu. Nadal jednak cieszy się popularnością wśród szalonych wspinaczy, a Polacy stanowią podobną najliczniejszą grupę. My się tam nie pakujemy, ale po drugiej stornie wąwozu biegnie linia kolejowa skąd świetnie widać szlak oraz rzekę.

Za namową Jacka porzucamy rowery, przeskakujemy wysoki płot i ruszamy tunelem w głąb kanionu. Nagle ostry gwizd i światła. Okazuje się, że po torach regularnie jeżdżą pociągi. Po chwili lekkiej paniki każdy z nas znalazł jakąś wnękę w skale i obyło się bez strat w ludziach. Na kolejne pociągi już uważamy. Za tunelem jest most i ścieżka prowadząca do rzeki. Komandor i Piotruś chcą sprawdzić temperaturę wody. Generalnie są dosyć rozgarnięci, ale teraz dostają jakiegoś oczadzenia i złażą po śliskich skałach na sam dół. Woda okazuje się zimna. Można było się domyśleć. Czas wracać, a tu dupa. Śliskie kamienie uniemożliwiają powrót tą samą drogą. Zejście w dół zajęło im pewnie z 5 minut. Wracają godzinę, klucząc i pomagając sobie nawzajem. A reszta czeka na tych baranów przy torach, którymi co jakiś przejeżdża osobowy do Granady czy gdzieś tam.

da się przejść na drugą stronę
  
pociąg
Caminito del Rey
zejście do rzeki
Caminito del Rey
  
Ruszamy dalej pod górę, zostawiając rzekę po prawej stronie. To świetna rowerowa, asfaltowa trasa wśród skał z minimalnym ruchem samochodowym. Niedaleko od drogi znajdują się ruiny zamku Bobastro, siedziby legendarnego przywódcy buntu z IX wieku przeciw Umajidom z Kordoby. Mozarabowie, czyli zarabizowani chrześcijanie, i część wkurzonych wyznawców Proroka sprzeciwili się wysokim podatkom i innym formom ucisku władców kalifatu. Nie pamiętam, jak nazywał się ten facet, ale była to ciekawa i malownicza postać, a jego twierdza właściwie nie do zdobycia. Miejsce do odwiedzenia przez osoby, które lubią zamknąć oczy i przenieść się w czasie.  W tej chwili to trochę kamiennych murków i ociosanych głazów. Po kilku kilometrach dojeżdżamy na przełęcz, z której rozciąga się piękny widok na rozległe zbiorniki wodne zwane embalsas. Woda z góry wydaje się turkusowa a okolica absolutnie dziewicza. Zjeżdżamy kolejne kilka kilometrów i przed Ardales znaleźliśmy nocleg w przydrożnym hotelu. Krótki etap, bo strasznie długo zeszło nam nad rzeką.

zjazd w dolinę

z embalsa w tle
Jest ciepło (kwiecień), słońce cudnie zachodzi nad górkami, a my siedzimy sobie na podwórzu, popijając wódkę z colą i z lodem oraz rozprawiając o urokach rowerowego życia... Robert D. Kaplan w jednej ze swoich książek napisał, że istotą podróżowania jest spowolnienie czasu. Gdzieś tam świat leci do przodu, a na wyprawie, zwłaszcza rowerowej, rzeczywistość wokół porusza się wolniej. Tego wieczoru ledwo się toczyła...

