Hiszpania 2009

Można zanurzyć się we własnych myślach lub wręcz przeciwnie - wyłączyć zupełnie i kontemplować spokój hiszpańskiej prowincji. Rowerowa nirwana.

Uczestnicy: Komandor, Piter, Witos.

Trasa: Alicante - Almeria.

Dystans: ok 400 km.

MAPA

Gdańsk - Alicante - Catral


hiszpański wschód słońca


Jesienią nad gdańskim lotniskiem często wisi mgła. Tak jest również w ten listopadowy dzień. Pierwszy od lat wyjazd na rower zagranicę i od razu kłopoty. Z Komandorem i Piterem odprawiamy się jako pierwsi i gotowi do podróży czekamy w hali odlotów. Delikatnie popijając wódkę z colą, snujemy rozważania w którą stronę jechać z Alicante - na północ czy na południe. Trzymam się generalnych zasad w kwestii wyboru kierunków. Szukasz słońca i morza, jedziesz na południe. Pragniesz przygody - jedziesz na wschód. Na zachód - to do pracy. A na północ w ogóle nie ma po co. W każdym razie opcja południowa przeważyła.

Tymczasem smutna pani ogłosza przez głośnik, ze samolot Ryanair do Alicante jest opóźniony z powodu mgły. Na razie o godzinę. Po krótkiej naradzie ustalamy, że jeśli odwołają lot, jedziemy gdziekolwiek. Zaczęliśmy już podróż i z determinacją będziemy ją kontynuować. Kiedy już wyruszyłeś mentalnie, nie ma odwrotu. Wybierzemy inny kierunek samolotowy albo wrzucimy kartony z rowerami do auta i pojedziemy na południe. Na szczęście po dwóch godzinach pogoda się poprawia i nie trzeba zmieniać planów. Całe to zamieszanie spowodowało szybsze opróżnianie zapasów i musimy je uzupełnić w sklepie wolnocłowym. Irlandzka whiskey jednak trochę nas dobiła, więc lot poświęcamy na regenerację organizmu.

Alicante. Już sama nazwa tego miasta brzmi zachęcająco i tajemniczo. 20 stopni, lekki wiatr, wyostrzone, popołudniowe słońce, śródziemnomorskie światło. Hiszpania pachnie ciepłem. Zaczyna się droga... Samopoczucie 10/10 (oprócz lekkiego kaca). Ruszamy na południe. Wsiadasz na rower, zakręcasz pedałami, wiatr uderza w twarz, w nosie zapach ziemi, trawy, morza. Mrużysz oczy. Organizm zaczyna rozumieć, że naprawdę się zaczyna... Hormony szczęścia walą z całych sił. Pusto na szosie. Patrzysz w prawo - w oddali, w lekkiej mgiełce góry. Patrzysz w lewo - palmy i bielone domy. Za chwilę zimne piwo w przydrożnym barze... Ja pierdolę, ale magia. Jak można nie jeździć na wyprawy rowerowe??

Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy do Elche. Przyjemne miasto. Mijamy katedrę, gdzie w sierpniu odbywa się słynne, wpisane na listę UNESCO, misterium maryjne. Co ciekawe, tekst tego działa jest w języku walenckim, południowej odmianie katalońskiego. W regionie Walencja działa silny ruch autonomiczny, ale mam nadzieję, że szalone barcelońskie pomysły o oderwaniu się od Hiszpanii nie znajdą tutaj większego posłuchu. Wpadamy do największego w Europie lasu palmowego. Rośnie w nim pół miliona drzew gł. daktylowców. Pierwsze palmy zasadzili chyba Kartagińczycy czy Fenicjanie, a Arabowie mocno rozszerzyli teren upraw i zbudowali kanały melioracyjne. Hiszpanie dbają o tę florystyczną perełkę. Kierujemy się dalej na południowy zachód, w głąb lądu. Zapada zmrok. Trochę błądzimy, ale w końcu znajdujemy hotel w Catral. Jak dla nas, są tu luksusy.

