Kreta 2012

Podczas tej wyprawy przemieszczaliśmy się rowerem, samolotem, samochodem, autobusem miejskim, autobusem PKS, statkiem oraz pieszo z rowerami na plecach.

Uczestnicy: Komandor, Jarek, Witos, Robert, Grześ, Piter.

Trasa: zachodnia część wyspy

MAPA

Dystans: do końca nie wiadomo.

Kretę wybraliśmy dlatego, że były tanie bilety lotnicze. Na miejscu okazało się, że warto tam jechać tak po prostu. Z wielu względów.

Gdańsk - Wrocław - Chania

Wylot był z Wrocławia - przyjemne nowe lotnisko. Lecimy Ryanair, ale zdecydowaliśmy, że nie bierzemy rowerów ze sobą. Komandor znalazł wypożyczalnię 7 euro za dzień za rower i wychodziło taniej niż opłata za przewóz rowerów samolotem. Kierowcą z Gdańska był Grzegorz, więc lecimy vanem na złamanie karku, wyprzedzając wszystkie auta po drodze. Trochę ze strachu, trochę z nudów uruchamiamy zapasy już na wysokości zjazdu z A1 na Malbork.

Dziwnie jest odprawiać się bez rowerów, ale dajemy radę. W Chanii lądujemy późnym popołudniem. Lotnisko położone jest na półwyspie obok wielkiej bazy lotniczej NATO. Po dotarciu autobusem miejskim do centrum, ruszamy pieszo z sakwami do hotelu. Na Krecie prawie 500 lat rządzili Wenecjanie. Jako ludzie interesu nie narzucali za bardzo swoich zwyczajów, w przeciwieństwie do Turków, którzy przybyli tutaj po nich i narobili syfu. Stare miasto w Chanii to przykład weneckich rozwiązań urbanistycznych - przypomina miejscowości nad Adriatykiem. W euforycznym nastroju wbijamy do hotelu, gdzie właściciel częstuje nas na wejściu piwem o mocno greckiej nazwie Mythos. Komandor melduje, że idzie spać, bo następnego dnia ma obowiązki - ogarnąć kwestię pobrania rowerów, a zapowiada się na grubszą imprezę. Woli nie ryzykować.

Grek poleca nam tawernę dla miejscowych w porcie, więc niezwłocznie się tam udajemy, omijając turystyczne knajpy przy bulwarze. Pierwszy kontakt z kreteńską gastronomią okazuje się bardzo udany. Nie będę pisał truizmów o lokalnych, świeżych produktach i takich tam. Wiadomo - w greckich potrawach czuć słodycz słońca, aksamitną gorycz oliwy, słoną nutę morza i aromaty górskich ziół. Po powrocie do hotelu, wyczerpani całodzienną podróżą i mieszanką różnych alkoholi, idziemy spać.

chińsko - grecki rumak

Komandor


Chania - Agia Marina - Neo Chorio

Rano okazuje się, że pan z wypożyczalni przyjedzie po nas dopiero o 11. Robimy więc bazę na falochronie i oddajemy ulubionemu zajęciu - tępemu zapatrzeniu w dal, przeplatanemu zdawkowymi 'ale tu, kurde, ładnie', 'kto idzie do sklepu?', 'ta Metaxa jest chujowa' itp. Pan zjawia się o wpół do dwunastej samochodem marki Opel Corsa. 6 dużych facetów z sakwami nie może się tam zmieścić. Po naradzie ustalamy że w pierwszej kolejności jedzie 3 technicznych, a 3 merytorycznych w drugim rzucie. Do wypożyczalni, położonej 15 km na wschód wzdłuż wybrzeża, przybywam w zespole nr 2. Koledzy popiją piwo w pobliskiej kawiarni, rowery są gotowe. Sprzęt nie był zły, ale dla mnie trochę mały. Trudno, dam radę. Po schłodzeniu się zimnym napojem, ruszamy nad odległe o 50 metrów morze. Woda jest ciepła i przyjemna, więc bałaganimy tam do wczesnego popołudnia.

