Gruzja 2015

O matko, a to dopiero początek naszych przeżyć tego dnia. Zaczęło się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rosło.
- Nu, eta niet haroszija putc, wy tam prepadniecie, druzja.

Uczestnicy: Witos, Piter, Kuba, Grzegorz, Rafał, Komandor.


Trasa: Kutaisi Lotnisko, Zestaponi, Borjomi, Bakuriani, Achalkalaki, Vardzia, Achalciche, Abastumani, Sairme, Baghdati, Kutaisi lotnisko.

MAPA


Dystans: około 500 km.


Kutaisi lotnisko – Zestaponi.


przyjaźń polsko - gruzińska
Wylądowaliśmy nad ranem, po nie przespanej nocy, na lotnisku Kutaisi. Wiadomo - w stanie dość słabiutkim, ale w pełni ogarniętym. Na lotnisku czekał na nas Kuba. Przyjechał osobno, autobusem z Turcji, konkretnie z Ankary, ponieważ od jakiegoś czasu tam właśnie pracuje. Jego autokarowa podróż trwała 20 h. O lotnisku nie opowiadam. Nie ma o czym. Poza tym, znaliśmy je z poprzedniej wyprawy. Kuba miał załatwiony transport kartonów rowerowych wraz z przechowaniem ich przez tydzień. Pan taksówkarz wsadził sześć gigantycznych kartonów do osobowego samochodu w wersji sedan. Do dziś zastanawiam się, jak tego dokonał…
Na lotnisku czekał nas dość ciekawy rytuał. Tym bardziej interesujący, że nowy. To znaczy, że nie było go przed rokiem. Czekamy do odprawy paszportowej. Piąta rano w poniedziałek. Większość towarzystwa mocno skacowana i zmęczona. W kolejce ludność zróżnicowana. Starzy i młodzi. Rodziny z dziećmi i podchmieleni turyści. Różne nacje. Wiadomo, jak zwykle. Trzy albo cztery kolejki do pań lub panów pograniczników. I co się okazuje. Otóż, po sprawdzeniu dokumentów, każdy przybysz otrzymuje w prezencie – tak na zachętę – butelkę wina czerwonego w rozmiarze 0,5 litra. Paszport, spojrzenie w oczy, skaner, stempel i bach butelka spod lady na stół.


- Witamy w Gruzji. Następny proszę!
Montujemy rowery, żegnamy się z poznanym na Okęciu polskim studentem-rowerzystą i lecimy do Zestaponi. Na wschód, wzdłuż rzeki, drogą równoległą do głównej trasy. Cały boży dzień pod silny wiatr, typu wichar. Chryste, 70 kilometrów po równej drodze, a na koniec dnia jesteśmy całkowicie wyczerpani. Jazda pod taki wiatr, to jak jazda pod dość stromą górę. Tylko, że nie ma żadnej nagrody, bo nie ma zjazdu. Wiatr to najgorszy przeciwnik rowerzysty, tak sądzę. Z jednego wiaduktu prawie nas zwiało z drogi. Poza tym dobry dzień. Ładna pogoda, słońce, zadupia, dwie drzemki przy rzece, coś na kształt obiadu w przydrożnej restauracji typu kombinat żywieniowy i mnóstwo obserwacji życia zupełnie innego, niż takie, jakie znamy z naszej części Europy. Świnie spacerują po ulicach, domy w większości przypominają ruiny albo estetyczne koszmary, bogactwo i luksusowe bryki mieszają się z biedą i syfem. Jest bezpiecznie, a ludzie bardzo otwarci i okazujący zainteresowanie. Pierwszego dnia pijemy też pierwszą czaczę z przypadkowo spotkanymi starszymi facetami przy sklepiku. Było kilka toastów, ale wypicia kielicha za Stalina odmówiliśmy. Zrozumieli. W Zestaponi bierzemy nocleg w dość koszmarnym hotelu na przedmieściach. Prawdziwe przygody zaczną się następnego dnia i będą nam towarzyszyć do końca wyprawy.
pierwsza czacza


w drodze


Zestaponi – Borjomi.


bikers rock band

Ruszamy rano, po fatalnym śniadaniu w przydrożnym barze. Miasto Zestaponi – szkoda gadać. Rozpierducha. Kiedyś pewnie było cudownie. Śliczny dworzec kolejowy, park, plac obok parku, pierzeje domów, wszystko potwornie wprost zaniedbane, zniszczone, rozpadające się po prostu. Z początku gnamy główną drogą z tirami, w sporym ruchu samochodowym. Przy drodze stragany z wyrobami ogrodowymi. Takie jak u nas kiedyś na terenach przygranicznych. Badziewie plastikowo-gipsowe. Orły, krasnale, niedźwiedzie, pantery śnieżne, wyroby rękodzielnicze marnego sortu. Ale do rzeczy…
kaukaskie stolice
Po 15 kilometrach zjeżdżamy z głównej, asfaltowej drogi w boczną - na mapie też dość główną, bo żółtą. W rzeczywistości wspomniana droga okazuje się być bieda -szutrem, wijącym się wzdłuż rzeki i torów kolejowych ciągle pod górę. Bieda - szuter to taka nawierzchnia złożona z wielkich kamieni, pełna żlebów, dziur i kałuż oraz drobnych kamyków, usuwających się spod kół. Ma on nie wiele wspólnego z szutrami w Norwegii czy w Niemczech. Tak jak i cała reszta infrastruktury w Gruzji, niestety. Te niedobory rekompensuje wspaniała i dzika przyroda. Jest gorąco i do tego dość parno. W takich warunkach trudno o wydajną jazdę. Ślimaczymy się niemiłosiernie. Mamy do zdobycia przełęcz na wysokości około 950 m. npm. Gruzja to kraj wciśnięty pomiędzy dwa pasma górskie. Od północy tzw. Wielki Kaukaz ze szczytami sięgającymi 5 000 m, natomiast od południa Mały Kaukaz – tylko z nazwy – bo szczyty sięgają 3 000 m. My na razie jedziemy doliną pomiędzy tymi pasmami na wschód, ale po drodze musimy zmienić rzekę, stąd przełęcz. Rzeka wzdłuż której jedziemy wpada do Morza Czarnego, natomiast rzeka do której zmierzamy, uchodzi do Morza Kaspijskiego. Musimy zrobić tzw. dział wód  (czy coś tam). Tak czy inaczej do podjechania 600 m. przewyższenia.
Razem z Grześkiem wyrwaliśmy do przodu. Po kilkunastu kilometrach siadamy na ławce przy sklepie i popijamy zimne piwo. Reszty kolegów ani widu, ani słychu. Po około 30 minutach oczekiwania, lekko zaniepokojeni, cofamy się. Są jakieś dwa kilometry niżej. Oczywiście nie sami. Jakiś trzech gości, chyba rodzina, na oko dwóch synów i ojciec, zaczepiło ich po drodze. Witos ma flagę Polski przyczepioną do roweru, a Kuba wiezie flagę Gdańska. Dla Gruzinów Polacy są bardzo bliscy. Jak się okazuje ojciec kazał zatrzymać samochód, wyjął plastikowy bukłak z białym winem w rozmiarze 5 litrów i zaczęły się toasty. W Gruzji obowiązuje dość specyficzny kodeks spożywania alkoholu. Absolutnie nie wypada pić samemu. Zawsze z kimś i zawsze w jednym czasie. Na przykład, siedząc przy stole, masz prawo popijać tylko po wygłoszeniu toastu przez kogoś ze współbiesiadników albo przez tzw. Mistrza Ceremonii. Picie pomiędzy toastami jest wyrazem braku wychowania, czy wręcz może być poczytane za obrazę gospodarza imprezy. Tak więc kiedy przybyliśmy z Grzegorzem, koledzy byli już po kilku kolejkach. Dla ścisłości dodam, że jest godzina 11 we wtorek. Padają typowe toasty: Za mir czyli za pokój. Za rodinu czyli za ojczyznę. Za żęszcziny czyli kobiety. Za wstriećiu czyli za spotkanie. Za prirodu czyli wiadomo za co i tak dalej… Nie są to tylko krótkie komunikaty - czyli za coś i bach szklankę wina. Nie, to są dosyć długie i kwieciste przemowy zakończone morałem, często zabawnym. Tłumaczem jest starszy Pan, bo jego młodsi koledzy albo synowie, nie znają ani rosyjskiego, ani żadnego innego języka poza gruzińskim. Za to w toastach to mają pięć gwiazdek. Miny skupione, poważne, niemalże stężałe, głos donośny, niski, postawa dostojna, wyprostowana, wzrok lekko zagubiony, maślany… Dla mnie, to trochę zabawne, ale co tam, mam szacunek i tyle.


