Podczas tej wyprawy przemieszczaliśmy się rowerem, samolotem, samochodem, autobusem miejskim, autobusem PKS, statkiem oraz pieszo z rowerami na plecach.
Uczestnicy: Komandor, Jarek, Witos, Robert, Grześ, Piter.
Trasa: zachodnia część wyspy
MAPA
Dystans: do końca nie wiadomo.
Kretę wybraliśmy dlatego, że były tanie bilety
lotnicze. Na miejscu okazało się, że warto tam jechać tak po prostu. Z wielu
względów.
Gdańsk - Wrocław - Chania
Wylot był z Wrocławia - przyjemne nowe lotnisko.
Lecimy Ryanair, ale zdecydowaliśmy, że nie bierzemy rowerów ze sobą.
Komandor znalazł wypożyczalnię 7 euro za dzień za rower i wychodziło taniej niż
opłata za przewóz rowerów samolotem. Kierowcą z Gdańska był Grzegorz, więc
lecimy vanem na złamanie karku, wyprzedzając wszystkie auta po drodze.
Trochę ze strachu, trochę z nudów uruchamiamy zapasy już na wysokości zjazdu z A1 na
Malbork.
Dziwnie jest odprawiać się bez rowerów, ale dajemy radę. W Chanii lądujemy późnym popołudniem. Lotnisko położone jest na półwyspie obok
wielkiej bazy lotniczej NATO. Po dotarciu autobusem miejskim do centrum,
ruszamy pieszo z sakwami do hotelu. Na Krecie prawie 500 lat rządzili
Wenecjanie. Jako ludzie interesu nie narzucali za bardzo swoich zwyczajów, w
przeciwieństwie do Turków, którzy przybyli tutaj po nich i narobili syfu. Stare
miasto w Chanii to przykład weneckich rozwiązań urbanistycznych - przypomina
miejscowości nad Adriatykiem. W euforycznym nastroju wbijamy do hotelu, gdzie
właściciel częstuje nas na wejściu piwem o mocno greckiej nazwie Mythos. Komandor melduje, że idzie spać, bo
następnego dnia ma obowiązki - ogarnąć kwestię pobrania rowerów, a zapowiada się na grubszą imprezę. Woli nie ryzykować.
Grek poleca nam tawernę dla miejscowych w porcie, więc niezwłocznie się tam udajemy, omijając turystyczne knajpy przy bulwarze.
Pierwszy kontakt z kreteńską gastronomią okazuje się bardzo udany. Nie będę
pisał truizmów o lokalnych, świeżych produktach i takich tam. Wiadomo - w
greckich potrawach czuć słodycz słońca, aksamitną gorycz oliwy, słoną nutę morza i
aromaty górskich ziół. Po powrocie do hotelu, wyczerpani całodzienną podróżą i
mieszanką różnych alkoholi, idziemy spać.
 |
| chińsko - grecki rumak |
 |
| Komandor |
Chania - Agia Marina - Neo Chorio
Rano okazuje się, że pan z wypożyczalni przyjedzie po
nas dopiero o 11. Robimy więc bazę na falochronie i oddajemy ulubionemu zajęciu - tępemu zapatrzeniu w dal, przeplatanemu zdawkowymi 'ale
tu, kurde, ładnie', 'kto idzie do sklepu?', 'ta Metaxa jest chujowa' itp. Pan zjawia się o wpół do dwunastej samochodem marki Opel Corsa. 6
dużych facetów z sakwami nie może się tam zmieścić. Po naradzie ustalamy że w pierwszej kolejności jedzie 3 technicznych, a 3 merytorycznych w drugim
rzucie. Do wypożyczalni, położonej 15 km na wschód wzdłuż wybrzeża, przybywam w zespole nr 2. Koledzy popiją piwo w pobliskiej kawiarni, rowery są gotowe.