Robson
W końcu ruszamy z powrotem na zachód, ale tym razem omijając Chanię. Droga wiedzie po górkach wokół miasta, pośród pól, sadów przez niezbyt ładne wioski. Po drodze trochę się gubimy, ale w końcu lądujemy nad zatoką w okolicy Soudy. Szukając miejsca na krótki odpoczynek, trafiamy do nieco zapyziałego, ale pięknie położonego na skarpie pensjonatu. Starsza pani, okazuje się, że Austriaczka, wpuszcza nas nad brudny basen i wydaje zimne piwo. Co niektórzy zapadają w błogi sen, ale trzeba się zaraz ruszać. Odbijamy znad morza w kierunku środka wyspy. Od razy jest ostro pod górę i ekipa się rozdziela. Po kilkunastu kilometrach zaczynamy się zbierać w mieścinie o nazwie Neo Chorio. Jedynymi ciekawymi obiektami w tej wiosce są zabytkowa pompa na centralnym skrzyżowaniu, z której skwapliwie korzystaliśmy,  oraz podupadła kawiarnia. Przeliczyliczamy się w końcu i .. brakuje Komandora. Telefony oraz rekonesans z powrotem kilka kilometrów nie przynoszą rezultatu. Zaginął. W końcu po wielu próbach w telefonie odzywa się zasapany głos. Okazuje się, że nasz przywódca dostał charakterystycznej dla siebie szajby, zapatrzył się w Garmina i popedałował bezdurnie gdzieś w bok w stronę Levka Ori czyli Białych Gór. W środku niczego, na polnych drogach stracił orientację. Dołączył do nas chyba po 2 godzinach.

towarzysz podróży

Piter

My tymczasem zalegamy na mikro ryneczku, popijając piwo, obmywając spocone ciała pod pompą i kontemplując spokój tego miejsca. Okazuje się, że kawiarnia jest otwierana, kiedy pojawi się klient. Starsza pani, nazwijmy ja Eleni, bardzo miło nas wita i konwersujemy sobie niespiesznie - ona po grecku, my po polsku.  Komandor po przybyciu na miejsce jest wyczerpany, robi się już szaro, więc nie pozostaje nic innego, jak szukać czegoś do zjedzenia i noclegu. Na migi przedstawiamy Eleni nasze potrzeby. Natychmiast podejumje akcję i za chwilę pojawił się Gregorios czyli syn. Zna kilka słów po angielsku - Greek original kitchen, rakija factory. Na pytania o nocleg reaguje nerwowo, ale po krótkiej i ożywionej dyskusji z Eleni, oznajmia - no problem.

Grześ

Kierujemy się we wskazane miejsce na kolację. Owa factory okazuje się ogrodową bimbrownią. Ta mini gorzelnia robi wrażenie, a sączący się z kranu przezroczysty elikisr wzbudza ciekawość połączoną z lekką obawą o naszą przyszłość na typ kreteńskim zadupiu. Szefem tego bałaganu jest człowiek o twarzy niemiłosiernie zoranej życiem i gorzałą, chyba mąż Eleni. Coś w stylu Greka Zorby, ale dużo bardziej bucowaty. Pojawi się też córka lub synowa i kilka innych osób. W ruch idą plastikowe kubki, grill bucha ogniem, a pachnące pomidory zalewa domowa oliwa. Greek original. Mięso jest nieco łykowate, ale podlane rakiją, daje się zjeść. Dialogi się nie kleją, więc postanwiamy przejść do punktu B czyli noclegu. Płacimy sporo, ale niech im będzie. Jest oryginalnie. Wracamy do centrum wsi i Eleni prowadzi nas do lokalu nad kawiarnią. Wnętrza mogłyby służyć jako sceneria do greckiej wersji filmu 'Dom zły'. Syf, malaria. Nie bardzo mamy wybór. Wkurwienie sięga zenitu, gdy padła kwota za ten chlew - 100 euro. Mówię, że albo 50 euro albo jedziemy. Eleni jest twarda, ale córka czy synowa ją przekonuje, że lepsza nasza propozycja niż zero kasy. Nie jesteśmy wybredni, ale tutaj jest po prostu strasznie brudno i śmierdzi. Pozostaje nam tylko porządnie się znieczulić, czym niezwłocznie się zajmujemy.