toast przy drodze
Nie muszę chyba dodawać jakie bywają skutki spożycia hurtowych ilości wina własnej roboty w upale, przed południem, po wysiłku i słabym śniadaniu. Gdyby powiedzieć, że idzie nam mozolnie, to nic nie powiedzieć. O matko, a to dopiero początek naszych przeżyć tego dnia. Jak mawiał Alfred Hitchcock: Na początku trzęsienie ziemi, a później emocje zaczynają rosnąć. No może bez przesady. Pożegnaliśmy Panów od toastów i ociężale ruszyliśmy pod górę. Trochę jedziemy, trochę prowadzimy. Kilka kilometrów dalej przejeżdżamy przez rzekę po zrujnowanym mostku. Upał, więc kilku kolesi z miasta próbuje zaimponować swoim koleżankom skokami z mostu do mętnej wody… Około 4 metrów, woda brunatna, głębokość jakieś 2 metry, a te cymbały skaczą na głowę! Namawiamy Pitera i Kubę do kąpieli. Piter wprost kocha skoki do wody, natomiast Kuba uwielbia pływanie. Piter skacze, ale nie na główkę, tylko na nogi i oczywiście z połowy wysokości. Ucieka nam kolejna godzina, jeszcze sporo kilometrów do zrobienia i to mocno pod górę.
W okolicy miejscowości Babi, przy sklepie, postanawiamy załatwić sobie jakiś transport na przełęcz. Bułka z masłem. Ledwo pomyśleliśmy, a już pod sklep podjeżdża Pan, oczywiście Fordem Transitem - koszmarnie zniszczonym, w kilku kolorach, moim zdaniem złożonym z kilku aut, samochodem transportowo - terenowym, uniwersalnym. Odziany jak bohater z włoskiego filmu o mafii. Dżinsy, polo, ciemne okulary a la James Bond, lekki zarost, uzębienie – o dziwo – prawie kompletne, higiena osobista… Dobra, no może bez przesady. Dla mnie w porzo, dla mojej żony w skali od jeden do stu, siedem. No po prostu spracowany był i tyle. Uruchamiam negocjacje. W Gruzji robi się to, mniej więcej, w ten sposób.


- Gamardżoba co znaczy ‘dzień dobry’.
Można po rosyjsku:

- Zdarowa czyli coś na kształt ‘czołem’. U nas jest problem. To akurat w mowie międzynarodowej. - Nam nużna na pierewał. U Tjebja maszyna, no a u nas dziengi. Nas szest czieławieka i szest wielocypiedow. Tłumaczyć chyba nie trzeba.


Teraz następuje krótka chwila wyczekiwania. Połknął haczyk czy nie. Nasz kierowca oczywiście połknął. No, ale nas zaskoczył i to jak! Mówi:

- Czieres dziesiat minut. Mnie nużna wzjac druga. Tłumaczę: Za dziesięć minut. Pojedzie z nami jeszcze jedna osoba, mój przyjaciel.

Ja mu na to:

-Okejos. I bach na ławkę, do kolegów, zdać relację z negocjacji.

No i teraz Pan Kierowca wprawia nas w zdumienie. Żeby umilić sobie i nam oczekiwanie, poszedł do sklepu i wrócił z półlitrową flaszką wódki oraz kilkoma plastikowymi kubkami. Dodam, że my dokładnie taką samą butelkę wypiliśmy kilka minut wcześniej. Na szczęście towarzyszyły temu chleb, pomidory i kiełbasa – prawdopodobnie z psa. Przynajmniej tak smakowała. Ważne, że podkład był. Pan Kierowca z uśmiechem na ustach oznajmił, że skoro czekamy, to wypijemy za wspólną podróż. Rozlał połowę butelki na siedem i wznieśliśmy toast. Tu muszę zaznaczyć, że na moje oko – a mam w tym wprawę, niestety – Pan był już trochę wcięty po przybyciu swoją maszyną pod sklep. Objawia się to, mniej więcej, w następujący sposób: białka oczu schowane za okularami, bo lekko sine, klasyczne wożonko czyli lekko podgięte w łokciach ręce i rytmiczne ruchy ramion podczas chodu, no i wreszcie najgorsze - sztywność kolan...  Co gorsza, ponieważ oczekiwanie na kolegę przedłuża się, facio skoczył jeszcze raz do sklepu, tym razem po 300 ml. Boże Wielki, wypiliśmy to wszystko wspólnie i w drogę.
Ford Transit czeka
Teraz kilka słów na temat sposobu w jaki podróżujemy. W pierwszym rzędzie, na siedzeniach, trzy osoby: Pan Kierowca, obok Grześ i Pan Kolega. Cała reszta, natomiast, jest wrzucona na pakę razem z rowerami. Dwóch siedzi na kole zapasowym, dwóch na podłodze tyłem do kierunku jazdy, ja kucam na jednym z juków. Za nami rowery. Z początku nawet wesoło, przygoda i tyle. Z każdym kilometrem miny kolegów tężeją. Ci, którzy jadą tyłem do kierunku jazdy, zaczynają odczuwać – jak sądzę – chorobę lokomocyjną. Ci, którzy jadą we dwóch na jednej oponie, lekki dyskomfort. Mnie łapie potworny skurcz w prawe udo. Trzeba stanąć. Inaczej z bólu urodzę. Rozprostowuję zbolałe kulasy na poboczu i przy okazji ustalamy z kolegami, że jeżeli się da, to spróbujemy zastąpić naszego Pana Kierowcę innym kierowcą, Grzegorzem, po prostu. W tym celu uruchamiamy z Panem mały rozgawor czyli opowieść, całkowicie zmyśloną, oczywiście. Mówimy mu, że nasz kolega Grigorij całe życie marzył o tym, żeby poprowadzić Forda Transita. Że się bardzo interesuje tą marką samochodów itd… Pan, o dziwo, zgadza się. Grześ siada za sterami. Matko Boska, chwila ulgi. Pięć minut i Pan Kierowca zaczyna się usztywniać. Może pochwytał nasz plan, może na chwilę wytrzeźwiał, nie wiadomo. Każe zatrzymać i znów mordęga. Tu muszę zaznaczyć, że na nasze szczęście, droga po której jedziemy, nie pozwala na rozwinięcie prędkości średniej wyższej niż 20 kilometrów na godzinę oraz, że głębokość przepaści obok drogi (dość płytka) rodzi nadzieję, że jak spadniemy, to może ktoś się uratuje.
Podczas wcześniejszej wymiany kierowców ustalamy pokątnie, że tym razem kolej na Rafała. Zajmuje miejsce Grzegorza obok kierowcy i znów powtarzamy znaną opowieść, że marzy, że fan club Forda i takie tam. Pan znów daje za wygraną. Teraz przez kilka minut prowadzi Rafał. No i znów usztywnienie. Zmiana kierowcy. Postanawiam na ostatniej prostej wziąć sprawy w swoje łapska. Przesiadam się do przodu i ustalamy, że spróbujemy wysiąść pod byle pretekstem. Problem polega na tym, że Pan kierowca załapał tzw. ułańską fantazję czy raczej dzigicką (dżygit to taki gruziński, góralski ułan mniej więcej). Wchodzi w zakręty z prędkością ponad 40 kilometrów na godzinę. Proszę mi wierzyć, na tej drodze to samobójstwo. Uruchamiam program ratunkowy. Pytam kierowcę, czy ma dzieci, oczywiście, przy okazji chwalę się swoimi. Pan ma dwójkę. Drugi Pan pyta mnie o typowy zestaw przekleństw w języku polskim. Pyta:


- A kak u was, po polsku, jebatc? Mówię, że ruchać albo pierdolić.

- A kak takaja droga nazywajetsa? No u nas pizdiatyja. Mówię, że u nas też.