Sprzęt nie był zły, ale dla mnie trochę mały. Trudno, dam radę. Po schłodzeniu
się zimnym napojem, ruszamy nad odległe o 50 metrów morze. Woda jest ciepła i przyjemna,
więc bałaganimy tam do wczesnego popołudnia.
 |
| Robson |
W końcu ruszamy z powrotem na zachód, ale tym razem
omijając Chanię. Droga wiedzie po górkach wokół miasta, pośród pól, sadów przez niezbyt ładne wioski. Po drodze trochę się gubimy, ale w końcu lądujemy nad zatoką w okolicy Soudy. Szukając miejsca na krótki
odpoczynek, trafiamy do nieco zapyziałego, ale pięknie położonego na skarpie
pensjonatu. Starsza pani, okazuje się, że Austriaczka, wpuszcza nas nad brudny
basen i wydaje zimne piwo. Co niektórzy zapadają w błogi sen, ale trzeba się zaraz ruszać. Odbijamy znad morza w kierunku środka wyspy. Od razy jest ostro
pod górę i ekipa się rozdziela. Po kilkunastu kilometrach zaczynamy się zbierać
w mieścinie o nazwie Neo Chorio. Jedynymi ciekawymi obiektami w tej wiosce są zabytkowa pompa na centralnym skrzyżowaniu, z której skwapliwie
korzystaliśmy, oraz podupadła kawiarnia. Przeliczyliczamy się w końcu i ..
brakuje Komandora. Telefony oraz rekonesans z powrotem kilka kilometrów nie
przynoszą rezultatu. Zaginął. W końcu po wielu próbach w telefonie odzywa się
zasapany głos. Okazuje się, że nasz przywódca dostał charakterystycznej dla
siebie szajby, zapatrzył się w Garmina i popedałował bezdurnie gdzieś w bok w
stronę Levka Ori czyli Białych Gór. W środku niczego, na polnych drogach
stracił orientację. Dołączył do nas chyba po 2 godzinach.
 |
| towarzysz podróży |
 |
Piter
|
My tymczasem zalegamy na mikro ryneczku, popijając
piwo, obmywając spocone ciała pod pompą i kontemplując spokój tego miejsca. Okazuje się, że kawiarnia jest otwierana, kiedy pojawi się klient.
Starsza pani, nazwijmy ja Eleni, bardzo miło nas wita i konwersujemy sobie niespiesznie - ona po grecku, my po polsku. Komandor po przybyciu
na miejsce jest wyczerpany, robi się już szaro, więc nie pozostaje nic innego,
jak szukać czegoś do zjedzenia i noclegu. Na migi przedstawiamy Eleni nasze
potrzeby. Natychmiast podejumje akcję i za chwilę pojawił się Gregorios czyli
syn. Zna kilka słów po angielsku - Greek original kitchen, rakija factory. Na
pytania o nocleg reaguje nerwowo, ale po krótkiej i ożywionej dyskusji z
Eleni, oznajmia - no problem.
 |
| Grześ |
Kierujemy się we wskazane miejsce na kolację.
Owa factory okazuje się ogrodową bimbrownią. Ta mini gorzelnia robi wrażenie,
a sączący się z kranu przezroczysty elikisr wzbudza ciekawość połączoną z lekką obawą
o naszą przyszłość na typ kreteńskim zadupiu. Szefem tego bałaganu jest człowiek
o twarzy niemiłosiernie zoranej życiem i gorzałą, chyba mąż Eleni. Coś w stylu
Greka Zorby, ale dużo bardziej bucowaty. Pojawi się też córka lub synowa i
kilka innych osób. W ruch idą plastikowe kubki, grill bucha ogniem, a
pachnące pomidory zalewa domowa oliwa. Greek original. Mięso jest nieco
łykowate, ale podlane rakiją, daje się zjeść. Dialogi się nie kleją, więc postanwiamy przejść do punktu B czyli noclegu. Płacimy sporo, ale niech im będzie. Jest oryginalnie. Wracamy do centrum wsi i Eleni prowadzi nas do lokalu
nad kawiarnią. Wnętrza mogłyby służyć jako sceneria do greckiej wersji filmu
'Dom zły'. Syf, malaria. Nie bardzo mamy wybór. Wkurwienie sięga zenitu,
gdy padła kwota za ten chlew - 100 euro. Mówię, że albo 50 euro albo
jedziemy. Eleni jest twarda, ale córka czy synowa ją przekonuje, że lepsza
nasza propozycja niż zero kasy. Nie jesteśmy wybredni, ale tutaj jest po prostu
strasznie brudno i śmierdzi. Pozostaje nam tylko porządnie się znieczulić, czym niezwłocznie się zajmujemy.
 |
| Witos |
 |
Jaras
|
Neo Chorio - Chora Sfakion
Kolejnego dnia mamy dotrzeć na drugą stronę wyspy
przez przełęcz na wysokości ponad 800 metrów. Jesteśmy gdzieś na 50.