 
las palmowy w Elche

Catral - Murcja

Po zakupach śniadaniowych w Aldi, ruszamy w kierunku Murcji. Szybko robi się słonecznie i ciepło. Podłączam muzykę. Metallica gra głośno i pięknie, ale wkurzają mnie niewygodne słuchawki w uszach. Poza tym odcięcie od dźwięków wokół powoduje, że umykają niektóre wrażenia. Rezygnuję na zawsze ze słuchawek na wyjazdach rowerowych. Sprawdzają się tylko w polskich miastach, w drodze do pracy. Komandor ma głośnik, więc muzyką raczymy się wieczorami w pokoju hotelowym. Po 20 kilometrach docieramy do Orihueli. Schemat jak w wielu innych hiszpańskich miastach - starówka z wypasioną katedrą, a na górze ruiny arabskiego zamku. I jak zwykle wygląda to świetnie, jeśli... jesteś na początku podróży. W dziesiątym z kolei mieście szukasz więc czegoś wyjątkowego. Średniowieczny, wielki kościół, monumentalne mury czy baszty nie robią już takiego wrażenia. My, póki co, jesteśmy zachwyceni, a wódka z colą i lodem, w barze na średniowiecznym placyku, była najlepsza, jaką kiedykolwiek piłem.

Orihuela
Podróż kontynuujemy szutrową drogą wzdłuż rzeki Segura. Jest cicho i przyjemnie, choć wiatr, który da nam w kość w kolejnych dniach, wzmaga się. Wokół pełno dojrzewających opuncji. Zatrzymujemy się i zrywam owoce. Błąd, brak doświadczenia. W opuszkach palców pełno mikro kolców. Stary, wracający z pola, Hiszpan śmieje się, powtarzając 'muchos pinchas, muchos pinchas' i pokazuje, jak przez chusteczkę obierać owoce. Pyszne i soczyste. Zajeżdżamy do miasteczka, żeby kupić coś do zjedzenia. W supermarkecie nabywamy chleb, szynkę, ser i wino. W warzywniaku obok duży wybór warzyw w occie -  różne papryki, ogórki, cebula i coś tam jeszcze. Lecimy dalej, szukając dobrego miejsca na piknik. Po 10 kilometrach jest - ławka i stół w zacisznym miejscu. Zabieramy się do przygotowania posiłku i okazuje się, że całe zakupu z supermarketu zostały w koszyku. Wzięliśmy tylko alkohol. Po krótkiej wzajemnej opierdalance, jemy to co jest. Papryka w occie, popita wytrawnym, białym winem. Bajka. Zgaga dopada natychmiast.

Odpadamy w prawo od rzeki i wjeżdżamy do prowincji Murcja. To mało znany wśród zagranicznych turystów obszar, ale jak ktoś lubi prowincjonalne, hiszpańskie klimaty, warto tu przyjechać. W okolicach miejscowości Monteagudo, na przedmieściach miasta Murcia, trafiamy na niezwykły obiekt. Na wysokiej skale, ponad ruinami zamku (oczywiście zbudowany przez Maurów) stoi 20 metrowa statua Chrystusa. Tak jak w Rio, ale na skalę tutejszych możliwości. Pomnik powstał w latach dwudziestych, potem został zniszczony przez komunistów podczas wojny domowej i ponownie odbudowany w latach pięćdziesiątych. W imię politycznej poprawności i walki z pozostałościami katolickiego totalitaryzmu (era generała Franco) pojawiły się głosy o konieczności usunięcia pomnika, jednak mieszkańcy Murcji i lokalne władze ostro się temu przeciwstawiły. Statua na szczęście może spokojnie sobie stać dalej. chronić okoliczną ludność i zaskakiwać nielicznych turystów. Mroczne czasy krwawych konfliktów Hiszpania ma za sobą, ale demony nienawiści gdzieś jeszcze tłuką się w niektórych umysłach. Teraz chyba nawet bardziej po tej lewejj stronie. Nie rozwijam tematu, bo o polityce tu nie piszemy.