Najważniejsze, że kierowca też się interesuje, i na chwilę odpuścił swoje pokazywanki. W tym miejscu – po raz kolejny – muszę poinformować o atmosferze panującej w naszym Fordziaku. Otóż Pan Kierowca i Pan Kolega palą papierosy jeden za drugi, w aucie siwy dym. Mało tego, Pan Kierowca od samego początku olśniewa nas swoim przepastnym zasobem plików muzycznych, posiadanym na urządzeniu przenośnym typu USB. Całą drogę męczy nas melodiami gruzińsko – rosyjskiego disco-popu. Od samej muzyki można oszaleć, tym bardziej, że gość w tym złomie, jedyne o co dba, to nagłośnienie. Ryk potworny. Zamiast skupić się na drodze, bez ustanku wyszukuje nowe hity w swoim cacku. Co powiedzieć. Dramat. Na szczęście sytuacja wydaje się być opanowana. Moja narracja znajduje zainteresowanie. Panowie wyznają mi dozgonną przyjaźń i szacunek. Ja oczywiście im również. Za dwa kilometry przełęcz. Odliczam minuty do końca naszej eskapady w głąb ludzkiej duszy i wytrzymałości zmysłów wszelakich. No witam się z gąską, po prostu. No i oczywiście – jak się pewnie spodziewacie – Pan Kierowca wyjmuje z rękawa kolejnego asa. Najpierw kilka razy prowadzi ożywione rozmowy przez swoją wiekową Nokię…
Nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki, jak Filip z konopi, bez ładu i składu albo kulą w płot, czy jakoś tam, hamuje, wrzuca wsteczny, zawraca z piskiem opon i pędzi w dół. Przy tym rośnie w oczach, kraśnieje, pobudzony potężnie, w odróżnieniu od nas. Padają głosy z tyłu auta.


Tu cytat: -Ja wysiadam. -Dosyć tego. -No nie, to są jakieś jaja. -Chryste Panie… Czy też: -Ja pierdolę, po prostu.
Dopytuję kolesia, w czym rzecz, Z promieniejącą twarzą  człowieka, który właśnie przypomniał sobie jak się nazywa, oświadcza, że musi odwiedzić po drodze dwóch przyjaciół. Pytam, czy daleko do nich? On, że nie. I rzeczywiście. Kilkaset metrów, dwa, a może trzy zakręty i Pan parkuje na łące z widokiem. A ci przyjaciele, to dwóch gości, wynoszących z domostwa na stolik, na łące: ser domowy, wędlinę, pomidory, no i oczywiście wino białe, domaszcije, w ilości, jak zwykle, bukłak 5 litrów. Co robić. Nie uszanować gościny, bezczelnie i w dodatku po chamsku? Wypić, to pewnikiem zemdleć. Na szczęście tylko wino, a nie czacza. Przed wzniesieniem pierwszego toastu ustalam z Panem Kierowcą, że my naprawdę musimy jechać dalej i to na rowerach. Oczywiście protestuje. Oświadcza, że zawiezie nas nawet do Polski, że policja to nie problem, bo tylko zadzwoni i wszystko załatwi, itd… Grzecznie wznosimy dwa toasty. Pierwszy za wstrećiu, drugi za charoszu putc. Dziękujemy, przepraszamy za pospiech i wsiadamy do busa. Pan dowozi nas na przełęcz. Pożegnaniom nie ma końca. Przyrzekamy sobie dozgonną przyjaźń i szacunek. W chwili otumanienia darowuję naszym nowym przyjaciołom flagę Gdańska. Bardzo dziękują i naprawdę są wzruszeni. Wreszcie ruszamy na rowerach w dół, ku głównej drodze. To wszystko kosztowało nas około 200 zł na sześć osób. Za te pieniądze Pan woził nas  dwie i pół godziny, zapewnił muzykę, rozrywkę, postawił litr wódki i pięć litrów wina, zapewnił przekąskę i niezapomniane atrakcje. BEZCENNE.


flaga dumnego miasta Gdańsks
Kolejne 40 kilometrów jedziemy po pięknym asfalcie wzdłuż doliny rzeki Kury. Podążamy do Borjomi. Miasta kurortu. To takie nasze Zakopane. Słynne na całym świecie z jednej z najlepszych wód mineralnych. Takie gruzińskie Perier. Wpadamy do miasta po zmroku. Około 21 stajemy na głównym skrzyżowaniu w centrum i zapuszczamy muzykę z mp3, przy wsparciu mojego głośnika. Musimy odreagować gusta muzyczne naszego, niezapomnianego Pana Kierowcy. Rafał postanawia załatwić nocleg. W tym celu porzuca rower i udaje się zdecydowanym, aczkolwiek lekko chwiejnym krokiem, do pobliskiego radiowozu policyjnego celem zasięgnięcia informacji. Policja tłumaczy coś po gruzińsku, aż w końcu zabiera Rafała na objazd po mieście. Kochani wyobraźcie sobie coś podobnego gdziekolwiek w naszej ukochanej, najjaśniejszej Rzeczypospolitej. No zaraz, zaraz. Jeszcze nie koniec dnia. Znów zacytuję, tym razem słowa pieśni:
Wielu snem śmierci upadli,


Co się wczoraj spać pokładli

My się jeszcze obudzili

Byśmy………?

No właśnie. Rafał wrócił po pół godzinie z pełną informacją na temat cen i rodzajów dostępnych noclegów w Borjomi. Łapiemy najtańszy i pędem wybieramy się na kolację. Wiadomo, gastrofaza. Kto popijał na rowerze, ten wie. Kto nie, ten nie. Cud sala. Żyrandole, obrusy, okrągłe stoły, kolorystyka pastelowa, stiuki, parkiet z najlepszego drewna, life miuzik, dancing po prostu. Siadamy w centrum, pomiędzy parą z Francji i towarzystwem mieszanym, gruzińsko – tczewskim. Nie żartuję. Pan Polak z Tczewa tłumaczy nam, co warto zamówić do jedzenia w Gruzji. Co robić. Trzeba znieść kolejną namolność. Zamawiamy 6 piw i wszystkiego po trochu. Czyli jak zwykle.
Pani Francuzka robi nam zdjęcia telefonem. Co za brak szacunku. Cichaczem szepce do swojego mężczyzny: magnifique. Trudno się dziwić. Facet, to znaczy Żabokoleś, jest kompletnie sfazowany. Siedzi, a właściwie to leży na krześle. Wzrok mętny, uśmiech pełny, niegasnący. Standard. Może zakosztował czaczy. Pani dopytuje. Typowy zestaw pytań. Skąd? Dokąd? O Boże, na rowerach? Ku lekkiej rozpaczy Pani Francuzki od Żabokolesia nas bardziej interesuje stolik mieszany.


Tu kilka słów na temat atmosfery panującej na sali. Pan Śpiewak, a przy okazji Muzyk, uważa, że czym głośniej tym lepiej. Bogu dzięki ma niezły głos, ale ryczy potwornie. Na szczęście robi częste i długie przerwy. Nagle na salę wchodzi olbrzymi tort. Okazuje się, że jedna z pań, ze stolika mieszanego, właśnie obchodzi urodziny. Oczywiście uruchamiamy nieśmiertelne Sto lat. Wyobraźcie sobie sześciu podstarzałych gości, odzianych w plastikowe gatki, zarośniętych i ogorzałych od wiatru, słońca i kurzu, ryczących w niebo głosy: Sto lat. Sto lat. Pani jubilatka, lat około 60-siąt, oniemiała i tyle. Na szczęście nie wzięto nas na tańce. Chociaż Pani Francuzka byłaby zachwycona, jak sądzę…


elegancka restauracja w Borjomi


Borjomi – Bakurani - Achalkalaki
O dziwo od rana trwa krzątanina. Kuba próbuje nawiązać kontakt ze wszystkimi dostępnymi dworcami autobusowymi w Gruzji. Łączy się, przy pomocy pani recepcjonistki i jednocześnie właścicielki hotelu, z Kutaisi iTbilisi. Chce się dowiedzieć, o której odjeżdża jego powrotny autobus do Turcji. Jak się okazuje, nikt na obu wspomnianych dworcach autobusowych, nie jest w stanie udzielić mu tej  prozaicznej informacji. Piter jak zwykle wywalił wszystko z juków i metodycznie pakuje się od nowa. To już stary rytuał u Pitera. Codziennie rano musi przepakować bagaż. Takie natręctwo. Cóż zrobić. Około 06.45 jest spakowany, umyty,  wypachniony i gotowy do opuszczenia obiektu. Witos załatwia komunikację z krajem, leżąc w łóżku w śpiworze i pod kołdrą. To tez już tradycja. Grzegorz i Rafał jak zwykle jeszcze śpią. Natomiast ja leczę się zakupionym wczoraj piwem.