Ardales - Antequera

Rano ruszamy główną drogą na północ, żeby po kilku kilometrach skręcić w prawo w niepozorną asfaltówkę. Jak to często bywa, okazuje się, że skrótu jednak nie ma i musieliśmy pchać nasze rumaki przez trawy i krzaczory. Potem pół dnia El Comendante prowadzi nas drogami wokół zbiorników przez lasy i pola. Pusto tu i przyjemnie, chociaż nieco monotnie. Robert, ksywa Robson, jest z nami pierwszy raz i  zaczyna odczuwać trudy swojego, trochę zbyt zapobiegliwego, spakowania się. Ma dwie wielkie sakwy i dodatkową torbę. Wiezie ze sobą m.in. podręczny warsztat oraz zestaw do survivalu z siekiera włącznie. Chłop musi taszczyć to całe mienie przesiedleńcze po hiszpańskich górkach i dolinach. Pokusa zabrania na wyprawę rowerową różnych rzeczy 'w razie czego' jest bardzo duża. Trochę trudu mentalnego wymaga ograniczenie się. Mistrzem w tej kwestii jest Piotruś, który de facto jest spakowany do jednego juka, a drugi trzyma pusty na flaszki. Jest on jednak osobą zdyscyplinowaną i często pierze swoje plastikowe wdzianka, więc nie musi mieć dużo rzeczy na zmianę. Skompletowanie optymalnych ubrań rowerowych zajmuje trochę czasu. Trzeba poznać reakcje swojego ciała na słońce, zimno, deszcz, zjazdy, podjazdy itp. Dla mnie najgorszy jest deszcz, więc inwestycja, w naprawdę wodoodporne ciuchy dobrej firmy, zwraca się szybko. Ale i tak wszystko jest w głowie czy może w sercu. Jak ktoś jest już podszyty rowerowym wiatrem, pojedzie w byle czym i na byle czym.

Po całym dniu tłuczenia się po kompletnym zadupiu (prawie żadnej wioski, baru czy sklepu), docieramy do Antequery, serca Andaluzji, skrzyżowania dawnych szlaków handlowych. Miasto jest stare, ma wiele kościołów i innych zabytków, potężny zamek oraz legendę o kochankach - chrześcijaninie i muzułmance - którzy skoczyli ze skały, bo nie mogli żyć razem. Nas jednak bardziej od lokalnych atrakcji zajmowała kwestia siodełka w rowerze Rafała, które po prostu się połamało. Nie wiadomo czy przysiadł za mocno czy słaby materiał - pewnie jedno i drugie, bo mężczyzna z niego postawny (acz wysportowany). W każdym razie wjazd do miasta miał ryzykowny, bo musiał uważać, żeby na jakimś wyboju nie usiąść na rurze. To było niedzielne późne popołudnie i sklep rowerowy okazał się zamknięty. Sprawa została załatwiona w ten sposób, że pożyczyliśmy siodełko z zakurzonego roweru przypiętego na jakimś placu. Następnego dnia, kupiliśmy nowe dla Rafała, a pożyczone umieściliśmy na starym miejscu. Kto swoim pomysłem, w sensie przenośnym i jak najbardziej dosłownym, uratował Rafałowi jego wysportowaną dupę? Bezlitosny.

Antequera
Antequera - Colmenar

Kilkanaście kilometrów na południe od Antequery leży El Torcal, fenomen geologiczny na skalę europejską. Zjawiska krasowe tworzą niesamowity krajobraz, pełen fantastycznych kształtów i skalnych rzeźb. Nie dojeżdżamy do głównej część parku, bo jest strasznie pod górę, leje deszcz, temperatura spadła do 7 stopni i wolimy nieco odpocząć pod wiatą na parkingu. W ruch idą pałatki, kurtki przeciwdeszczowe itp. czyli to, czego szczerze nienawidzimy.

El Torcal

Kilka kilometrów dalej odbijamy w lewo i spadamy jakieś 200 czy nawet 300 metrów niżej stromą szosą. W miejscowości jest bar, więc przeczekujemy deszcz przy tapasach i piwie. Hiszpańskie jedzenie wymaga odrębnej opowieści. Wiadomo, że jest urozmaicone, regionalne i świetne. Przejeżdżamy pod autostradą i dalej mocno pod górę kierujemy się do Colmenar. Droga, momentami asfaltowa, momentami szutrowa prowadzi nas przez na wpół opustoszałe wioski i pofałdowane pola.W tle góry. Deszcze przestał padać. Pedałuje się dobrze, ale dopada gastrofaza.

podjazd do Colmenar

W Colmenar nie ma nic specjalnego, ale widokowo cała okolica jest wspaniała. Góry Betyckie są bardzo urozmaicone - różne rodzaje skał, bardzo strome zbocza nawet w niższych partiach, rzadkie lasy dębowe i gęste iglaste, wypalone słońcem quasi połoniny i ostre szczyty. Pośród tych gór porozrzucane są białe wioski i miasteczka, płyną liczne rzeki (latem wysychają), a wspomniane embalsas dodają okolicy jeszcze więcej urody. Czasem odnoszę wrażenie, że tylko ja mam taką wrażliwość na przyrodę w tym towarzystwie, a koledzy chcą tylko albo pedałować albo coś wypić lub zjeść.