Po kilku kilometrach jest dobra kawa, kanapki i piwo, więc morale wzrasta.
Wkrótce zaczyna się główny podjazd. Po prawej stronie towarzyszą nam Białe Góry. Nazwa, co
oczywiste, nawiązuje do koloru szczytów - albo leży tam śnieg albo wapienne
skały odbijają słońce i wygląda to podobnie. Północna Kreta, skąd wyruszyliśmy,
jest mocno zurbanizowana, środek wyspy górzysty i dziki, a południowe wybrzeże
skaliste i dużo mniej tam turystycznych miejscowości. Dróg na południe jest
niewiele, a po sezonie ruch samochodowy nie jest duży. Obiad jemy w
przydrożnej tawernie. Najlepsze w tych knajpach jest to, że od razu wjeżdża
oliwa, chleb i oliwki, więc można zaspokoić pierwszy głód. Zaraz potem sałatki
z fetą i dakos czyli pomidory z czosnkiem i cebulą na grzankach, oblane obficie
oliwą. Pełen odjazd. Dalej standard - tzatziki, nadziewane liście winogron,
nadziewane kwiaty cukinii, różne pasty (z bakłażana, papryki, grochu), różne
placuszki itp. Na większy głód musaka, nadziewane warzywa, suvlaki oraz różne mięsa
z grilla. Ryby i owoce morza to oddzielny temat.
Na przełęcz docieramy wczesnym popołudniem. I wtedy
Komandor składa, pierwszą na tym wyjeździe, propozycję nie do odrzucenia. Ta druga nas zmasakruje, ale po kolei. Oferta jest następująca - na wybrzeże zjedziemy cudownym wąwozem Imbrus zamiast pospolitą asfaltówką. No dobra. Coś ciekawego się zapowiada. Szybko przechodzimy od fazy
planowania do fazy realizacji. Ruszamy chętnie w boczną drogę. Jedziemy 50 metrów i trzeba zsiadać. Kamienie zabiłyby nasze grecko-chińskie rowery.
A więc siedem kilometrów prowadzenia, na szczęście w dół. Wąwóz jak wąwóz - skały,
kamienie itp. Jakichś spektakularnych widoków nie było, ale dla fanów spacerów
po kamlotach to na pewno gratka. Może to być zaprawa przed najbardziej znanym
przejściem na Krecie - wąwozem Samaria.
 |
| wąwóz Imbrus |
Robi się ciemno, kiedy docieramy nad morze -
oficjalna nazwa Morze Libijskie, bo dalej za horyzontem rozciąga się Afryka.
Lubię takie momenty. Dociera się do jakiegoś miejsca, a dalej nieograniczona przestrzeń i tajemnica. Tak jest nad morzem i na górskich przełęczach. Kilka kilometrów i jesteśmy w Chora Sfakion. To m.in. z tej miejscowości ewakuowali się alianccy żołnierze
po bitwie z niemieckimi spadochroniarzami w 1941 roku. Bohaterską kartę podczas
inwazji na wyspę odegrała ludność cywilna. Kreteńczycy najpierw walczyli, jak
się tylko dało z mniejszymi grupami Niemców (podobno kilku załatwili widłami),
potem pomogli w ewakuacji Brytyjczyków, Australijczyków i Nowozelandczyków,
następnie tworzyli silny ruch oporu. Niemcy, jak to Niemcy,
mordowali ludność cywilną w zemście za działania partyzantów. Obecnie
miasteczko żyje z turystyki i rybołówstwa.
 |
| Morze Libijskie w tle |
Chora Sfakion - Paleochora
 |
| Chora Sfakion |
Kolejnego dnia czeka nas rejs promem. Obficie
zaopatrujemy się w różne napoje w lokalnym sklepie. Na morzu bywa różnie, więc
lepiej mieć zapas. Trasa promu wiedzie na zachód wzdłuż południowego wybrzeża.
