Można zanurzyć się we własnych myślach lub wręcz przeciwnie - wyłączyć zupełnie i kontemplować spokój hiszpańskiej prowincji. Rowerowa nirwana.
Uczestnicy: Komandor, Piter,
Witos.
Trasa:
Alicante - Almeria.
Dystans:
ok 400 km.
MAPA
Gdańsk - Alicante - Catral
 |
| hiszpański wschód słońca |
Jesienią nad gdańskim
lotniskiem często wisi mgła. Tak jest również w ten listopadowy dzień. Pierwszy
od lat wyjazd na rower zagranicę i od razu kłopoty. Z Komandorem i Piterem
odprawiamy się jako pierwsi i gotowi do podróży czekamy w hali odlotów.
Delikatnie popijając wódkę z colą, snujemy rozważania w którą stronę jechać z
Alicante - na północ czy na południe. Trzymam się generalnych zasad w kwestii
wyboru kierunków. Szukasz słońca i morza, jedziesz na południe. Pragniesz
przygody - jedziesz na wschód. Na zachód - to do pracy. A na północ w ogóle nie
ma po co. W każdym razie opcja południowa przeważyła.
Tymczasem smutna pani
ogłosza przez głośnik, ze samolot Ryanair do Alicante jest opóźniony z powodu
mgły. Na razie o godzinę. Po krótkiej naradzie ustalamy, że jeśli odwołają
lot, jedziemy gdziekolwiek. Zaczęliśmy już podróż i z determinacją będziemy ją
kontynuować. Kiedy już wyruszyłeś mentalnie, nie ma odwrotu. Wybierzemy inny
kierunek samolotowy albo wrzucimy kartony z rowerami do auta i pojedziemy na
południe. Na szczęście po dwóch godzinach pogoda się poprawia i nie trzeba zmieniać planów. Całe to zamieszanie spowodowało szybsze opróżnianie
zapasów i musimy je uzupełnić w sklepie wolnocłowym. Irlandzka whiskey
jednak trochę nas dobiła, więc lot poświęcamy na regenerację organizmu.
Alicante. Już sama nazwa tego
miasta brzmi zachęcająco i tajemniczo. 20 stopni, lekki wiatr, wyostrzone,
popołudniowe słońce, śródziemnomorskie światło. Hiszpania pachnie ciepłem.
Zaczyna się droga... Samopoczucie 10/10 (oprócz lekkiego kaca). Ruszamy na
południe. Wsiadasz na rower, zakręcasz pedałami, wiatr uderza w twarz, w nosie
zapach ziemi, trawy, morza. Mrużysz oczy. Organizm zaczyna rozumieć, że
naprawdę się zaczyna... Hormony szczęścia walą z całych sił. Pusto na szosie.
Patrzysz w prawo - w oddali, w lekkiej mgiełce góry. Patrzysz w lewo - palmy i
bielone domy. Za chwilę zimne piwo w przydrożnym barze... Ja pierdolę, ale
magia. Jak można nie jeździć na wyprawy rowerowe??
Po kilkunastu kilometrach
wjeżdżamy do Elche. Przyjemne miasto. Mijamy katedrę, gdzie w sierpniu odbywa
się słynne, wpisane na listę UNESCO, misterium maryjne. Co ciekawe, tekst tego
działa jest w języku walenckim, południowej odmianie katalońskiego. W regionie
Walencja działa silny ruch autonomiczny, ale mam nadzieję, że szalone
barcelońskie pomysły o oderwaniu się od Hiszpanii nie znajdą tutaj większego
posłuchu. Wpadamy do największego w Europie lasu palmowego. Rośnie w nim pół
miliona drzew gł. daktylowców. Pierwsze palmy zasadzili chyba Kartagińczycy czy
Fenicjanie, a Arabowie mocno rozszerzyli teren upraw i zbudowali kanały
melioracyjne. Hiszpanie dbają o tę florystyczną perełkę. Kierujemy się dalej na
południowy zachód, w głąb lądu. Zapada zmrok. Trochę błądzimy, ale w końcu
znajdujemy hotel w Catral. Jak dla nas, są tu luksusy.