Wieczorem Jaca znowu jest w centrum wydarzeń. Wybrał się z Komandorem po zakupy, a czynny pozostał tylko sklep mięsny z małym działem alkoholowym. Pan rzeźnik był zachwycony niespodziewaną wizytą nieogolonych obcokrajowców w dziwnych strojach, którzy wykupili pół sklepiku. W akcie wdzięczności poczęstował kolegów półsłodkim, domowym winem, a to, o zgrozo, zasmakowało Bezlitosnemu. Hiszpan ofiarował więc w prezencie całą wielką flachę. Moim zdaniem chciał się pozbyć tego sikacza. Męczymy się więc tym lokalnym wyrobem pół wieczoru, przegryzając kiełbasą, szynką i czymś tam jeszcze. Wybrzydzał nawet, który wina nigdy nie odmawia.

 Colmenar - Alcaucin

Następnego dnia bocznymi drogami docieramy w rejon kolejnego wielkiego zbiornika wśród andaluzyjskich pagórków. W tle widać potężny masyw Sierra Tejeda i po odpoczynku wśród drzew oliwnych tam się kierujemy. Po drodze rosną pół dzikie drzewa cytrynowe, więc zrywamy trochę owoców, a potem jeszcze opuncje. Z tymi drugimi trzeba uważać. Mają mikro kolce i bez ochrony nie można ich obierać. Często w czasie naszych podróży na południe Europy korzystamy z przydrożnych sadów - jemy słodkie winogrona, soczyste pomarańcze czy pachnące granaty. Część tych upraw wydaje się opuszczona, reszta nie jest pilnowana, bo dla właścicieli bez znaczenia jest czy ktoś zerwie kilka owoców - kwestia skali.


hiszpańskie górki
tępe zapatrzenie w dal

droga do Alcaucin

Robson ma ze sobą kamerę GoPro, więc trochę rejestrujemy nasz przejazd. Moim zdaniem dłuższe filmowanie z roweru to zawracanie dupy. Film po minucie staje się nudny. Co innego pod wodą - sprawdziliśmy to podczas innej wyprawy na Krecie. Dla uczestników podróży śmieszne mogą być nagrania z wieczornych biesiad, ale kompletnie nie nadają się do publikacji. Wczesnym popołudniem po długim podjeździe docieramy do bardzo urokliwego miasteczka Alcaucin. Jest to baza wypadowa do górskich wycieczek, ale turystów prawie nie ma. Gdzieś wyżej w górach są ruiny zamku Maurów, a w parku narodowym żyją m.in. kozice i rysie. Wahamy się czy nie zostać na noc, bo dalej droga prowadzi przez górzyste pustkowie, ale jedyny pensjonat, wydaje nam się za drogi.

Ruszamy dalej, jednak jeszcze w miejscowości jest świetny punkt widokowy z ławkami przy jakimś pawilonie zbudowanym z funduszy unijnych. W pierwotnym zamiarze krótki odpoczynek zamienia się w dłuższą celebrację krajobrazu i zawartości butelek. Obiekt, pod którym raczymy się alkoholem, okazuje się centrum pomocy społecznej i terapii uzależnień czy jakoś tak. Na szczęście nie ma pracowników, bo mogliby nas tam wszystkich osadzić w trybie natychmiastowym. Ale to pozory, szanowni czytelnicy. Nie zachęcamy do nadużywania czegokolwiek i uważamy, że alkohol jest tylko dla bardzo dorosłych i odpowiedzialnych ludzi. Kontynuując temat używek, generalnie podczas wypraw rowerowych preferujemy wódkę z colą i piwo, ale w Hiszpanii do menu dołącza brandy. Degustujemy świętą trójcę - Magno, Soberano i Veterano. Tańszych nie warto kupować, bo walą karmelem i boli po nich głowa. Droższych nie profanujemy.