Witos

Jaras

Neo Chorio - Chora Sfakion

Kolejnego dnia mamy dotrzeć na drugą stronę wyspy przez przełęcz na wysokości ponad 800 metrów. Jesteśmy gdzieś na 50. Po kilku kilometrach jest dobra kawa, kanapki i piwo, więc morale wzrasta. Wkrótce zaczyna się główny podjazd. Po prawej stronie towarzyszą nam Białe Góry. Nazwa, co oczywiste, nawiązuje do koloru szczytów - albo leży tam śnieg albo wapienne skały odbijają słońce i wygląda to podobnie. Północna Kreta, skąd wyruszyliśmy, jest mocno zurbanizowana, środek wyspy górzysty i dziki, a południowe wybrzeże skaliste i dużo mniej tam turystycznych miejscowości. Dróg na południe jest niewiele, a po sezonie ruch samochodowy nie jest duży. Obiad jemy w przydrożnej tawernie. Najlepsze w tych knajpach jest to, że od razu wjeżdża oliwa, chleb i oliwki, więc można zaspokoić pierwszy głód. Zaraz potem sałatki z fetą i dakos czyli pomidory z czosnkiem i cebulą na grzankach, oblane obficie oliwą. Pełen odjazd. Dalej standard - tzatziki, nadziewane liście winogron, nadziewane kwiaty cukinii, różne pasty (z bakłażana, papryki, grochu), różne placuszki itp. Na większy głód musaka, nadziewane warzywa, suvlaki oraz różne mięsa z grilla. Ryby i owoce morza to oddzielny temat.

Na przełęcz docieramy wczesnym popołudniem. I wtedy Komandor składa, pierwszą na tym wyjeździe, propozycję nie do odrzucenia. Ta druga nas zmasakruje, ale po kolei. Oferta jest następująca - na wybrzeże zjedziemy cudownym wąwozem Imbrus zamiast pospolitą asfaltówką. No dobra. Coś ciekawego się zapowiada. Szybko przechodzimy od fazy planowania do fazy realizacji. Ruszamy chętnie w boczną drogę. Jedziemy 50 metrów i trzeba zsiadać. Kamienie zabiłyby nasze grecko-chińskie rowery. A więc siedem kilometrów prowadzenia, na szczęście w dół. Wąwóz jak wąwóz - skały, kamienie itp. Jakichś spektakularnych widoków nie było, ale dla fanów spacerów po kamlotach to na pewno gratka. Może to być zaprawa przed najbardziej znanym przejściem na Krecie - wąwozem Samaria.

wąwóz Imbrus
Robi się ciemno, kiedy docieramy nad morze - oficjalna nazwa Morze Libijskie, bo dalej za horyzontem rozciąga się Afryka. Lubię takie momenty. Dociera się do jakiegoś miejsca, a dalej nieograniczona przestrzeń i tajemnica. Tak jest nad morzem i na górskich przełęczach. Kilka kilometrów i jesteśmy w Chora Sfakion. To m.in. z tej miejscowości ewakuowali się alianccy żołnierze po bitwie z niemieckimi spadochroniarzami w 1941 roku. Bohaterską kartę podczas inwazji na wyspę odegrała ludność cywilna. Kreteńczycy najpierw walczyli, jak się tylko dało z mniejszymi grupami Niemców (podobno kilku załatwili widłami), potem pomogli w ewakuacji Brytyjczyków, Australijczyków i Nowozelandczyków, następnie tworzyli silny ruch oporu. Niemcy, jak to Niemcy, mordowali ludność cywilną w zemście za działania partyzantów. Obecnie miasteczko żyje z turystyki i rybołówstwa.