 
Chrystus pod Murcją
Tymczasem wjeżdżamy do Murcji - duże, nieco zapyziałe, ale ciekawe miasto. Zalegamy pod wielką katedrą - gotyk, fasada chyba barokowa. Tutejsza wieża ma ponad 90 metrów wysokości i ustępuje tylko tej w Sewilli. Przyjemne popołudnie - obserwujemy miejskie życie, kibicujemy chłopakom grającym obok w piłkę i coś tam delikatnie popijamy. Nie chce się ruszać, ale trochę mało kilometrów dziś zrobiliśmy, więc trzeba popedałować jeszcze dalej. Przedmieścia przypominają nieco gdańską dzielnicę Orunia Dolna albo starą Pragę w Warszawie sprzed hipsterskiej inwazji. Zatrzymujemy się na zimne piwo i tapas. Robi się ciemno. Piter oznajmia, że nie ma zamiaru spać na jakimś zadupiu i że musimy wracać do miasta. Nie ma problemu, lecimy z powrotem. Znajdujemy tani hotel w starej kamiennicy w samym centrum, płacimy i pytamy, gdzie można bezpiecznie zostawić rowery. Nigdzie. Bucowaty recepcjonista, w przepoconej koszulce na ramiączkach, ma w dupie nasze rowery. Ciągniemy więc cały majdan po schodach na 2 piętro. Klatka schodowa i pokoje przystosowane są raczej dla miejscowej ludności - bardziej przysadzistej niż rowerzyści z Północy. Pokój ma ok 6 m2 i większość miejsca zajmują 3 łóżka. Razem z rowerami i sakwami stanowimy jedna całość. Kolację jemy na mieście, a potem w ramach zemsty puszczamy w pokoju na cały regulator Kasabian i Jacka White'a. Impreza, suto zakrapiana alkoholem, kończy sie interwencją zjednoczonych sił sąsiadów i obsługi. Dajemy za wygraną, ale buc z recepcji miał za swoje.
 
katedra w Murcji


Murcia - Puerto de Mazaron

Następnego dnia kierujemy się lokalnymi drogami na południowy zachód i dalej już zupełnie na południe w kierunku morza. Omijamy przemysłową Kartagenę. Może trochę szkoda, bo to przecież tutaj, jak sama nazwa wskazuje, osiedlili się starożytni Kartagińczycy. Przez tereny współczesnej Hiszpanii w ciągu kilku tysięcy lat przewinęło się tyle różnych ludów i wydaje się, że każdy pozostawił swoje piętno. W krajobrazie, w kulturze, w kuchni i chyba w genach ludzi również. Iberowie, Celtowie, Fenicjanie, Kartagińczycy, Grecy, Rzymianie, Wizygoci, Berberowie, Arabowie i kto tam jeszcze.

My mamy jednak inne problemy niż roztrząsanie historycznych zagadnień multi-kulti. Kac domaga się lekarstwa. W końcu w jakiejś wiosce trafiamy na idealne miejsce - podrzędny bar ze stolikami na zewnątrz, gdzie kręcą się tubylcy. Może nie do końca tubylcy, ale głównie marokańscy pracownicy sezonowi z pobliskich plantacji. Niemniej jednak jest wszystko co trzeba. Akurat z wielkiego gara wyjeżdża dymiąca ośmiornica gotowana w całości, którą potem sympatyczna gospodyni kroi nożyczkami na małe kawałki i oblewa oliwą oraz octem z Jerez. Do tego zimne piwo. Samopoczucie zwyżkuje i można dalej jechać przez coraz większe pustkowia do wybrzeża. Wokół niewiele się dzieje, lekkie górki i bezkresne przestrzenie z majaczącymi w oddali górami. Można zanurzyć się w myślach lub wręcz przeciwnie - wyłączyć zupełnie i kontemplować spokój hiszpańskiej prowincji. Rowerowa nirwana. Najlepsze w takich wyprawach jest to, że jednocześnie jest się w dobrym towarzystwie i spędza czas samemu ze sobą. Można jechać swoim tempem i godzinami nie odzywać się do nikogo. A w czasie postojów czy wieczorem dyskutować o życiu i problemach współczesnego świata. Żadnej presji, żadnego udowadniania czegokolwiek, żadnych pokazywanek czy fochów. Nasz kolega Tolek twierdzi, że w życiu mężczyzny, poza rodziną, ważne są 2 rzeczy - kira i kumple. A na wyjeździe rowerowym do tego duetu dochodzi jeszcze najlepsza przyjaciółka - Droga.
 