Czas na placyku mija szybko i nie ma sensu wyruszać dalej. W tym czasie pewna lokalna piękność w wieku postbalzakowskim prawdopodobnie wyczuła rockową charyzmę i artystyczną ponętność duszy u Jacka. Dama ta, mocno podchmielona i w samej koronkowej halce, kilkakrotnie próbuje poderwać naszego kolegę. Ale on, nawet jeśli by to była Monica Bellucci czy Charlize Theron, jest w takich kwestiach niewzruszony jak skała. To samo Grzech, który stał się drugim w kolejności obiektem pożądania owej pani. Tymczasem trzeba pogodzić się z większym wydatkiem i zakwaterować w bardzo przyjemnych pokojach z tarasami i pięknym widokiem na okolicę. Impreza toczy się dalej w pobliskiej knajpie, gdzie po spożyciu pieczystego, organizujemy turniej w piłkarzyki. Wygrywa oczywiście Lechia Gdańsk, dzięki taktyce określanej jako bezlitosny walec.

hotelik w Alcaucin

 Alcaucin - Caleta de Velez

śniadanie z widokiem
Następnego ranka, po śniadaniu na tarasie, z żalem opuszczamy to gościnne miasteczko. Okazuje się, że decyzja o pozostaniu w Alcaucin poprzedniego dnia była słuszna. Polna droga u podnóża wielkiej góry wije się raz spadając prawie pionowo w dół, raz serwując nam podjazd 20%. Tylko Piotruś mówi, że to nic. NIC to pół litra na dwóch, jak gdzieś przeczytałem. Tu jest rowerowa rzeźnia. Dobrze, że to początek dnia i jest jako taka siła w nas.

na szutrowym szlaku

dwóch grajków

Po kilku godzinach umęczeni docieramy do Canillas de Aceituno, gdzie na przyjemnym ryneczku czekają na nas tapasy i zimne piwo. Obietnica posiłku i dobrego napitku zawsze pomaga rowerzyście w zmaganiu się z drogą lub pogodą. Będąc w drodze nie znamy zwykle miejsca docelowego, ale w Hiszpanii zawsze prędzej czy później znajdzie się sklep, bar czy restauracja. Dalej towarzyszą nam również zjazdy i podjazdy, ale na asfalcie nie są takie masakryczne.

Wczesnym popołudniem znajdujemy miejsce biwakowe przy rwącym górskim strumieniu. Dobrym zwyczajem naszych wypraw rowerowych jest drzemka na karimatach w środku dnia. Nie zawsze jest czas, miejsce czy pogoda, ale staramy się pielęgnować tę świecką tradycję. Tym razem warunki są idealne. - las, trawa, jakieś ławki. Wywalamy z juków zakupy i udajemy się do potoku opłukać zmęczone kończyny. Za namową pierwszego górala w naszym składzie (jak myślicie kogo?) ruszamy w górę strumienia, gdzie pojawiają się wodne kaskady. Wspinaczka wzdłuż mini wodospadów jest przyjemna, aż do momentu, gdy natykamy się na grupę ludzi, którzy tą samą trasę pokonują w kaskach i zabezpieczeni linami. Moim zdaniem przerost formy nad treścią, ale żeby nie robić im obciachu, zawracamy. Po krótkiej drzemce zaczynamy zjazd w kierunku wybrzeża.

leśne party

kozice
droga nad morze

Wieczorem moczymy nogi w Morzu Śródziemnym, a potem KOwiec Jacek zabiera nas do baru na oglądanie meczu Real - Barca. Późnym wieczorem Bezlitosny, Piter i Rafał robią na balkonie pokoju hotelowego muzyczne party, nawet tańczą w parach. Gdy wypijają cały zapas, Jacek energicznym krokiem rusza po więcej, ale zapomniał, że drzwi od balkonu są zamknięte. Odbija się od szyby jak Pierre Richard w filmie Pechowiec. Tymczasem Grzegorz z Robsonem zaszywają się w swoim lokum. Co ciekawe przez cały wyjazd biorą zawsze wspólny pokój. Być może plotka, puszczona później przez Jacę, o ich obozowej miłości w czasie wyjazdu na rowery do Hiszpanii, nie jest zupełnie wyssana z palca...