Widoki są naprawdę piękne.
 |
| widok z promu |
Pierwszy raz na brzeg schodzimy w Agua Roumeli, w miejscu, gdzie
kończy się wąwóz Samaria. Wcześniej wypatrzyliśmy z pokładu idealne miejsce na
nadmorski piknik. Robimy bazę na skałach i natychmiast buch do wody. W
październiku na Krecie temperatura powietrza oscylowała wokół 30 stopni, a wody
25. Robson uruchomia kamerę GoPro i filmuje wszystko pod wodą niczym Jacques
Cousteau. Piotruś oszalał, bo pierwszy raz ma na głowie maskę do nurkowania -
chłop z Gdańska, ale o bardziej lądowych zainteresowaniach. Snorkluje bez
opamiętania. Poza tym robimy zawody w skakaniu ze skały, ściąganiu sobie nawzajem
gaci i podtapianiu w celu wymuszenia zeznań itp. Niestety do butelki z Absolutem dostała się słona
woda i straciliśmy połowę zawartości. Po kilku godzinach wyczerpującego
odpoczynku udajemy się na przekąskę i piwo do tawerny przy porcie. Całe to
miejsce to kompletna pipidówa i prom przypływa tylko po to, żeby zabrać turystów
kończących przejście wąwozem.
 |
| nurek w sensie dosłownym i przenośnym |
 |
| nasza zatoka |
Po kolejnych 2 godzinach spędzonych na promie
docieramy do Paleochory. Następna niewielka przyjemna miejscowość turystyczna,
południowo - zachodni skrawek wyspy. Miłośnicy zabytków znajdą tutaj ślady
weneckiej i bizantyjskiej przeszłości. Bardzo wieje, chyba ostatnie podrygi
legendarnego wiatru meltemi. Jednym wywiewa głupoty z głowy, innych doprowadza podobno do szaleństwa swoją jednostajnością. Nam zrywa suszące się ręczniki
i przewraca rowery. Na kolację udajemy się na nabrzeże. Tym razem owoce
morze i ryby. Jak wszędzie nad Morzem Śródziemnym są drogie i jak prawie
wszędzie smaczne. Do tego retsina czyli tanie wino zakonserwowane żywicą. Brzmi
fatalnie, ale zimne da się wypić. Podsumowanie rowerowe tego dnia - 200 metrów rano do przystani, 200 metrów do zatoki w środku dnia i prawie 1000 metrów z portu do noclegu. Połowa tego to prowadzenie.
Paleochora - Elafonisi
Następnego dnia rano z przyjemnością wsiadamy na
rowery. Ruszamy na zachód, naszym celem są słynne plaże Elafonisi. Nic nie zapowiada katorgi, która nas czeka. Po
kilku kilometrach Komandor decyduje, że lecimy wzdłuż wybrzeża - jakaś droga
na mapie jest, a na pewno będzie malowniczo. Druga opcja to podjazd asfaltem i
trasa mocno dookoła. Początkowo jedziemy przyjemną szutrówką pod górę, a z
przełęczy rozpościera się naprawdę spektakularny widok. Gdzieś na horyzoncie
majaczy biały pasek Elafonisi.
 |
| piękna szutrówka |
 |
| nasz cel - Elafonisi |
 |
| w drodze |
Tam zamierzamy dotrzeć. Po kilku kilometrach
droga zmienia się w wąską ścieżkę wśród ostrych zarośli i kamieni, ale nadal
daje się jechać. Po dotarciu do małego wąwozu musimy zejść z rowerów i
potem już właściwie na nie nie wsiedliśmy. Jedynie Grzegorz próbuje jechać,
ale szybko się poddaje. Cóż, pozostaje prowadzenie. Właściwie nic
takiego, tylko tempo wolne. Zbliżamy się do dzikiej, piaszczystej plaży i
wydaje nam się, że dalej jest jakaś droga. Posuwamy się oznaczonym
szlakiem turystycznym, ale dla trekingowców a nie rowerzystów. Pierwsze schody,
w sensie dosłownym i przenośnym, zaczynają się przy zejściu do owej plaży. Trzeba zdjąć sakwy i podawać sobie rowery.
 |
| zejście do plaży |
Po dotarciu do plaży cała banda na waleta rzuca się
do wody. Słońce na tej patelni nieźle nam dowala. Po kąpieli wypijamy ostatnie 2 butelki piwa. Remanent wykazuje, że wody mamy na godzinę marszu.