koniec drogi

Kolejny odcinek naszej trasy prowadził wzdłuż autostrady. Ruch minimalny - to jedna z tych hiszpańskich dróg szybkiego ruchu, gdzie sens ekonomiczny jej powstania budzi wątpliwość. Unia dawała kasę, więc budowali. Dzięki temu Hiszpania ma chyba najlepsze drogi w Europie. Zalegliśmy w popołudniowym słońcu na tarasie przydrożnej knajpy i z mapą planowaliśmy dalszą trasę aż do Almerii. Cały czas wystawialiśmy twarze do słońca. W Polsce brzydki listopad, a tutaj łagodne ciepło i to niezwykłe światło. Jakieś inne niebo nad nami? A może pomarańczowa ziemia odbija promienie i powstaje taki efekt? W każdym razie przyjemność dla ciała i ducha. Bez większego wysiłku dojechaliśmy wieczorem do Puerto de Mazaron, spokojnej turystyczno-rybackiej miejscowości na wybrzeżu.

droga do Mazaron
 Puerto de Mazaron - Aquilas

Jadąc wzdłuż wybrzeża, kilka kilometrów za Puerto de Mazaron zaczyna się przepiękna szutrowa droga. To pusty i bardzo przyjemny odcinek wybrzeża ze skałami i małymi zatoczkami. Raj dla rowerzystów. Nie było nikogo nawet na pięknej plaży o wdzięcznej nazwie Jaskinia Wilków. Generalnie ta część hiszpańskiego wybrzeża nie jest jeszcze zabetonowana i nie przyjeżdża tutaj wielu zagranicznych turystów. Za daleko od popularnych lotnisk. Rozpędzaliśmy się na zjazdach i w końcu na kamienistej drodze Piter złapał pierwszą gumę. Koledzy zajęli się sprzętem, a ja gapieniem na morze. Załatwiam spanie i jedzenie podczas wyjazdu, więc nie muszę zajmować się brudną robotą. W końcu dotarliśmy do asfaltu, do małej wioski z barem przy plaży. Wódka z colą i z lodem + tapasy - krewetki w czosnku, krokiety z dorsza, pulpety w sosie pomidorowym, sałatka warzywna zwana tu rosyjską i pomidory. Dołączył do nas mały kundel, który w przerwach w głaskaniu dojadał kąski ze stołu. Zrobiło się sielsko aż do bólu. Mówi się, żeby łapać chwilę. Tym się zajęliśmy i zadbaliśmy, żeby trwała z półtorej godziny.

droga z Puerto de Mazaron
puste plaże
Po zakupach w małym sklepiku ruszyliśmy dalej. Po paru kilometrach był wybór - asfaltem dookoła lub wzdłuż morza na skróty. Oczywiście wybraliśmy wariant drugi. Kilka podjazdów i zjazdów całkiem dobrą polną drogą i znaleźliśmy się na terenach dla naturystów. Jedynymi ludźmi w promieniu kilku kilometrów byliśmy my, więc nie pozostało nic innego, jak kąpiel na waleta w zimnym morzu. Temperatura na oko 15 stopni, ale daliśmy radę. Potem suszyliśmy się niespiesznie i rozpijali zakupioną brandy. Droga dalej robiła się coraz węższa i coraz bardziej stroma. W końcu zamieniła się w górski szlak. Pchaliśmy rowery, aż w końcu trzeba było je przenosić - sakwy oczywiście osobno. Na początku było wesoło, ale z czasem naszymi spoconymi ciałami zainteresowały się wszystkie muchy z okolicy. Do tego skończyła się woda. Szlak tymczasem nie miał końca. Masyw skalny, przez który się przebijaliśmy, nazywa się Cabo Cope - Puntas de Calnegre. Po kilku godzinach, zupełnie wykończeni, dotarliśmy ponownie nad morze. Wody! - ale słodkiej. W głąb lądu prowadziła nieco lepsza szutrowa droga, ale oczywiście mocno pod górę. Wtedy Piter złapał kolejną gumę. Po naprawie znowu musieliśmy pchać rowery, bo nie dało się jechać. W końcu po prawej stronie drogi ujrzeliśmy wybawienie. Plantacja pomarańczy. W ruch poszły scyzoryki - owoc na pół i wyciskamy zawartość prosto do ust. Nigdy wcześniej i nigdy później sok z pomarańczy tak nie smakował. Jak to się mówi - najlepszy sok ever.