Opuszczamy obiekt i udajemy się w poszukiwaniu śniadania. Plan, z grubsza rzecz biorąc, jest następujący: śniadanie, zakupy na podróż, jazda pociągiem relacji Borjomi - Bakurani, wspinaczka na przełęcz na wysokości 2470m npm i na koniec 40 kilometrów po płaskowyżu do miejscowości Achalkalaki. Bułka z masłem. Już od samego myślenia o tym co nas czeka, robi się gorąco. Moim zdaniem nie ma szans, żeby to zrealizować. Póki co zamawiamy śniadanie w knajpie z kebabami i idziemy za zakupy do pobliskiego Domu Towarowego. Obecnie jest to Dom Towarowy jedynie z nazwy, kiedyś pewnie pełnił taką funkcję. Teraz został podzielony na wiele małych sklepików i stoisk z mydłem i powidłem. Centralną część tej świątyni konsumpcji zajmuje oczywiście dział, a właściwie hipermarket, alkoholowy. Przez całą długość sklepu biegnie lada. Jakieś 30 metrów, a za ladą na 3 metrowych regałach stoi tyleż metrów flaszek z całego bożego świata. Wódki ze wszystkich byłych republik  ZSRR, oczywiście z wyłączeniem tych muzułmańskich, ale także skandynawskie, polskie i francuskie. Poza tym wybór około 30 gatunków whisky. O koniakach nie wspominając. A wszystko to we wszelkich dostępnych na rynku objętościach. I tak każdy gatunek w opakowaniach od dwudziestu milimetrowych piersiówek do kilku litrowych gąsiorów z uchami. Po prostu mnie zatkało. Po ki czort taki wybór alkoholu w miejscowości uzdrowiskowej, która szczyci się wodami leczniczymi i zabiegami medycznymi wszelkiego rodzaju. Po krótkiej analizie dochodzę do wniosku, że kuracjusze po całodniowym leczeniu ciała wieczorami zabierają się za leczenie duszy. A jak powszechnie wiadomo: Dobry trunek na frasunek. Kupujemy dwie malutkie flaszki wódki gruzińskiej, zamykane tak jak kiedyś oranżada w naszym kraju i butelkę koniaku oraz butelkę Stolicznej z zieloną nalepką (według niektórych najlepszej gorzały na świecie). Choć spotkałem się z krytyką kolegów, że kupuję ruską wódkę. Śniadanie słabe. Prosiliśmy o jajecznicę, a dostaliśmy jaja ugotowane na beton. Nie wybrzydzamy, zjadamy i w drogę.


Pociąg relacji Borjomi - Bakurani rusza z innego dworca niż pociągi jeżdżące do Tbilisi. Stacja jest kilka kilometrów przed centrum w dół rzeki. Przejazd takim pociągiem to jest atrakcja sama w sobie. Lokomotywa z wyglądu przypomina bardziej kuter rybacki niż elektrowóz, a  wagony są takie, jak te z dzikiego zachodu. Żeby przejść z jednego do drugiego, trzeba wyjść na powietrze, na coś w rodzaju balkono - podestu pomiędzy wagonami. Na stacji starsza pani sprzedaje papierosy i małe suveniry. Kuba zakupuje papierosy lokalne, bez filtra oczywiście, w miękkim opakowaniu. Wódka w butelkach po oranżadzie smakuje wybornie. Może to za sprawą doskonałej wody borjomskiej, na bazie której jest produkowana. Nie wiadomo. Pakujemy  cztery rowery  na podesto - balkon za lokomotywą i dwa do środka. Pociąg rusza około 10.00, ale należy pamiętać, że są to jedynie godziny umowne, tak samo jak czas przejazdu. Wszystko zależy od warunków pogodowych i technicznych.  Słyszałem, że w skrajnych przypadkach podróż może trwać nawet pięć godzin. Dla porządku dodam, że dystans to zaledwie  30 km, tyle że mocno pod górę. Wspinamy się na 1650 m npm.
pociąg do Bakuriani
Przyjeżdżamy do Bakurani około południa. Kupujemy coś słodkiego, wodę, kilka piw i zaczynamy podjazd. Zaraz za Bakurani asfalt urywa się i droga zamienia w szuter, na szczęście dość dobrej jakości. Nachylenie też nie jest zbyt straszne, za to widoki obłędne. Zielone góry, z początku zalesione, później z bezkresnym horyzontem. Wokół nas szczyty sięgające 3000 metrów. W drodze na przełęcz mijamy zabudowania starej, nieczynnej kolei linowej. Zbiera się na burzę, co dodatkowo wpływa na malowniczość krajobrazu. Z każdym metrem coraz chłodniej. Na przełęczy trzeba ubrać na siebie wszystko co mamy, łącznie z rękawiczkami i czapkami.
Kuba
droga na przełęcz
na przełęczy
Pierwszy na przełęcz dociera Rafał. Postanowił skorzystać z małej podwózki, oczywiście nieśmiertelnym Fordem Transitem. Reszta koleżeństwa przybywa w niewielkich odstępach, co jak się okazuje jest nawet zasadne, ponieważ na górze zostajemy poddani kontroli paszportowej. Znajduje się tam posterunek gruzińskich pograniczników. Panowie są mocno zdziwieni naszą obecnością w tym miejscu. Z początku uważają nawet, że powinniśmy posiadać coś na kształt wizy. Mają prąd tylko z generatora, a gotują na kuchni opalanej drewnem. Są mili, ale jednocześnie bardzo zasadniczy. Ich system komputerowy działa potwornie powoli. Wykonują jakieś telefony. Wygląda na to, że dla nich czas się zatrzymał. Cały proces sprawdzania dokumentów trwa około godziny. Swoją drogą, ciekawe jak by zareagowali, gdyby ktoś z nas przybył w to miejsce jedynie z dowodem osobistym. Ze wszystkich stron otaczają nas burzowe chmury. Fenomenalne zjawisko. Ktoś z przyjezdnych ostrzega nas przed spacerującymi po górach owczarkami kaukaskimi. Robi się naprawdę wesoło. Ruszamy w dół. Jeszcze za dnia. Po kilku kilometrach zjazdu Rafał łapie gumę. Z konieczności musimy zrobić przerwę.
2500 n.p.m.
Miejsce na naprawę powala urokiem. Połoniny na wysokości dwóch tysięcy metrów. Stada pasących się owiec i krów. Dwóch przewodników takiego stada przychodzi do nas w odwiedziny. Na Kaukazie obcy, nowy człowiek rodzi natychmiastowe, życzliwe zainteresowanie. Myślę, że jest to ciekawa odmiana dla tych pasterzy, w ich codziennej, monotonnej rzeczywistości. Pan, który nas zagaduje z wyglądu bardziej przypomina emerytowanego sportowca niż pasterza. Niski, z wydatnym brzuszkiem, odziany jedynie w dres i sportowe pantofle firmy New Balance. Pytamy, czy nie ma ochoty na łyk gorzały w naszym towarzystwie. Pyta o gatunek wódki. Mówimy, że mamy jedynie Stoliczną. On nam na to, że ruskiej, sklepowej wódki to on nie pije. Mówi wprost: No, ja nie ruskij czieławiek. Zrobiło się nam trochę przykro. Koledzy oczywiście nie zapomnieli wytknąć mi kolejny raz, że to ja odpowiadam za ten niefortunny zakup. Jak się później okazało, na kolejnej przełęczy, gruzińscy pasterze nie mają w zwyczaju popijać wódki kupionej w sklepie. Piją wyłącznie wyroby własnej produkcji. Nie wiem, czy wynika to z braku zaufania, czy też może ze zbyt niskiej zawartości alkoholu w wyrobach sklepowych. Najgorsze było jednak to, że z kołem Rafała jest jakiś grubszy kłopot. Dwukrotna zmiana dętki nie przynosi rezultatu. Trzeba zmienić też oponę. Problem w tym , że robi się mało fajnie, ponieważ zaczyna padać, ściemnia się, a wokół nas grzmi i pioruny biją w pobliskie szczyty. Zostać z rowerami na hali w górach, podczas burzy to czyste szaleństwo. Pospiesznie ustalamy, że podzielimy się na dwie grupy. Techniczno-naprawczą w składzie: Rafał, Kuba i ja oraz aprowizacyjno-merytoryczną w składzie pozostałych trzech członków ekipy.