Morze Libijskie w tle
Chora Sfakion - Paleochora

Chora Sfakion
Kolejnego dnia czeka nas rejs promem. Obficie zaopatrujemy się w różne napoje w lokalnym sklepie. Na morzu bywa różnie, więc lepiej mieć zapas. Trasa promu wiedzie na zachód wzdłuż południowego wybrzeża. Widoki są naprawdę piękne.

widok z promu

Pierwszy raz na brzeg schodzimy w Agua Roumeli, w miejscu, gdzie kończy się wąwóz Samaria. Wcześniej wypatrzyliśmy z pokładu idealne miejsce na nadmorski piknik. Robimy bazę na skałach i natychmiast buch do wody. W październiku na Krecie temperatura powietrza oscylowała wokół 30 stopni, a wody 25. Robson uruchomia kamerę GoPro i filmuje wszystko pod wodą niczym Jacques Cousteau. Piotruś oszalał, bo pierwszy raz ma na głowie maskę do nurkowania - chłop z Gdańska, ale o bardziej lądowych zainteresowaniach. Snorkluje bez opamiętania. Poza tym robimy zawody w skakaniu ze skały, ściąganiu sobie nawzajem gaci i podtapianiu w celu wymuszenia zeznań itp. Niestety do butelki z Absolutem dostała się słona woda i straciliśmy połowę zawartości. Po kilku godzinach wyczerpującego odpoczynku udajemy się na przekąskę i piwo do tawerny przy porcie. Całe to miejsce to kompletna pipidówa i prom przypływa tylko po to, żeby zabrać turystów kończących przejście wąwozem.

nurek w sensie dosłownym i przenośnym
nasza zatoka

Po kolejnych 2 godzinach spędzonych na promie docieramy do Paleochory. Następna niewielka przyjemna miejscowość turystyczna, południowo - zachodni skrawek wyspy. Miłośnicy zabytków znajdą tutaj ślady weneckiej i bizantyjskiej przeszłości. Bardzo wieje, chyba ostatnie podrygi legendarnego wiatru meltemi. Jednym wywiewa głupoty z głowy, innych doprowadza podobno do szaleństwa swoją jednostajnością. Nam zrywa suszące się ręczniki i przewraca rowery. Na kolację udajemy się na nabrzeże. Tym razem owoce morze i ryby. Jak wszędzie nad Morzem Śródziemnym są drogie i jak prawie wszędzie smaczne. Do tego retsina czyli tanie wino zakonserwowane żywicą. Brzmi fatalnie, ale zimne da się wypić. Podsumowanie rowerowe tego dnia - 200 metrów rano do przystani, 200 metrów do zatoki w środku dnia i prawie 1000 metrów z portu do noclegu. Połowa tego to prowadzenie.

 Paleochora - Elafonisi

Następnego dnia rano z przyjemnością wsiadamy na rowery. Ruszamy na zachód, naszym celem są słynne plaże Elafonisi. Nic nie zapowiada katorgi, która nas czeka. Po kilku kilometrach Komandor decyduje, że lecimy wzdłuż wybrzeża - jakaś droga na mapie jest, a na pewno będzie malowniczo. Druga opcja to podjazd asfaltem i trasa mocno dookoła. Początkowo jedziemy przyjemną szutrówką pod górę, a z przełęczy rozpościera się naprawdę spektakularny widok. Gdzieś na horyzoncie majaczy biały pasek Elafonisi.

piękna szutrówka

nasz cel - Elafonisi
w drodze

Tam zamierzamy dotrzeć. Po kilku kilometrach droga zmienia się w wąską ścieżkę wśród ostrych zarośli i kamieni, ale nadal daje się jechać. Po dotarciu do małego wąwozu musimy zejść z rowerów i potem już właściwie na nie nie wsiedliśmy. Jedynie Grzegorz próbuje jechać, ale szybko się poddaje. Cóż, pozostaje prowadzenie. Właściwie nic takiego, tylko tempo wolne. Zbliżamy się do dzikiej, piaszczystej plaży i wydaje nam się, że dalej jest jakaś droga. Posuwamy się oznaczonym szlakiem turystycznym, ale dla trekingowców a nie rowerzystów. Pierwsze schody, w sensie dosłownym i przenośnym, zaczynają się przy zejściu do owej plaży. Trzeba zdjąć sakwy i podawać sobie rowery. 