nasza trasa
rowery na plecach
kolejne prowadzenie rowerów
pomarańcze nas uratowały
Zaspokoiwszy pragnienie kierowaliśmy się dalej przez pola uprawne i łąki w kierunku szosy. W końcu udało się wsiąść na rowery i popedałować do najbliższego baru. Cruzcampo - wtedy najlepsze piwo ever. Parę kilometrów asfaltem, tym razem w dół, i byliśmy w Aquilas. Jest to spore miasto, które z przyległościami tworzy popularny kurort.

Aquilas - Carboneras

To był dzień wiatru. Po typowo hiszpańskim śniadaniu - kawa, sok i grzanki z szynką - ruszyliśmy dalej na południe wzdłuż morza. Od razu dostaliśmy wiatr prosto w twarz i tak zostało do wieczora. Droga prowadziła raz przy samym brzegu, raz odpadała nieco w głąb lądu. Przyjemna, lekko pagórkowata trasa, na początku właściwie bez miejscowości. Mijaliśmy małe plaże, niewielkie klify i palmowe zagajniki tuż nad morskim brzegiem. Po kilkunastu kilometrach zaczął się pas turystycznych miejscowości - nic specjalnego, ale też nie odstręczające molochy, jak w wielu innych miejscach Hiszpanii. Takie tam bezpretensjonalne Łeby i Ustki. Zmordowani wiatrem zalegliśmy na jednej z wielkich, pustych plaż, oczywiście wcześniej zakupując co nieco w lokalnym spożywczaku. Ochronę przed wichurą stanowiła wielka kupa złożonych leżaków. Oddaliśmy się niespiesznej konsumpcji brandy i kontemplowaniu otoczenia. Tymczasem Komandor wyjął książkę i oddał się lekturze. Powiało nudą, więc z Piterem zażądaliśmy, żeby czytał na głos. I tak się stało - Taksim na plaży gdzieś na pograniczu Murcji i Andaluzji. Może nie był to Ksawery Jasieński czy Janusz Gajos, ale Komandor dawał radę. Towarzyszyliśmy więc Stasiukowi w nocnej podróży przez Bałkany. Wiadomo - słowiański czy rumuński rozpiździel,  błoto, rozpad, Cyganie itp. Nawet dym palonych papierosów było czuć. Wszystko to jednak wciągające i ten temat drogi. Donikąd, pod byle pretekstem, bez sensu, ale coś gna, każe jechać. Na Południe, na Wschód.

droga za Aquilas
Taksim na plaży
I nam też coś kazało jechać dalej. Nie żeby dławiąca umysł tęsknota za czymś nieokreślonym czy sentymentalny imperatyw podróży. Musieliśmy po prostu pokonywać kilometry, żeby za 3 dni zdążyć na samolot. Dalej wiało niemiłosiernie, więc, jak to określa Komandor, trzeba było się spotkać z samym sobą i wytłumaczyć, że nie ma wyjścia. Posuwaliśmy się powoli, czasem 5 km/h. Droga zrobiła się nudna, żmudna i trudna.

dzień wiatru
Późnym popołudniem zrobiliśmy jeszcze jeden postój na piwo chyba w La Parata. Z mapy wynikało, że przed dużym podjazdem jest jakaś miejscowość i tam planowaliśmy nocleg. Czułem się, jakbym pokonał wielką górską przełęcz, a nie przejechał 60 km w większości po płaskim. Z nadzieją, że za 4 km, będzie spanie, potoczyliśmy się dalej. Oczywiście hotelu nie było. Z zasady nie cofamy się, więc trzeba było podjąć atak pod górę i zjechać potem do Carboneras, gdzie na pewno będzie nocleg. Robiło się ciemno, ale wiatr trochę osłabł. Co z tego, skoro teraz był kilkukilometrowy podjazd. Ostre zakręty, momentami brak pobocza, ciężarówki z klaksonami, ból kolana, walnięta przednia lampka, chwilowy brak prądu w organizmie, prowadzenie roweru. Naprawdę musiałem się spotkać sam ze sobą i poważnie pogadać. Po dotarciu do hotelu od razu poszliśmy spać.