Plan wygląda następująco. Witek, Piter i Grześ jadą szybko do najbliższych zabudowań w poszukiwaniu jakiegoś schronienia lub transportu. Pozostali zostają z Rafałem dla towarzystwa w jego gehennie z przebitym kołem. Zjeżdżamy po kilkaset metrów i dopompowujemy na zmianę z Kubą koło w rowerze Chudego. Burza przybiera na sile. Po kilku pitstopach, udaje się nam bezpiecznie dotrzeć do kolegów. Znajdują się w pierwszym napotkanym gospodarstwie. Mają już umówiony transport do Achalkalaki. Dla porządku dodam, że znajdujemy się w miejscowości Ghado, na wysokości 1800m npm. W oczekiwaniu na auto uruchamiamy małą imprezkę w garażo-szopie, w której znaleźliśmy schronienie. Uczynnym gospodarzom przekazujemy piersiówkę polskiej Wiśniówki (mamy kilka na takie okazje). Tym razem podróżujemy pięknym, całkiem nowym, czerwonym, oczywiście Fordem Transitem. Nie wiem, czy dalibyśmy radę pokonać tych 30 kilometrów na rowerach. Oczywiście gdyby nie było awarii w rowerze Rafała. Fakty są takie, że droga, chociaż płaska, była fatalna, dodatkowo mocno padało i było całkowicie ciemno. W Achalkalaki bierzemy najlepszy z dostępnych hoteli i idziemy na kolację.


Sala podobna do tej z Borjomi. Pastele, stiuki, parkiet i ozdoby w formie wypchanych zwierząt. Jakieś koto-łasice, orło-ptaszory i tym podobne pióro-futrzaki. Miła pani kelnerka, a przy okazji córka właściciela obiektu, informuje nas, że na tych terenach większością są Ormianie, a ona ma polskie korzenie, bo jej dziadek był Polakiem. Niestety sama nie mówi w naszym języku. O Ormianach zamieszkujących południowo - wschodnie tereny Gruzji czytałem już wcześniej. Ponoć na tych terenach istnieją dość silne tendencje separatystyczne. Do granicy z Armenią jest zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Może stąd właśnie dodatkowe posterunki wojskowe w górach. Swoją drogą Armenia jawi się jako bardzo ciekawy cel kolejnej wyprawy w ten rejon świata. Na razie, musieliśmy zadowolić się jedynie namiastką Armenii w postaci koniaku Ararat. Ale to dopiero następnego dnia wyprawy.


Achalkalaki - Vardzia - Damala
Jednym z głównych celów naszej drugiej wyprawy do Gruzji była Vardzia, która jest obowiązkowym punktem dla każdej wycieczki turystycznej. Sama Vardzia jest wpisana na listę Unesco. Jest to kompleks jaskiń skalnych, a właściwie to obecnie nisz, zamieszkiwanych w przeszłości głównie przez mnichów. Kiedyś była wielkim miastem ze skomplikowanym systemem komnat i kanałów nawadniających. Obecny wygląd zawdzięcza trzęsieniu ziemi, które zniszczyło 2/3 całego kompleksu. Vardzia jest najlepiej zachowana i ma na swoim terenie śliczny, mały kościół. Jednakże miejsc podobnych do wspomnianej Vardzi, w górach przy drodze i rzece Kurze, jest mnóstwo. Vardzia jest najbardziej znana i malowniczo położona na końcu majestatycznego kanionu. My mieliśmy niezwykłą okazję podziwiania jej ze szczytu przeciwległego wzgórza, z miejsca, gdzie turyści bardzo rzadko docierają. Ale po kolei.


Achalkalaki wydaje się być jednym z tych miast, które leżą na końcu świata. Położone na wysokości 1700m npm. w środku bezkresnego płaskowyżu, otoczonego ze wszystkich stron górami. Zimą w mieście potrafi zalegać kilka metrów śniegu, dlatego rury odprowadzające wodę z dachów kończą się na wysokości dwóch metrów ponad chodnikiem, żeby podczas roztopów nie grzęzły w ogromnych zaspach. Rano ruszamy z Piterem na zakupy. W sklepie robimy niewielki research w temacie drogi, jaką zamierzamy podążać w kierunku Vardzi. Chodzi o to, że jak zwykle nie mamy zamiaru jechać główną szosą. Witek znalazł na google maps  wąską, polną drogę przez płaskowyż na skróty, przez miejscowość Apnia. Pan właściciel sklepu w ramach pomocy zwołuje na naradę połowę pracowników pobliskiej budowy. Każdy chce pomóc, wybucha nawet coś na kształt sprzeczki. Stoimy z Piterem z  boku na chodniku, sącząc piwo i postanawiamy poinformować naszego pomagiera, że przyjdziemy za jakąś godzinę, po jedzeniu, jak panowie zdołają ustalić w miarę jednomyślne stanowisko a propos naszego zapytania. Kiedy po śniadaniu wracamy do wspomnianego sklepu, zamiast Pana właściciela jest jego żona, która nie ma bladego pojęcia gdzie jest Apnia. Natomiast jeden z klientów, zainteresowany  problemem, udziela nam bardzo profesjonalnej i szczegółowej informacji. Mówi, że wie jak dojechać do Vardzi przez Apnię, bo właśnie w tych okolicach pomieszkuje. Mówi tak:


Z naczała w pieriot na Armeniu, patom budiet kalco, czyli rondo, na rondzie w prawo na Turcju, a później to już prawie widać drogowskaz.


Kupujemy zapasy na drogę i oczywiście butelkę najdroższego koniaku - Ararat pięć gwiazdek. Niebo w gębie, że tak się wyrażę. Pomimo poważnych zastrzeżeń ze strony Rafała, któremu nawigacja podpowiada, że kręcimy się w kółko, po kilku kilometrach docieramy do punktu decyzyjnego. Niestety po drogowskazie nie zostało nawet wspomnienie, więc trochę nadkładamy drogi i niepotrzebnie wspinamy się na lekkie przewyższenie. Jest to o tyle pomocne, że korzystając z chwili przerwy zdejmujemy nadmiar okryć i ubieramy krótkie gatki zamiast długich spodni. Rano na tej wysokości było dosyć zimno. Zaledwie kilka stopni. Z każdą minutą temperatura wzrasta i zapowiada się piękny, słoneczny dzień. Zasięgamy języka, cofamy się kilkaset metrów i wreszcie skręcamy we właściwą drogę. Człowiek, który pomógł nam odnaleźć skręt do Apni, jednocześnie informuje, że, tu cytat:


Nu, eta niet charoszija putc, wy tam prepadniecie, druzja.


U niektórych kolegów wspomniana wypowiedź budzi  zaniepokojenie. Ustalamy z Witosem, że facet pieprzy głupoty i śmiało ruszamy w step. Widoki powalające, pogoda wyśmienita, morale wysokie, bo podrasowane Araratem, droga całkiem niezła, lekko grząska, ale równa i prawie pozbawiona kamieni. Po drodze robimy dwa małe postoje i obserwujemy tutejsze trudne, codzienne życie miejscowych ludzi.


na płaskowyżu
Otóż, na całym tym płaskowyżu właściwie nie ma lasu. Jest zbyt wysoko, jak sądzę. Pozostało tylko kilka niewielkich zagajników. Cała reszta terenu to ogromna łąka, pastwisko. Wspominam o tym dlatego, że jednym z podstawowych zajęć o tej porze roku, jakie obserwujemy, jest przygotowanie opału w formie kostek sprasowanego obornika, suszonego  na łąkach w pobliżu domów. W prace zaangażowane są całe rodziny, a może nawet wspólnoty, zamieszkujące kilka sąsiadujących ze sobą domów. Tak więc, szefem całego przedsięwzięcia wydaje się być operator przystawki do traktora, a może przy okazji także jej właściciel, formującej ze zwierzęcego gówna rzeczone kostki. Przeważnie jest to młody mężczyzna, którego jedynym zadaniem jest obsługa wajchy przy maszynie w kierunku góra - dół. Stoi sobie z jedną ręką w kieszeni, z papierosem w gębie i niedbale rozgląda się na boki. Nam też posyła częściowo bezzębny, zawadiacki uśmiech. Nawet z odległości kilkunastu metrów doleciał do nas błysk jego złotych zębów, skąpanych w porannych promieniach słońca. Całą resztą katorżniczej pracy zajmują się kobiety, starsi i dzieci. Ktoś wywozi na taczce materiał z obory, ktoś wrzuca go widłami do wielkiego leja za traktorem, reszta towarzystwa, głównie młodzież, roznosi uformowane kostki i rozkłada wokół domu. Zdecydowana większość odziana jest w nieśmiertelne gumo-filce. Obuwie uniwersalne, zimowo - letnie, niezastąpione w tych warunkach. Przez chwilę zrobiło mi się strasznie żal, szczególnie młodych dziewczyn zaangażowanych w tę dosyć przykrą robotę. Pewnie większość z nich marzy o łatwiejszym życiu w mieście, o fejsbukach, laptopach, komórkach i tym podobnych gadżetach.... Domy w tej części Gruzji są rodzajem budownictwa wiejskiego, typowego, zunifikowanego. Takie jak u nas na terenach byłych PGR-ów. W formie przypominają typowe domy gruzińskie. Kostka prostopadłościenna przykryta namiotowym dachem. Problem polega na tym, że tutaj wszystkie są jednakowe i jednakowo brzydkie, szare, zbudowane z betonowych pustaków, nieotynkowane, kryte płytą falistą z eternitu, porozrzucane po kilka, kilkanaście w grupkach niedaleko od  drogi. Wiele z nich jest opuszczonych. Swoją drogą, przebywanie w takich domach w zimie, w środku betonowych, nieocieplonych ścian, ze słabą wentylacją, jeżeli w ogóle jakąkolwiek, opalanych kostkami wysuszonego obornika.... Myślę, że moja wyobraźnia jest zbyt mała, aby poczuć atmosferę panującą wewnątrz.