 |
| las palmowy w Elche |
Catral - Murcja
Po zakupach śniadaniowych w
Aldi, ruszamy w kierunku Murcji. Szybko robi się słonecznie i ciepło. Podłączam
muzykę. Metallica gra głośno i pięknie, ale wkurzają mnie niewygodne słuchawki
w uszach. Poza tym odcięcie od dźwięków wokół powoduje, że umykają niektóre
wrażenia. Rezygnuję na zawsze ze słuchawek na wyjazdach rowerowych. Sprawdzają
się tylko w polskich miastach, w drodze do pracy. Komandor ma głośnik, więc
muzyką raczymy się wieczorami w pokoju hotelowym. Po 20 kilometrach docieramy
do Orihueli. Schemat jak w wielu innych hiszpańskich miastach - starówka z
wypasioną katedrą, a na górze ruiny arabskiego zamku. I jak zwykle wygląda to
świetnie, jeśli... jesteś na początku podróży. W dziesiątym z kolei mieście
szukasz więc czegoś wyjątkowego. Średniowieczny, wielki kościół, monumentalne
mury czy baszty nie robią już takiego wrażenia. My, póki co, jesteśmy
zachwyceni, a wódka z colą i lodem, w barze na średniowiecznym placyku, była
najlepsza, jaką kiedykolwiek piłem.
 |
| Orihuela |
Podróż kontynuujemy szutrową
drogą wzdłuż rzeki Segura. Jest cicho i przyjemnie, choć wiatr, który da nam w
kość w kolejnych dniach, wzmaga się. Wokół pełno dojrzewających opuncji.
Zatrzymujemy się i zrywam owoce. Błąd, brak doświadczenia. W opuszkach palców
pełno mikro kolców. Stary, wracający z pola, Hiszpan śmieje się, powtarzając
'muchos pinchas, muchos pinchas' i pokazuje, jak przez chusteczkę obierać
owoce. Pyszne i soczyste. Zajeżdżamy do miasteczka, żeby kupić coś do
zjedzenia. W supermarkecie nabywamy chleb, szynkę, ser i wino. W warzywniaku
obok duży wybór warzyw w occie - różne papryki, ogórki, cebula i coś tam
jeszcze. Lecimy dalej, szukając dobrego miejsca na piknik. Po 10 kilometrach
jest - ławka i stół w zacisznym miejscu. Zabieramy się do przygotowania posiłku
i okazuje się, że całe zakupu z supermarketu zostały w koszyku. Wzięliśmy tylko
alkohol. Po krótkiej wzajemnej opierdalance, jemy to co jest. Papryka w occie,
popita wytrawnym, białym winem. Bajka. Zgaga dopada natychmiast.
Odpadamy w prawo od rzeki i
wjeżdżamy do prowincji Murcja. To mało znany wśród zagranicznych turystów
obszar, ale jak ktoś lubi prowincjonalne, hiszpańskie klimaty, warto tu
przyjechać. W okolicach miejscowości Monteagudo, na przedmieściach miasta
Murcia, trafiamy na niezwykły obiekt. Na wysokiej skale, ponad ruinami zamku
(oczywiście zbudowany przez Maurów) stoi 20 metrowa statua Chrystusa. Tak jak w
Rio, ale na skalę tutejszych możliwości. Pomnik powstał w latach dwudziestych,
potem został zniszczony przez komunistów podczas wojny domowej i ponownie odbudowany
w latach pięćdziesiątych. W imię politycznej poprawności i walki z
pozostałościami katolickiego totalitaryzmu (era generała Franco) pojawiły się
głosy o konieczności usunięcia pomnika, jednak mieszkańcy Murcji i lokalne
władze ostro się temu przeciwstawiły. Statua na szczęście może spokojnie sobie
stać dalej. chronić okoliczną ludność i zaskakiwać nielicznych turystów.