romantyczna dusza
zaślubiny z morzem

 Caleta de Velez - Rincon dela Victoria

Wybrzeże w tej okolicy nie jest zbyt piękne w porównaniu z plażami Costa de la Luz czy nawet Costa Blanca, ale jazda wzdłuż morza zawsze sprawia przyjemność. Wieje dosyć mocno w twarz, więc mimo płaskiej drogi, trzeba się trochę wysilać. Na hiszpańskim wybrzeżu zwykle wieje zachodni wiatr - warto to brać pod uwagę, planując dłuższe trasy. My mamy niewiele do przejechania, więc nie ma to większego znaczenia.

wieje

chwila wytchnienia

Plaże po drodze raz są w miarę szerokie, raz wąskie i przy samej ulicy. Piasek nie umywa się do naszego, bałtyckiego z Juraty czy Dębek. W ogóle mało jest miejsc w Europie, gdzie jest ładniejszy piasek niż nad Bałtykiem. Miejscowości w tej części hiszpańskiego wybrzeża nie mają zbyt wiele uroku. Dominuje hotelowo - apartamentowa zabudowa z lat 70-tych i 80-tych. Nie ma jednak co narzekać - morska bryza, palmy, w oddali wielkie góry. Kwiecień, więc mało ludzi na plaży i można znaleźć spokojne miejsca na odpoczynek, a Robert nawet się kąpie w chłodnym morzu. Na dłużej zalegamy na piasku w Rincon, gdzie sacrum przeplata się z profanum. Chwile kontemplacji przy figurce Matki Boskiej z degustacją wódki z colą, a refleksje o przemijaniu z obserwacją hiszpańskiej mody plażowej.  Decydujemy się zostać w tej miejscowości na noc. Wieczorem zamawiamy wielką paelę i popijając brandy delektujemy ostatnią nocą w Hiszpanii.

 Rincon dela Victoria - Malaga

Rano przeżywamy z Rafałem szok. Na lustrze widnieje napis Arsen Lupin (sprytny bohater starych kryminałów francuskich, jakby ktoś nie wiedział), a sakwy wyglądają obco. O co tu, k..., chodzi - jesteśmy szczerze zdezorientowani. Włamanie, pigułka gwałtu, obowiązkowy odwyk po powrocie - różne myśli przelatują przez głowę. Okazało się, że w zieloną nocy Bezlitosny latał po balkonach i zamieniał juki, przy moralnym i logistycznym wsparcie El Comendante. Dodam tylko, że mieszkamy na 3 piętrze od strony ruchliwej ulicy...

Arsen Lupin
Na śniadanie jemy piździ liździ, jak pieszczotliwie określa tosty Jacek. Drugą opcją jest kici mici czyli coś na słodko. Do Malagi zostało kilkanaście kilometrów, więc szybko wbijamy się w centrum. To duże miasto nie ma tak wspaniałym zabytków jak Sewilla, Kordoba czy Grenada, ale jest przyjemne - pewnie dlatego, że leży nad morzem. Bazę urządzamy pod katedrą i rozchodzimy się po starówce. Malaga ma długą (sięgającą V w. p.n.e.) i ciekawą historię, a dodatkowo pochodzi stąd mój ulubiony hiszpański zespół Chambao. Niestety nie spotkałem jego charyzmatycznej wokalistki La Mari. Dalej na zachód zaczyna się najbardziej zurbanizowana część Costa del Sol z okropnym Torremolinos i ekskluzywną, drogą Marbellą. My jednak musimy kończyć wyprawę i wzdłuż morza ruszamy w kierunku lotniska.

katedra w Maladze

Do Hiszpanii na pewno jeszcze wrócimy. Kiedy w latach 70-tych kraj otworzył się na turystów, hasło reklamowe brzmiało 'Spain is different'. Europejska urawniłowka, zalew turystów i expatów niwelują tę różnicę, ale Hiszpania cały czas pozostaje trochę inna. I oby tak zostało.

my

Witos, 2015

Komentarze

Popularne posty