Po przejechaniu 40 kilometrów morale zaczyna lekko podupadać. Koledzy domagają się dłuższej przerwy, połączonej z konsumpcją i może krótką drzemką. Cudem udaje mi się ich przekonać do zrobienia jeszcze kilku kilometrów i  pikniku z widokiem na Vardzię. Miejsce postoju jest obłędne. To jedno z najlepszych wspomnień widokowych zarejestrowanych podczas moich licznych wyjazdów rowerowych. Siedzimy na skraju wielkiej przepaści z widokiem na wąwóz i Vardzię na przeciwległym zboczu. Jest wymarzona pogoda. Słonecznie i praktycznie bezwietrznie. W dole zieleń lasu, szum rzeki i bezkres błękitnego nieba. Wszelkie opisy nie są w stanie oddać piękna tej sytuacji. Lepsze są chyba zdjęcia. W trakcie popasu, składa nam wizytę starszy pan, pasterz. Nawiązuje się spokojna rozmowa. Pan opowiada krótką historię ostatnich lat, na temat swoich losów, splecionych ze zmianami na najwyższych stanowiskach władzy w Gruzji. Opowiada, jak się żyło, jak to ujmuję, za poszczególnych prezydentów niepodległej Gruzji i zestawia to z życiem za komuny w ZSRR. Dopytuje o ceny podstawowych produktów w Polsce. Ile kosztuje żywność, papierosy, paliwo, sprzęt RTV i jakie są podstawowe zarobki. Po godzinie ruszamy w dół wąwozu.
Wardzia z góry
Zjazd jest, można powiedzieć, ekstremalnie trudny. Spodziewaliśmy się tego, ponieważ wcześniej, po drodze do Apni, spotkaliśmy miłego, młodego Gruzina, który zainteresowany naszą grupą, zatrzymał auto i dopytywał nas o motywy wyboru właśnie tej drogi do Vardzi. Mówił, że jest instruktorem, jak to ujął downhillu, i że na zjeździe, na rowerach bez skutecznej amortyzacji... tu cytat: You will die, without suspension! Moim zdaniem nie wziął pod uwagę naszego, że się tak wyrażę, mało sportowego nastawienia do roweru. Właściwie większość rzeczy, które wyprawiamy podczas naszych wypraw rowerowych, nie ma nic wspólnego z zachowaniem podstawowych zasad BHP, a co dopiero związku z wyczynem sportowym. No chyba, że nazwiemy wyczynem sportowym poruszanie się rowerem turystycznym po bezdrożach, górach, klifach, górskich ścieżkach, piargach i tym podobnych, nie dbając szczególnie o odpowiednią dietę, przygotowanie kondycyjne, właściwe nawadnianie się, ochronę głowy przy pomocy kasku, nadużywając napojów pochodzenia chemicznego, co prowadzi ponoć do odwodnienia, spania po krzakach, lasach, plażach, w jaskiniach, w lichych zabudowaniach, na przystankach autobusowych, na posadzkach lotnisk i dworców kolejowych oraz w kruchtach kościołów, jedząc często słabe śniadania i obżerając się do nieprzytomności podczas kolacji... Tak, czy inaczej nikt podczas wspomnianego zjazdu nie ucierpiał, natomiast nasze dzielne rowery z godnością przeszły kolejną próbę, na którą je wystawiliśmy. Dla porządku dodam tylko, że podczas zjazdu spotkaliśmy z Piterem, na wąskiej drodze, półtonowego byka, wpatrującego się w nas przekrwionymi oczyma. Uruchomił nawet klasyczne głośne sapanie i grzebanie w piasku przednią nogą. Ja planowałem porzucić rower i uciekać, tylko nie wiem dokąd, bo z jednej strony przepaść, a z drugiej niedostępna skarpa. Piter natomiast, po krótkiej analizie, ruszył swobodnie w dół i przepędził wspomniane monstrum w las... Właśnie takie sytuacje są dla nas namiastką sportów ekstremalnych i moim zdaniem są w sam raz.


zjazd do Wardzi


skalne miasto


Po zjechaniu w dół udaliśmy się pośpiesznie na obiad do małej restauracji z pięknym drewnianym, zadaszonym tarasem, położonym nad wodami rzeki Kury. Domowe jedzenie, szaszłyki przygotowywane na naszych oczach, smażone na żywym ogniu, dobre, lokalne piwo. Zdecydowanie jeden z lepszych posiłków podczas tej wyprawy. Po obiedzie zmieniliśmy lokal, tym razem na dużą restaurację, położoną przed wejściem na teren średniowiecznej Vardzi i zamówiliśmy deser w postaci butelki koniaku i sześciu lodów na patykach. Rozpijając koniak byliśmy świadkami dość niecodziennej sytuacji, rozgrywającej się we wspomnianym lokalu. Otóż, oprócz nas była tam autobusowa wycieczka szkolna młodzieży gruzińskiej w obstawie pań nauczycielek i chyba kilku mam. Młodzież szkolna, a właściwie to jeszcze dzieci, raczyła się zakupionym w barze piwem. Niektórzy, już wyraźnie podchmieleni, spacerowali z butelkami. Raczej smutny obrazek. Przede wszystkim ta pełna ostentacja, zamiast konspiracji. O samym zwiedzaniu nie zamierzam się rozpisywać. Jest mnóstwo informacji na temat Vardzi w internecie i przewodnikach. Wspomnę tylko o zwyczaju powszechnie obowiązującym w cerkwiach i monastyrach na terenie Gruzji, ale także na Bałkanach. Otóż nie wolno wchodzić do świątyni w krótkich spodniach i koszulach z krótkim rękawem. Kobiety dodatkowo powinny mieć zasłonięte włosy chustką. Jest to często rygorystycznie przestrzegane. Dla mnie osobiście jest to bardzo dobry zwyczaj. Wielokrotnie widziałem w Polsce, na przykład podczas procesji. Bożego Ciała, facetów w szortach, klapkach i podkoszulkach na ramiączkach, spod których wyłaziły czarne, spasione, owłosione torsy albo dziewczyny w wyzywających, skąpych strojach, przyozdobionych wulgarnymi napisami. Jeżeli nie potrafisz ubrać się stosownie do okazji, to nie przychodź po prostu i tyle.
piękny asfalt wzdłuż rzeki
Po południu ujechaliśmy jeszcze  30 kilometrów i złapaliśmy nocleg w gospodarstwie agroturystycznym w miejscowości Damala. Gospodyni przygotowała na kolację pstrągi z własnej hodowli i mnóstwo innych smakołyków. Zamiast bezmyślnie czekać na posiłek, udaliśmy się z Kubą do pobliskiego sklepu po wsparcie. Podwiózł nas syn gospodarzy osobowym mercedesem. W sklepie kupiliśmy wyroby domowe. Pan co prawda handlował różnymi towarami, monopolowymi także, ale jednocześnie sprzedawał wyroby własne, tzw. Domaszczije. Praktycznie w każdym sklepie na prowincji w Gruzji można kupić wino domowe i czaczę. Biesiada przy pysznym jedzeniu i domowych alkoholach trwała do późnej nocy.


nasza gospodyni


Damala - Achalciche - Abstumani


To jeden z łatwiejszych dni na trasie. Po super śniadaniu, przygotowanym przez super panią gospodynię w Damali, ruszamy w kierunku dużego miasta Achalciche. Generalnie to polecam noclegi u gospodarzy na terenie Gruzji. Są lepsze i tańsze od tych w hotelach i z reguły z bardzo dobrym jedzeniem. W drodze do Achalciche poruszamy się w dół rzeki Kury. Po drodze między Vardzią, a wspomnianym miastem znajdują się, na przydrożnych wzniesieniach, ruiny dwóch majestatycznych twierdz. My docieramy do Achalciche około południa i zastanawiamy się nad zjedzeniem czegoś na kształt lunchu. W założeniu miała to być niewielka przekąska do piwa. W rzeczywistości okazała się być orgiastyczną ucztą z winem, szeregiem dań, deserem i szklanką koniaku na trawienie. Ale po kolei.