Ostania nadzieja w tym, że po wyjściu z plaży droga się polepszy. Nadzieja
matką głupich. Okazuje się, że ścieżka staje się niemal szlakiem na Orlą
Perć. Spotykamy pierwszego człowieka, Francuza. Rzuca tylko coś w stylu -
ale wam odjebało. Racjonujemy żywność i wodę, właściwie to drugie,
bo do jedzenia nic nie mieliśmy od początku, ale tak lepiej brzmi. Najlepszą oznaką krytycznej sytuacji jest to,
że nikt nawet nie pomyśli, żeby 'przepić delikatnie', 'wziąć małego gutka', ,przepłukać
gębę' czy coś w tym rodzaju. Panuje złowrogie milczenie, przerywane tylko
słowami na k, ch i p.
Woda się skończyła... Procedura marszu wygląda tak. Niesie się sakwy kilkadziesiąt metrów, czasem korzystając z pomocy kolegi, który odbiera jej stojąc np. na skale metry wyżej (tak prowadzi ścieżka). Potem wraca się po rower i targa go jakoś do sakw. I znowu sakwy, i znowu rower... Ręce i plecy drętwieją od noszenia
tych pierdolonych maneli, żar leje się z nieba, a pot z czoła, pleców, rąk, nóg. W pewnym
momencie ktoś rzuca, że ma w dupie rowery i że swój zostawia. Może wróci po
niego, a może nie. Życie jest warte więcej niż to chińskie badziewie. Robert,
Jarek i ja zostawiamy rowery i z samymi sakwami ruszamy dalej. Też nie jest lekko, ale zaczynamy posuwać się szybciej. Oba Piotrki i Grzegorz są nieco z przodu. Robimy naradę nad kolejnym wąwozem. Oznakowany szlak
skręcał do brzegu i na pewno zaprowadzi do celu, ale nie wiadomo, jak to jest
daleko. Drugą opcją jest ścieżka odchodząca w inną stronę pod górę, a z nawigacji
wynika, że można nią dojść do większej drogi.
 |
| trasa rowerowa dla greckich kóz i baranów z Polski |
Dzielimy się. Może chociaż ktoś przeżyje. Grupa bez rowerów rusza szlakiem,
koledzy z rowerami podjęli próbę dotarcia do drogi. Z Jarkiem i Robertem schodzimy do morza. Ścieżka prowadzi równolegle do brzegu przez wydmy i krzaki.
Właściwie nie rozmawiamy, bo języki zamieniły się w suche kołki. Od czasu do
czasu oblewamy głowy morską wodą. Sakwy ciążą nam bardzo, ale nie można ich porzucić. Pierwszy raz w życiu czuję się tak odwodniony. Śmierć z
pragnienia to musi być masakra. Zastanawiamy się nad zabiciem spotkanej kozy i wypiciem krwi, ale prawdopodobnie nie zdołalibyśmy jej złapać. Zwierzęta te towarzyszyły nam podczas całego wyjazdu - moim zdaniem powinny być w godle Grecji.
Jarek tymczasem proponuje papierosa. No cóż. Umrzemy z
braku wody, ale przynajmniej sobie zapalimy. Jaras, jak sama nazwa wskazuje, lubi zajarać. Ruszamy dalej, nie może być
daleko. Pierwszymi ludźmi, których spotykamy, są dwie panie (Szwedki albo Niemki z wyglądu) opalające się nago pod skałą. Widok opalonych, bezpruderyjnych turystek przynosi nadzieję. Prosimy o
odrobinę wody. Nie ma tego wiele, parę łyków na dnie butelki, ale wstępuje w
nas nowy duch. Ociągając się, ruszamy dalej. Idzie się nadal ciężko, ale jesteśmy pewni, że wkrótce dotrzemy do
baru z napojami. Trochę nas dobija telefon kolegów, którzy wesoło informują,
że popijają właśnie wódkę z colą i z lodem w wiejskiej tawernie. Musieli wdrapać się pod górę, ale dalej było już polna droga, umożliwiająca
jazdę rowerem. Podobno byli blisko omdlenia, ale jak już wsiedli na siodełka,
dramat się skończył. My tymczasem w końcu docieramy do jakiegoś kampera w
zaroślach i dostajemy od Greków całą butelkę wody. Za 20 minut jesteśmy na
plaży Elafonisi. W barze zamawiamy piwo, red bulla, colę, wodę, sok
pomarańczowy oraz jeszcze więcej piwa. Gehenna się zakończyła.