Mroczne czasy krwawych konfliktów Hiszpania ma za sobą, ale demony nienawiści
gdzieś jeszcze tłuką się w niektórych umysłach. Teraz chyba nawet bardziej po
tej lewejj stronie. Nie rozwijam tematu, bo o polityce tu nie piszemy.
 |
| Chrystus pod Murcją |
Tymczasem wjeżdżamy do Murcji
- duże, nieco zapyziałe, ale ciekawe miasto. Zalegamy pod wielką katedrą -
gotyk, fasada chyba barokowa. Tutejsza wieża ma ponad 90 metrów wysokości i
ustępuje tylko tej w Sewilli. Przyjemne popołudnie - obserwujemy miejskie
życie, kibicujemy chłopakom grającym obok w piłkę i coś tam delikatnie
popijamy. Nie chce się ruszać, ale trochę mało kilometrów dziś zrobiliśmy, więc
trzeba popedałować jeszcze dalej. Przedmieścia przypominają nieco gdańską
dzielnicę Orunia Dolna albo starą Pragę w Warszawie sprzed hipsterskiej
inwazji. Zatrzymujemy się na zimne piwo i tapas. Robi się ciemno. Piter
oznajmia, że nie ma zamiaru spać na jakimś zadupiu i że musimy wracać do
miasta. Nie ma problemu, lecimy z powrotem. Znajdujemy tani hotel w starej
kamiennicy w samym centrum, płacimy i pytamy, gdzie można bezpiecznie zostawić
rowery. Nigdzie. Bucowaty recepcjonista, w przepoconej koszulce na ramiączkach,
ma w dupie nasze rowery. Ciągniemy więc cały majdan po schodach na 2 piętro.
Klatka schodowa i pokoje przystosowane są raczej dla miejscowej ludności -
bardziej przysadzistej niż rowerzyści z Północy. Pokój ma ok 6 m2 i większość
miejsca zajmują 3 łóżka. Razem z rowerami i sakwami stanowimy jedna całość.
Kolację jemy na mieście, a potem w ramach zemsty puszczamy w pokoju na cały
regulator Kasabian i Jacka White'a. Impreza, suto zakrapiana alkoholem, kończy
sie interwencją zjednoczonych sił sąsiadów i obsługi. Dajemy za wygraną, ale buc z recepcji miał za swoje.
 |
| katedra w Murcji |
Murcia - Puerto de Mazaron
Następnego dnia kierujemy się
lokalnymi drogami na południowy zachód i dalej już zupełnie na południe w
kierunku morza. Omijamy przemysłową Kartagenę. Może trochę szkoda, bo to
przecież tutaj, jak sama nazwa wskazuje, osiedlili się starożytni
Kartagińczycy. Przez tereny współczesnej Hiszpanii w ciągu kilku tysięcy lat
przewinęło się tyle różnych ludów i wydaje się, że każdy pozostawił swoje
piętno. W krajobrazie, w kulturze, w kuchni i chyba w genach ludzi również.
Iberowie, Celtowie, Fenicjanie, Kartagińczycy, Grecy, Rzymianie, Wizygoci,
Berberowie, Arabowie i kto tam jeszcze.
My mamy jednak inne problemy
niż roztrząsanie historycznych zagadnień multi-kulti. Kac domaga się lekarstwa.
W końcu w jakiejś wiosce trafiamy na idealne miejsce - podrzędny bar ze
stolikami na zewnątrz, gdzie kręcą się tubylcy. Może nie do końca tubylcy, ale
głównie marokańscy pracownicy sezonowi z pobliskich plantacji. Niemniej jednak
jest wszystko co trzeba. Akurat z wielkiego gara wyjeżdża dymiąca ośmiornica
gotowana w całości, którą potem sympatyczna gospodyni kroi nożyczkami na małe
kawałki i oblewa oliwą oraz octem z Jerez. Do tego zimne piwo. Samopoczucie
zwyżkuje i można dalej jechać przez coraz większe pustkowia do wybrzeża. Wokół
niewiele się dzieje, lekkie górki i bezkresne przestrzenie z majaczącymi w
oddali górami. Można zanurzyć się w myślach lub wręcz przeciwnie - wyłączyć
zupełnie i kontemplować spokój hiszpańskiej prowincji. Rowerowa nirwana.