Carboneras - San Jose

Rano hiszpańskie śniadanie i  dalej w drogę. Początkowo po górkach wzdłuż wybrzeża, ale potem trzeba odbić w głąb lądu, bo nie ma innej drogi oprócz górskich ścieżek. Tych mieliśmy na razie dosyć. Wjechaliśmy w jedyny w Europie rejon, gdzie panuje pustynny klimat. Część tego obszaru zajmuje park narodowy, a część charakterystyczne dla południowej Hiszpanii uprawy warzyw i owoców. Nie są to piękne sady i ogrody. Ogromne połacie terenu pokrywają swego rodzaju szklarnie. Ich wyjątkowość polega na tym, że zamiast szkła czy plexi, ochronę przed wiatrem i słońcem stanowią szmaty. Metalowe szkielety okrywają wielkie płachty materiału. Jak można się domyśleć, szybko pokrywa je brud i kurz oraz pstrokate łaty. Stąd właśnie trafiają do nas zimą na przykład hiszpańskie truskawki o smaku niczego. Nasza trasa odbiła tymczasem bardziej na południe, więc nie musieliśmy zbyt długo oglądać tej rolniczo - szmacianej rozpierduchy. Oczy cieszyły skały, kaktusy, karłowate drzewka, inne krzaczory i dalekie, puste przestrzenie. Do tego przyjemne słońce, dziko błękitne niebo i tylko lekko męczące pagórki. Szosa pokryta idealnym asfaltem i kompletny brak ruchu samochodowego. Można uruchomić pełną rowerową kontemplację.

pełna rowerowa kontemplacja 1
pełna rowerowa kontemplacja 2
 Do San Jose wjechaliśmy popołudniu. Pogoda była świetna, więc powstał pomysł nocowania na plaży. Na naradę w tej kwestii udaliśmy się do eleganckiej kawiarni, gdzie zamówiliśmy brandy. Popijając szlachetny alkohol i paląc hiszpańskie Marlboro zdecydowaliśmy, że nie bierzemy hotelu, a zaoszczędzony budżet wydamy na wystawną kolację z owocami morza. Miasteczko jest malowniczo położone nad zatoką, ale plażę ma małą i kamienistą. Po krótkim rekonesansie znaleźliśmy dobre miejsce na półce skalnej, kilka metrów od brzegu. Założyliśmy bazę i zajęliśmy się aperitifem. W Hiszpanii restauracje serwują kolacje późno wieczorem, więc było sporo czasu. Piter ruszył na poszukiwanie krabów, małży i innych morskich zwierząt. Interesuje się przyrodą czy może nie chciało mu się z nami gadać. Chwila zamieszania i złapał w czapkę sporą ośmiornicę, Po krótkich oględzinach wypuściliśmy pięknego stwora na wolność. Powoli zapadał zmierzch, zachodzące słońce pięknie operowało znad skał, więc zaaranżowaliśmy sesję zdjęciową z użyciem rekwizytów m.in. szalika 'Polska'. Komandor tak się zaangażował w poszukiwanie najlepszego miejsca do pamiątkowej fotografii, że się poślizgnął i zwalił w ubraniu do wody. Od czasu do czasu zdarzają mu się różne tego typu wywrotki, ale zawsze wychodzi cało z opresji. Tym razem jedyną konsekwencją kąpieli było to, że następnego dnia musiał jechać w moich, o 2 numery za dużych, butach. Tymczasem zakończyliśmy aktywności i już spokojnie czekaliśmy na porę kolacji, dopijając resztę zapasów.