Grześ od rana narzeka na swoją wydolność. Marudzi, że ma zły dzień. Potrzebuje ubikacji i częstych odpoczynków. Przystajemy na to bez wahania. Brak pośpiechu cechuje całą drogę tego dnia. Wybór restauracji na wspomniany lekki popas jest całkowicie przypadkowy. Wybieramy pierwszą napotkaną. Po krótkiej naradzie dochodzimy do wniosku, że właściwie to nikt nie jest  głodny. W sytuacjach takich rozterek, że się tak wyrażę, hamletowskich: Zjeść, czy nie zjeść, oto jest pytanie, Piter daje nieśmiertelną, natychmiastową i jedynie słuszną odpowiedź, która jest jednocześnie pytaniem czyli innymi słowy odpowiada pytaniem na pytanie. Tu cytat:


- Ale, czy my się gdzieś spieszymy, do chuja? A następnie sam sobie udziela odpowiedzi: Tu znowu cytat: No właśnie!


Jednocześnie pospiesznie parkuje rower przed restauracją. Reszta koleżeństwa posłusznie idzie za radą Pitera, rozsiada się wygodnie, zamawia sześć piw i zaczyna studiować menu,  gładząc się po brzuchach i drapiąc w łysawe głowy. Jak już wspomniałem, Grześ ma trudny dzień. Biedak poci się niemiłosiernie i po zdjęciu czapeczki jego fryzura wygląda cokolwiek demonicznie. Wspominam o tym dlatego, że właśnie we wspomnianej knajpie Grześ udzielił nam pozwolenia na zwracanie mu uwagi w takich sytuacjach. Dopiero po obiedzie znalazł siły na udanie się do toalety i mocno rozczarowany swoim wyglądem udzielił nam wspomnianego pełnomocnictwa. Oczywiście wykorzystujemy to niemiłosiernie, bo może zmienić zdanie. Zamawia w naszym imieniu jak zwykle Witos. Generalnie to wszystkiego po jednej porcji, a na dodatek dwie sałatki do podziału i chleb, oliwę, odrobinę sera do piwa itd.. Wytaczamy się z knajpy po dwóch godzinach. Do noclegu pozostało 30 kilometrów, ale teraz to już lekko po górę.


pozostałość po ZSRR
Zaraz po wyruszeniu z restauracji mamy kolejny problem z Grzegorzem. Otóż doszedł do wniosku, po długiej i wyczerpującej analizie, że jego kłopoty ze słabym napędem wynikają ze zbyt niskiego ciśnienia w ogumieniu. W tym celu wstąpił na pobliską stację paliw i napompował napompowane opony. My czekaliśmy na niego za zakrętem. Po skończonej akcji uzupełnienia ciśnienia w kołach zawrócił na rondzie i pojechał chyżo w przeciwnym do naszego kierunku. Mniej więcej po półgodzinie, licznych telefonach, zapytaniach i błądzeniu, przyjechał wyczerpany i oświadczył, że nareszcie jedzie się mu doskonale. Jak się okazało, po kilku minutach zmienił zdanie. Nadal szło mu kiepsko. Za Achalciche zatrzymaliśmy się na chwilę przy rozstaju dróg. Obok nas staje stare Renault i dosyć młody człowiek odzywa się nienaganną polszczyzną:


- Potrzebujecie pomocy?


Okazało się, ze to polski ksiądz katolicki. Pogadaliśmy chwilę. W tym rejonie Gruzji jest spora wspólnota rzymskich katolików, a także zorganizowana Polonia. Nasi są wszędzie. Jechaliśmy drogą na Batumi, żeby w pewnym momencie skręcić w prawo w góry. Na drogowskazie był napis Kutaisi. Ktoś, nie znający gruzińskich realiów, mógłby pomyśleć, że to super skrót. W rzeczywistości trasę da się przejechać tylko mocnym autem terenowym. Ani Ford Transit ani nieśmiertelna Łada nie przebiją się przez ten górski szlak. W drodze do Abstumani zrobiliśmy jeszcze jeden dłuższy postój na przystanku autobusowym.


przystanek autobusowy - przyjaciel rowerzysty
Przystanki autobusowe są, moim zdaniem, najlepszym przyjacielem turysty rowerowego. Podstawowa zaleta przystanków polega na ich powszechności. Występują w zasadzie we wszystkich krajach, do których przyszło mi podróżować. Zdecydowana większość to obszerne zadaszone wiaty, wspaniałe jako schronienie przed deszczem albo słońcem, wyśmienite jako miejsce dla przygotowania jedzenia, na przykład w Norwegii, doskonale sprawdzone jako miejsce pośpiesznej imprezy, idealne w sytuacji nagłej potrzeby czy też jako miejsce noclegowe lub drzemkowe. Tym razem rozsiadamy się wygodnie i zapuszczamy muzykę przez głośnik. Ta opowieść jest o tyle ważna, że właśnie wtedy Grześ spostrzegł na czym polega jego kłopot z napędem. Jak się okazało, cały dzień jechał na zaciągniętym tylnym hamulcu. Grześ ma dosyć skomplikowany system przewozu bagażu. Nie korzysta jak inni z dobrych juków i solidnego bagażnika. Zamiast takiego rozwiązania, stosuje metodę pajęczrską. Otóż oplata rachityczne juki i rozpadający się bagażnik systemem przemyślnych powiązań i zasznurowań, mocujących wspomniany dobytek do ramy roweru za pomocą gum, ekspanderów, sznurków i zacisków. No i właśnie jedno z mocowań przypiął do linki tylnego hamulca, powodując jego trwałe zaciśnięcie. Ten ciężki trening zaowocował wspaniałą formą Grzegorza podczas ataku na szczyt następnego dnia. Ale o tym innym razem.


Śpimy w pensjonacie u Pana Naukowca z obserwatorium astronomicznego w Abastumani. W nocy przechodzi koszmarna ulewa. Poranek następnego dnia przynosi poprawę pogody, ale jest potwornie wilgotno i to powoduje moje straszne katusze podczas podjazdu na przełęcz.


Abastumani - Sarime - Baghdati


Na początek kilka danych wysokościowych. Wyruszamy z poziomu 1300m npm. Przełęcz znajduje się na 2270m npm. Natomiast będziemy spać na wysokości jedynie 220m npm.


Ponieważ jest sobota, nasza pani gospodyni wydaje śniadanie dopiero po dziewiątej. Jest to dla nas trochę nie na rękę, zważywszy wysokość, na jaką mamy się dostać. Wyruszamy po dziesiątej. Jeszcze zakupy w sklepie, krótka wymiana zdań ze zgromadzonymi przed sklepem panami, leczącymi się piwkiem, ustalanie telefonów w razie kłopotów na trasie, a w końcu krótki postój przy wjeździe na teren parku narodowego. Rafał próbował załatwić sobie jakiś transport, ale raczej bezskutecznie. Postanawia spróbować podjazdu. W razie czego ma telefon do jednego z ludzi spotkanych obok sklepu. Mówią, że jak coś, to pomogą, oczywiście za drobną opłatą. Dla mnie cały podjazd był prawdziwą gehenną. Byłem całkowicie bez prądu, jak to mówią kolarze zawodowcy. Widocznie taki dzień, może wilgoć i wysoka temperatura, może zła dieta, może za mało napojów albo za dużo. Nie wiem. Z każdym kolejnym, mozolnym kilometrem podjazdu było coraz lepiej, ale koledzy musieli czekać na mnie długi czas na przełęczy.


Droga na szczyt wije się zakosami w otoczeniu pięknego i pachnącego lasu mieszanego. Sama nawierzchnia jest trudna ze względu na liczne duże kamienie, żleby i nieregularne nachylenie, co wybija z rytmu i nie pozwala na jednostajną jazdę. Natomiast na szczęście jest stabilna i nie usuwa się spod kół. Koledzy, a szczególnie Piter z Grzegorzem szybko złapali odpowiedni rytm i pognali na przełęcz. Rafał, Witek i Kuba dotrzymuję mi towarzystwa, ale po kilku kilometrach i oni ruszają własnym rytmem. Zostaję sam. To dobrze, bo w górach każdy powinien poruszać się własnym tempem w zależności od samopoczucia. Przecież nie wspinamy się na wielkie szczyty, a poza tym mamy działające telefony. Oczywiście nie zamierzam rozpisywać się na temat mojej mozolnej walki o każdy kilometr. Znacznie ciekawsze było towarzystwo, w którym przyszło nam zdobywać górę.