Dojeżdżają do nas koledzy na rowerach. Plan jest następujący - jutro rano idziemy po porzucone rowery, potem chwila na plaży i o
16 podciągniemy się autobusem w kierunku Chanii. Kolejnego dnia mamy dojechać rowerami do wypożyczalni i oddać wieczorem sprzęt. Plan to jedno, a życie to drugie...
Nadchodzi wieczór,
więc łapiemy spanie w przyjemnym pensjonacie z widokiem na lagunę. Elafonisi jest znane i popularne ze względu na
piaszczyste plaże o różowym odcieniu oraz unikalną przyrodniczo wyspę, do
której można dojść przez płytkie morze. Sama miejscowość to mała, typowa grecka
pipidówa, leżąca na uboczu głównych szlaków.
Rano idziemy po rowery. Po 2
godzinach jesteśmy z powrotem i po
drobnych naprawach sprzętu (góry dały rowerom w kość tam samo jak nam) zalegamy na
plaży. Laguna rzeczywiście jest ekstrawagancko ładna. Słoneczne kąpiele,
zalotne brodzenie po kolana w wodzie czy wesołe podskoki w morzu w towarzystwie
roześmianych mężczyzn w średnim wieku to jednak nie jest mój wymarzony sposób
spędzania czasu. Postrzeganie rzeczywistości zmienia się jednak pod wpływem
kolejnych wypitych koktajli. Wprawdzie nie są to ozdobione palmami szklanki z
pokruszonym lodem i szlachetnym rumem, ale raczej zapiaszczone metalowe kubki w
proporcjach wódki z colą 1 do 1, ale w tym wypadku liczy się treść, a nie
forma. Świat wokół staje się coraz bardziej przyjemny, leniwa sielanka
wciąga i nie za bardzo chce nam się stamtąd ruszać. Po naradzie dochodzimy do wniosku, że wyjazd o 16 dzisiaj to właściwie to samo co wyjazd o 9 jutro.
Nasze plażowanie kończymy sesją fotograficzną o zachodzie słońca, po czym
w romantycznych nastrojach udajemy się na kolację do znanego nam już
pensjonatu. Po zjedzeniu koźliny oraz baraniny balujemy dalej do nocy.
 |
| Elafonisi o zachodzie słońca |
Elafonisi - Chania
Rano o 8.30 meldujemy się na przystanku PKS.
Czekamy, czekamy - żadnego autobusu, żadnych ludzi. W końcu sprytny Jarek
wczytał się w rozkład jazdy na tablicy. I okazało się, że 9 to godzina
przyjazdu. Za chwilę podjechał autobus, wypuścił pasażerów i tyle. Musimy czekać
do 16. Nie pozostaje nic innego, niż udać się na plażę. Kolejny dzień bez
pedałowania. Słabo.
 |
| rowery na plaży |
Popołudniu w końcu wyjeżdżamy z Elafonisi i po półtorej
godziny jesteśmy w Agia Marina. Rowery oddane, zakrapiana narada na murku w
bocznej uliczce przeprowadzona, hotel wzięty, ostatnia grecka kolacja
zrealizowana. Rano podczas śniadania w barze przy ulicy zostajemy prawie
rozjechani przez furgonetkę. Facet zostawił auto na luzie i poszedł na
porannego browara czy metaxę. Samochód przetoczył się przez ruchliwą ulicę,
skasował kilka stolików i wbił się w lodówkę z napojami. Wyglądało to na zamach
samobójczy, ale na szczęście nie było wybuchu. Potem pół dnia spędzamy w Chanii, robiąc zakupy i
przyglądając się sztormowym falom zalewającym bulwary.
 |
| Chania |
Pozostał niedosyt
jeżdżenia. Trzeba tu wrócić i polatać porządnie po górach.
Witos, 2015
Komentarze
Prześlij komentarz