tania baza noclegowa
biało czerwoni
Komandor z ładnym tłem
Spacer do restauracji przebiegł bez przygód, a posiłek wynagrodził trudy dnia. Na wielkim półmisku otrzymaliśmy różne krewetki i langusty. Do tego małże ala marinera, panierowane kalmary i szynka. Piter był w siódmym niebie. Jest taką osobą, na którą przyjemnie się patrzy, kiedy je. Serio. Uśmiecha się skupiony nad potrawą, skrupulatnie dzieli danie na mniejsze kawałki i bez ociągania się kieruje kęsy do ust, machając przy tym z  uznaniem głową. Na talerzu cały czas utrzymuje estetyczny porządek, zjada zawsze wszystko i na koniec wyciera talerz chlebem, żeby nie zmarnowała się nawet kropla sosu. Jeśli masz dziecko niejadka lub anorektyczkę w rodzinie, przyprowadź ją do Piotrusia. Wspólna biesiada bankowo uwolni od tych przykrych przypadłości. Komandor z kolei preferuje medytacje nad jedzeniem. Grzebie widelcem, memła coś tam, niby celebruje, ale nie wiadomo czy mu smakuje czy się obraził. Zje swoje i wyrazi zadowolenie, ale trzeba na to długo czekać. W końcu jestem Komandorem, więc może sobie pozwolić na takie fanaberie.

kolacja
Nasz wieczorny posiłek był dużym kontrastem w stosunku do warunków, w jakich przyszło nam spać. Po powrocie do  nadmorskiej bazy ogarnęliśmy legowiska i zalegliśmy w śpiworach na karimatach. Twardo, zimno, morski hałas i na wszystkim cienka warstwa soli. Cóż było robić. Po dalszym znieczulaniu się, tym razem piwem, spróbowaliśmy zasnąć. To była krótka noc, ale wschód słońca bajkowy.

twardo, zimno i słono
San Jose - Almeria

Rano poszliśmy do mariny zapytać o ewentualną morską podwózkę gdzieś w rejon Almerii. Nic z tego. Zebraliśmy więc zasolony majdan i ruszyliśmy w kierunku Cabo de Gata. Przylądek leży  u podnóża surowego pasma skał i gór. Droga jest żwirowa i bardzo pagórkowata, w końcowej części przewyższenia sięgają kilkuset metrów. Za to widoki wspaniałe. Morze, ostre skały wystające z wściekle niebieskiej wody, wielkie klify i dzikie, wulkaniczne góry w kolorze okry. Krajobraz zupełnie pustynny, a formy geologiczne podobno unikalne na skalę europejską. Można się zachwycać bez posądzenia o przesadną egzaltację. Wcześniej zrobiliśmy zakupy, więc było co delikatnie przepić i zjeść.
droga do Cabo de Gata
takie widoki
Po 15 kilometrach jazdy i prowadzenia rowerów dotarliśmy do przylądka. Dalej był już asfalt. Po pokonaniu jeszcze jednej góry, droga wiedzie na północ wzdłuż morza. Ten prosty, kilkunasto kilometrowy odcinek jest również bardzo malowniczy. Po lewej stronie ciągną się piaszczyste, puste nawet latem, plaże. Po prawej pustynne nieużytki i zasolone bagna z groźnymi górami w tle. Po drodze mijamy opuszczony stary kościół - klimat jak w Meksyku. Na początku wieku świątynia służyła pracownikom wydobywającym sól. Teraz to obszary chronione z siedliskami ptaków. Niedaleko stąd w górach kręcono spaghetti westerny. Sergio Leone, Clint Eastwood, Ennio Morricone - te klimaty. Krajobraz sprzyjał opowieściom o społecznych wyrzutkach, wąsatych rewolwerowcach i sprawiedliwych mścicielach.

jak w Meksyku
droga do Almerii
Wbijamy na plażę, żeby ustalić plan na resztę dnia. Musimy dojechać do lotniska w Almerii, wynająć auto i dotrzeć na wieczór do Alicante na samolot. Pierwsza decyzja - kto będzie kierowcą. Nikt się nie pali, więc losowanie. Oczywiście ja. Koledzy oddychają z ulgą, rzucają zadowolone spojrzenia ku błękitnym falom i wyjmują z juków flaszkę wódki Eristoff oraz colę. Taki los...

Komandor
Piter
Witos
Kolejna wyprawa ocalona od zapomnienia.

Witos, 2016

Komentarze

Popularne posty