zejście do plaży
Po dotarciu do plaży cała banda na waleta rzuca się do wody. Słońce na tej patelni nieźle nam dowala. Po kąpieli wypijamy ostatnie 2 butelki piwa. Remanent wykazuje, że wody mamy na godzinę marszu. Ostania nadzieja w tym, że po wyjściu z plaży droga się polepszy. Nadzieja matką głupich. Okazuje się, że ścieżka staje się niemal szlakiem na Orlą Perć. Spotykamy pierwszego człowieka, Francuza. Rzuca tylko coś w stylu - ale wam odjebało. Racjonujemy żywność i wodę, właściwie to drugie, bo do jedzenia nic nie mieliśmy od początku, ale tak lepiej brzmi. Najlepszą oznaką krytycznej sytuacji jest to, że nikt nawet nie pomyśli, żeby 'przepić delikatnie', 'wziąć małego gutka', ,przepłukać gębę' czy coś w tym rodzaju. Panuje złowrogie milczenie, przerywane tylko słowami na k, ch i p.

Woda się skończyła... Procedura marszu wygląda tak. Niesie się sakwy kilkadziesiąt metrów, czasem korzystając z pomocy kolegi, który odbiera jej stojąc np. na skale metry wyżej (tak prowadzi ścieżka). Potem wraca się po rower i targa go jakoś do sakw. I znowu sakwy, i znowu rower... Ręce i plecy drętwieją od noszenia tych pierdolonych maneli, żar leje się z nieba, a pot z czoła, pleców, rąk, nóg. W pewnym momencie ktoś rzuca, że ma w dupie rowery i że swój zostawia. Może wróci po niego, a może nie. Życie jest warte więcej niż to chińskie badziewie. Robert, Jarek i ja zostawiamy rowery i z samymi sakwami ruszamy dalej. Też nie jest lekko, ale zaczynamy posuwać się szybciej. Oba Piotrki i Grzegorz są nieco z przodu. Robimy naradę nad kolejnym wąwozem. Oznakowany szlak skręcał do brzegu i na pewno zaprowadzi do celu, ale nie wiadomo, jak to jest daleko. Drugą opcją jest ścieżka odchodząca w inną stronę pod górę, a z nawigacji wynika, że można nią dojść do większej drogi. 
trasa rowerowa dla greckich kóz i baranów z Polski

Dzielimy się. Może chociaż ktoś przeżyje. Grupa bez rowerów rusza szlakiem, koledzy z rowerami podjęli próbę dotarcia do drogi. Z Jarkiem i Robertem schodzimy do morza. Ścieżka prowadzi równolegle do brzegu przez wydmy i krzaki. Właściwie nie rozmawiamy, bo języki zamieniły się w suche kołki. Od czasu do czasu oblewamy głowy morską wodą. Sakwy ciążą nam bardzo, ale nie można ich porzucić. Pierwszy raz w życiu czuję się tak odwodniony. Śmierć z pragnienia to musi być masakra. Zastanawiamy się nad zabiciem spotkanej kozy i wypiciem krwi, ale prawdopodobnie nie zdołalibyśmy jej złapać. Zwierzęta te towarzyszyły nam podczas całego wyjazdu - moim zdaniem powinny być w godle Grecji.

Jarek tymczasem proponuje papierosa. No cóż. Umrzemy z braku wody, ale przynajmniej sobie zapalimy. Jaras, jak sama nazwa wskazuje, lubi zajarać. Ruszamy dalej, nie może być daleko. Pierwszymi ludźmi, których spotykamy, są dwie panie (Szwedki albo Niemki z wyglądu) opalające się nago pod skałą. Widok opalonych, bezpruderyjnych turystek przynosi nadzieję. Prosimy o odrobinę wody. Nie ma tego wiele, parę łyków na dnie butelki, ale wstępuje w nas nowy duch. Ociągając się, ruszamy dalej. Idzie się nadal ciężko, ale jesteśmy pewni, że wkrótce dotrzemy do baru z napojami. Trochę nas dobija telefon kolegów, którzy wesoło informują, że popijają właśnie wódkę z colą i z lodem w wiejskiej tawernie. Musieli wdrapać się pod górę, ale dalej było już polna droga, umożliwiająca jazdę rowerem. Podobno byli blisko omdlenia, ale jak już wsiedli na siodełka, dramat się skończył. My tymczasem w końcu docieramy do jakiegoś kampera w zaroślach i dostajemy od Greków całą butelkę wody. Za 20 minut jesteśmy na plaży Elafonisi. W barze zamawiamy piwo, red bulla, colę, wodę, sok pomarańczowy oraz jeszcze więcej piwa. Gehenna się zakończyła.