Najlepsze w takich wyprawach jest to, że jednocześnie jest się w dobrym
towarzystwie i spędza czas samemu ze sobą. Można jechać swoim tempem i
godzinami nie odzywać się do nikogo. A w czasie postojów czy wieczorem
dyskutować o życiu i problemach współczesnego świata. Żadnej presji, żadnego
udowadniania czegokolwiek, żadnych pokazywanek czy fochów. Nasz kolega Tolek
twierdzi, że w życiu mężczyzny, poza rodziną, ważne są 2 rzeczy - kira i
kumple. A na wyjeździe rowerowym do tego duetu dochodzi jeszcze najlepsza
przyjaciółka - Droga.
 |
| koniec drogi |
Kolejny odcinek naszej trasy
prowadził wzdłuż autostrady. Ruch minimalny - to jedna z tych hiszpańskich dróg
szybkiego ruchu, gdzie sens ekonomiczny jej powstania budzi wątpliwość. Unia
dawała kasę, więc budowali. Dzięki temu Hiszpania ma chyba najlepsze drogi w
Europie. Zalegliśmy w popołudniowym słońcu na tarasie przydrożnej knajpy i z
mapą planowaliśmy dalszą trasę aż do Almerii. Cały czas wystawialiśmy twarze do
słońca. W Polsce brzydki listopad, a tutaj łagodne ciepło i to niezwykłe
światło. Jakieś inne niebo nad nami? A może pomarańczowa ziemia odbija
promienie i powstaje taki efekt? W każdym razie przyjemność dla ciała i ducha.
Bez większego wysiłku dojechaliśmy wieczorem do Puerto de Mazaron, spokojnej
turystyczno-rybackiej miejscowości na wybrzeżu.
 |
| droga do Mazaron |
Puerto de Mazaron - Aquilas
Jadąc wzdłuż wybrzeża, kilka
kilometrów za Puerto de Mazaron zaczyna się przepiękna szutrowa droga. To pusty
i bardzo przyjemny odcinek wybrzeża ze skałami i małymi zatoczkami. Raj dla rowerzystów.
Nie było nikogo nawet na pięknej plaży o wdzięcznej nazwie Jaskinia Wilków.
Generalnie ta część hiszpańskiego wybrzeża nie jest jeszcze zabetonowana i nie
przyjeżdża tutaj wielu zagranicznych turystów. Za daleko od popularnych lotnisk.
Rozpędzaliśmy się na zjazdach i w końcu na kamienistej drodze Piter złapał
pierwszą gumę. Koledzy zajęli się sprzętem, a ja gapieniem na morze.
Załatwiam spanie i jedzenie podczas wyjazdu, więc nie muszę zajmować się brudną robotą. W
końcu dotarliśmy do asfaltu, do małej wioski z barem przy plaży. Wódka z colą i
z lodem + tapasy - krewetki w czosnku, krokiety z dorsza, pulpety w sosie
pomidorowym, sałatka warzywna zwana tu rosyjską i pomidory. Dołączył do nas
mały kundel, który w przerwach w głaskaniu dojadał kąski ze stołu. Zrobiło się
sielsko aż do bólu. Mówi się, żeby łapać chwilę. Tym się zajęliśmy i
zadbaliśmy, żeby trwała z półtorej godziny.
 |
| droga z Puerto de Mazaron |
 |
| puste plaże |
Po zakupach w małym sklepiku
ruszyliśmy dalej. Po paru kilometrach był wybór - asfaltem dookoła lub wzdłuż
morza na skróty. Oczywiście wybraliśmy wariant drugi. Kilka podjazdów i zjazdów
całkiem dobrą polną drogą i znaleźliśmy się na terenach dla naturystów.
Jedynymi ludźmi w promieniu kilku kilometrów byliśmy my, więc nie pozostało nic
innego, jak kąpiel na waleta w zimnym morzu. Temperatura na oko 15 stopni, ale
daliśmy radę. Potem suszyliśmy się niespiesznie i rozpijali zakupioną brandy.