Zaraz po starcie napotykamy duże stado bydła. Przemieszcza się obok nas na hale w górach. Towarzyszą mu dwaj pasterze, na zmianę korzystający z konnej podwózki oraz, o zgrozo, stado ośmiu owczarków kaukaskich, tworzących prawdziwą sforę. Wszystkie ogromne, na wpół dzikie. Przyglądają się nam bacznie, a niekiedy powarkują ostrzegawczo  Skóra cierpnie mi na grzbiecie. Liczę, że w razie ataku pomogą mi goście opiekujący się stadem i psami. Moi koledzy przejeżdżają przez stado zwierząt i giną za zakrętem. Ja przedzieram się przez nie wiele razy. Dzieje się tak dlatego, ponieważ pasterze ze stadem poruszają się drogą na skróty. Nie idą tak jak my po szlaku zakosami, ale w linii prostej przez las. Tak jest znacznie szybciej, ale zdecydowanie stromiej. Tak więc za każdym razem, gdy wyłaniam się zza zakrętu, na drogę wychodzą z lasu ryczące krowy, pasterze i sfora obserwujących mnie bacznie psów. Kolejny zakręt i to samo. Powinienem przyspieszyć, ale nie mam sił. W końcu postanawiam odpuścić. Robię dłuższą przerwę i pozwalam psom podejść wyżej. Po drodze mijam śpiącego na trawie jednego z pasterzy. Grzecznie zapytuję, czy towarzyszące im psy są spokojne i czy poruszanie się wśród nich jest bezpieczne. Odpowiada, że nie i zapada w kolejną drzemkę. Na szczęście psy odeszły wyżej, las przerzedza się i robi się chłodniej, a widok na dolinę zapiera dech w piersiach. Nabieram sił i dołączam do czekających na mnie Kuby i Witka. Mam dla nich niespodziankę w postaci dwóch browarów, które taszczę ze sobą. Wypijamy je ze smakiem, dodatkowo rozkoszując się myślą, że nasi wyrywni koledzy nie dostaną ani kropelki. 


w towarzystwie półdzikich owczarków
Piter po przybyciu na przełęcz nawiązał znajomość z obozującymi tam pasterzami. Zaproponował wspólne wypicie kubka wódki z colą. Panowie pasterze odmówili, zapewniając, że oni gustują  jedynie we własnej gorzale i bardzo serdecznie zapraszają. Piter na to, że chętnie, ale woli poczekać na kolegów. Może obawiał się, że będzie to konieczność wychlania pełnej szklanki samogonu typu spirytus. Pewnie na jego miejscu też bym odmówił. W końcu wszyscy siadamy na ławce z widokiem i tępo spoglądamy w dal. Widok na Vardzię był wspaniały, ale widok na otaczające nas góry i połoniny jest jeszcze lepszy. Wokół pola Azalii Pontyjskiej w przeróżnych barwach. Żółta, fioletowa, różowa, czerwona. Kilka łach śniegu i zieleń traw. Wszystko to skąpane w wędrujących obłokach. Błękit nieba, szybko przemieszczające się cienie rzucane przez chmury na bezkresne polany. Żal ruszać w drogę, ale robi się chłodno. Trzeba jechać. Sam zjazd jest bardzo wymagający, a przy tym nie można wykluczyć awarii lub upadku. Trzeba jechać do cywilizacji. Na piwo i jedzenie.


kaukaski orzeł

na przełęczy


zjazd z gór
Jeszcze w drodze na szczyt spotykamy dwójkę śmiałków zjeżdżających z przełęczy zielonym Oplem Astrą sedan. Mają dosyć skomplikowaną procedurę. Przed każdym z wielkich kamieni i głębokich żlebów pasażer wychodzi z samochodu i instruuje kierowcę co do kierunku i sposobu pokonania przeszkody. Mają tempo słabsze od naszego, chociaż my pchamy rowery pod górę. Zanim zjadą do Abastumani czeka ich wiele przykrych momentów. Wszystko przez to, że na mapie droga przez góry wygląda całkiem nieźle. W rzeczywistości, tak jak pisałem, to szlak dla prawdziwych terenówek, szczególnie podczas słabej pogody. Na zjeździe mija nas motocyklista ze Szwajcarii. Jedzie razem z innym kolegą w podróż życia do Mongolii. Po drodze mają w planie odwiedzić większość byłych republik radzieckich. Na wspomnianej drodze jest sam, ponieważ jego przyjaciel woli nie ryzykować przejazdu po przełęczach. Faktycznie poruszanie się motocyklem w takim terenie wymaga ogromnego doświadczenia i zaufania dla własnych umiejętności. Nawiązujemy miłą pogawędkę i robimy pamiątkowe zdjęcie. W Sairme - dość nudnym kurorcie przypominającym alpejskie bady, z wielkim hotelem i basenami na powietrzu - zjadamy zasłużony obiad. Pstrągi są nieco surowe, a mięso łykowate. Czcza okropna, bo słodka, koniaku brak, jedynie piwo jest ok. Pani właścicielka jest niezwykle uprzejma, więc postanawiamy nie robić zagadnienia ze słabej kuchni. W ramach głosowania ustalamy, że pojedziemy dalej, do Baghdati, chociaż część kolegów jest za pozostaniem w Sairme. W Baghdati zamieszkujemy w hostelu nad sklepem przy drodze. Wieczorem Polska gra z Gruzją mecz na Narodowym i właściciel obiektu zapewnia nas, że będzie transmisja. Jak się później okazuje, nie ma racji. Musimy wysłuchać relacji z meczu za pośrednictwem powolnego internetu. Najważniejsze, że mamy sklep pod nami, bo dzisiaj żegnamy się z Kubą, a więc zielona noc.


Wynajmujemy cały obiekt, łącznie z pokojem telewizyjnym. Właściciel na wstępie zrobił nam awanturę, że bezprawnie rozłożyliśmy się właśnie we wspomnianym salonie. Mówi, że spodziewa się jeszcze gości i tym podobne bzdury. Płacimy dodatkowe 15 euro i przejmujemy cały hostel. Jak się okazało pan miał rację. W nocy ktoś chodzi po korytarzu i zagląda do  pokoi. Piotr namierza intruza. Jest to młody koleś ze wsi, który po imprezie przyprowadził sobie pannę, w wiadomym celu. Niestety wszystkie pokoje zajęte. Panna spłoszona. Związek wystawiony na poważną próbę. Polska rozbiła Gruzję 4-0. Lewandowski strzelił 3 gole. Strach wychodzić nazajutrz z hostelu. O poranku żegnamy Kubę. Wyrusza wcześniej. Musi być na dworcu autobusowym w Kutaisi około południa. Wcześniej porzuca rower w hostelu, który mamy zarezerwowany, obok lotniska. My wyruszamy dwie godziny później.


ostatni nocleg


Baghdati – Kutaisi Lotnisko


Ostatni dzień podróży jest wyjątkowo spokojny. Jedziemy znaną nam drogą z pierwszego dnia wyjazdu. Tyle, że tym razem z wiatrem. Pędzimy 30 km na godzinę bez wysiłku. W hostelu jesteśmy wczesnym popołudniem. Koleżeństwo załatwia sprawy przez internet. Niektórzy drzemią. Ja siedzę na schodach przed domem i popijam piwo. Po kilku godzinach przyjeżdżają nasze kartony. Idziemy na pożegnalną kolację do przydrożnej restauracji. Fajna biesiada. Po kolacji pakowanie rowerów po ciemku, w garażu u naszego gospodarza. Przed świtem ruszamy na lotnisko. Wiezie nas ciężarówka z przedłużaną kabiną. Jest miejsce dla sześciu osób, a my jedziemy w ośmiu. Nie jest źle, poza tym, że kierowca jest postury zawodnika sumo w kategorii open. Waży 200kg i ja niestety siedzę za nim. Właściwie to wiszę z nogami nad głową. Na szczęście tylko 3 kilometry. Inaczej wolałbym podróżować razem z rowerami na skrzyni ładunkowej. Właśnie taka jest Gruzja. Bezustannie zaskakuje nowymi przygodami. Dzisiaj wiem, że podobna jest Albania. Ale o tym, może innym razem…


Lechia Gdańsk na Kaukazie


Komandor.

Komentarze

Popularne posty