Dojeżdżają do nas koledzy na rowerach. Plan jest następujący - jutro rano idziemy po porzucone rowery, potem chwila na plaży i o 16 podciągniemy się autobusem w kierunku Chanii. Kolejnego dnia mamy dojechać rowerami do wypożyczalni i oddać wieczorem sprzęt. Plan to jedno, a życie to drugie...

Nadchodzi wieczór, więc łapiemy spanie w przyjemnym pensjonacie z widokiem na lagunę. Elafonisi jest znane i popularne ze względu na piaszczyste plaże o różowym odcieniu oraz unikalną przyrodniczo wyspę, do której można dojść przez płytkie morze. Sama miejscowość to mała, typowa grecka pipidówa, leżąca na uboczu głównych szlaków. 

Rano idziemy po rowery. Po 2 godzinach jesteśmy z powrotem i po drobnych naprawach sprzętu (góry dały rowerom w kość tam samo jak nam) zalegamy na plaży. Laguna rzeczywiście jest ekstrawagancko ładna. Słoneczne kąpiele, zalotne brodzenie po kolana w wodzie czy wesołe podskoki w morzu w towarzystwie roześmianych mężczyzn w średnim wieku to jednak nie jest mój wymarzony sposób spędzania czasu. Postrzeganie rzeczywistości zmienia się jednak pod wpływem kolejnych wypitych koktajli. Wprawdzie nie są to ozdobione palmami szklanki z pokruszonym lodem i szlachetnym rumem, ale raczej zapiaszczone metalowe kubki w proporcjach wódki z colą 1 do 1, ale w tym wypadku liczy się treść, a nie forma. Świat wokół staje się coraz bardziej przyjemny, leniwa sielanka wciąga i nie za bardzo chce nam się stamtąd ruszać. Po naradzie dochodzimy do wniosku, że wyjazd o 16 dzisiaj to właściwie to samo co wyjazd o 9 jutro. Nasze plażowanie kończymy sesją fotograficzną o zachodzie słońca, po czym w romantycznych nastrojach udajemy się na kolację do znanego nam już pensjonatu. Po zjedzeniu koźliny oraz baraniny balujemy dalej do nocy.

Elafonisi o zachodzie słońca
Elafonisi - Chania

Rano o 8.30 meldujemy się na przystanku PKS. Czekamy, czekamy - żadnego autobusu, żadnych ludzi. W końcu sprytny Jarek wczytał się w rozkład jazdy na tablicy. I okazało się, że 9 to godzina przyjazdu. Za chwilę podjechał autobus, wypuścił pasażerów i tyle. Musimy czekać do 16. Nie pozostaje nic innego, niż udać się na plażę. Kolejny dzień bez pedałowania. Słabo.


rowery na plaży

Popołudniu w końcu wyjeżdżamy z Elafonisi i po półtorej godziny jesteśmy w Agia Marina. Rowery oddane, zakrapiana narada na murku w bocznej uliczce przeprowadzona, hotel wzięty, ostatnia grecka kolacja zrealizowana. Rano podczas śniadania w barze przy ulicy zostajemy prawie rozjechani przez furgonetkę. Facet zostawił auto na luzie i poszedł na porannego browara czy metaxę. Samochód przetoczył się przez ruchliwą ulicę, skasował kilka stolików i wbił się w lodówkę z napojami. Wyglądało to na zamach samobójczy, ale na szczęście nie było wybuchu. Potem pół dnia spędzamy w Chanii, robiąc zakupy i przyglądając się sztormowym falom zalewającym bulwary.

Chania

Pozostał niedosyt jeżdżenia. Trzeba tu wrócić i polatać porządnie po górach.

Witos, 2015

Komentarze

Popularne posty