Droga dalej robiła się coraz węższa i coraz bardziej stroma. W końcu zamieniła
się w górski szlak. Pchaliśmy rowery, aż w końcu trzeba było je przenosić -
sakwy oczywiście osobno. Na początku było wesoło, ale z czasem naszymi
spoconymi ciałami zainteresowały się wszystkie muchy z okolicy. Do tego
skończyła się woda. Szlak tymczasem nie miał końca. Masyw skalny, przez który
się przebijaliśmy, nazywa się Cabo Cope - Puntas de Calnegre. Po kilku
godzinach, zupełnie wykończeni, dotarliśmy ponownie nad morze. Wody! - ale słodkiej. W głąb
lądu prowadziła nieco lepsza szutrowa droga, ale oczywiście mocno pod górę.
Wtedy Piter złapał kolejną gumę. Po naprawie znowu musieliśmy pchać rowery, bo
nie dało się jechać. W końcu po prawej stronie drogi ujrzeliśmy wybawienie.
Plantacja pomarańczy. W ruch poszły scyzoryki - owoc na pół i wyciskamy zawartość prosto do ust. Nigdy wcześniej i nigdy później sok z pomarańczy tak nie
smakował. Jak to się mówi - najlepszy sok ever.
 |
nasza trasa
|
 |
| rowery na plecach |
 |
kolejne prowadzenie rowerów
|
 |
| pomarańcze nas uratowały |
Zaspokoiwszy pragnienie
kierowaliśmy się dalej przez pola uprawne i łąki w kierunku szosy. W końcu
udało się wsiąść na rowery i popedałować do najbliższego baru. Cruzcampo -
wtedy najlepsze piwo ever. Parę kilometrów asfaltem, tym razem w dół, i byliśmy
w Aquilas. Jest to spore miasto, które z przyległościami tworzy popularny
kurort.
Aquilas - Carboneras
To był dzień wiatru. Po
typowo hiszpańskim śniadaniu - kawa, sok i grzanki z szynką - ruszyliśmy dalej
na południe wzdłuż morza. Od razu dostaliśmy wiatr prosto w twarz i tak zostało
do wieczora. Droga prowadziła raz przy samym brzegu, raz odpadała nieco w głąb
lądu. Przyjemna, lekko pagórkowata trasa, na początku właściwie bez
miejscowości. Mijaliśmy małe plaże, niewielkie klify i palmowe zagajniki tuż
nad morskim brzegiem. Po kilkunastu kilometrach zaczął się pas turystycznych
miejscowości - nic specjalnego, ale też nie odstręczające molochy, jak w wielu
innych miejscach Hiszpanii. Takie tam bezpretensjonalne Łeby i Ustki.
Zmordowani wiatrem zalegliśmy na jednej z wielkich, pustych plaż, oczywiście
wcześniej zakupując co nieco w lokalnym spożywczaku. Ochronę przed wichurą
stanowiła wielka kupa złożonych leżaków. Oddaliśmy się niespiesznej konsumpcji
brandy i kontemplowaniu otoczenia. Tymczasem Komandor wyjął książkę i oddał się
lekturze. Powiało nudą, więc z Piterem zażądaliśmy, żeby czytał na głos. I tak
się stało - Taksim na plaży gdzieś na pograniczu Murcji i Andaluzji. Może nie
był to Ksawery Jasieński czy Janusz Gajos, ale Komandor dawał radę.
Towarzyszyliśmy więc Stasiukowi w nocnej podróży przez Bałkany. Wiadomo -
słowiański czy rumuński rozpiździel, błoto, rozpad, Cyganie itp. Nawet dym
palonych papierosów było czuć. Wszystko to jednak wciągające i ten temat drogi.
Donikąd, pod byle pretekstem, bez sensu, ale coś gna, każe jechać. Na Południe, na Wschód.
 |
| droga za Aquilas |
 |
| Taksim na plaży |
I nam też coś kazało jechać
dalej. Nie żeby dławiąca umysł tęsknota za czymś nieokreślonym czy
sentymentalny imperatyw podróży. Musieliśmy po prostu pokonywać kilometry, żeby
za 3 dni zdążyć na samolot. Dalej wiało niemiłosiernie, więc, jak to określa Komandor,
trzeba było się spotkać z samym sobą i wytłumaczyć, że nie ma wyjścia.
Posuwaliśmy się powoli, czasem 5 km/h. Droga zrobiła się nudna, żmudna i
trudna.
 |
| dzień wiatru |
Późnym popołudniem zrobiliśmy
jeszcze jeden postój na piwo chyba w La Parata. Z mapy wynikało, że przed dużym
podjazdem jest jakaś miejscowość i tam planowaliśmy nocleg. Czułem się, jakbym
pokonał wielką górską przełęcz, a nie przejechał 60 km w większości po płaskim.
Z nadzieją, że za 4 km, będzie spanie, potoczyliśmy się dalej. Oczywiście
hotelu nie było. Z zasady nie cofamy się, więc trzeba było podjąć atak pod górę
i zjechać potem do Carboneras, gdzie na pewno będzie nocleg. Robiło się ciemno, ale wiatr trochę osłabł. Co z tego, skoro teraz był
kilkukilometrowy podjazd. Ostre zakręty, momentami brak pobocza, ciężarówki z
klaksonami, ból kolana, walnięta przednia lampka, chwilowy brak prądu w
organizmie, prowadzenie roweru. Naprawdę musiałem się spotkać sam ze sobą i poważnie pogadać. Po
dotarciu do hotelu od razu poszliśmy spać.
Carboneras - San Jose
Rano hiszpańskie śniadanie
i dalej w drogę. Początkowo po górkach wzdłuż wybrzeża, ale potem trzeba
odbić w głąb lądu, bo nie ma innej drogi oprócz górskich ścieżek. Tych mieliśmy
na razie dosyć. Wjechaliśmy w jedyny w Europie rejon, gdzie panuje pustynny klimat.
Część tego obszaru zajmuje park narodowy, a część charakterystyczne dla
południowej Hiszpanii uprawy warzyw i owoców. Nie są to piękne sady i ogrody.
Ogromne połacie terenu pokrywają swego rodzaju szklarnie. Ich wyjątkowość
polega na tym, że zamiast szkła czy plexi, ochronę przed wiatrem i słońcem
stanowią szmaty. Metalowe szkielety okrywają wielkie płachty materiału. Jak
można się domyśleć, szybko pokrywa je brud i kurz oraz pstrokate łaty. Stąd
właśnie trafiają do nas zimą na przykład hiszpańskie truskawki o smaku niczego.
Nasza trasa odbiła tymczasem bardziej na południe, więc nie musieliśmy zbyt
długo oglądać tej rolniczo - szmacianej rozpierduchy. Oczy cieszyły
skały, kaktusy, karłowate drzewka, inne krzaczory i dalekie, puste przestrzenie.
Do tego przyjemne słońce, dziko błękitne niebo i tylko lekko męczące pagórki.
Szosa pokryta idealnym asfaltem i kompletny brak ruchu samochodowego. Można
uruchomić pełną rowerową kontemplację.
 |
| pełna rowerowa kontemplacja 1 |
 |
| pełna rowerowa kontemplacja 2 |
Do San Jose wjechaliśmy
popołudniu. Pogoda była świetna, więc powstał pomysł nocowania na plaży. Na
naradę w tej kwestii udaliśmy się do eleganckiej kawiarni, gdzie zamówiliśmy
brandy. Popijając szlachetny alkohol i paląc hiszpańskie Marlboro
zdecydowaliśmy, że nie bierzemy hotelu, a zaoszczędzony budżet wydamy na
wystawną kolację z owocami morza. Miasteczko jest malowniczo położone nad
zatoką, ale plażę ma małą i kamienistą. Po krótkim rekonesansie znaleźliśmy
dobre miejsce na półce skalnej, kilka metrów od brzegu. Założyliśmy bazę i
zajęliśmy się aperitifem. W Hiszpanii restauracje serwują kolacje późno
wieczorem, więc było sporo czasu. Piter ruszył na poszukiwanie krabów, małży i
innych morskich zwierząt. Interesuje się przyrodą czy może nie chciało mu się z
nami gadać. Chwila zamieszania i złapał w czapkę sporą ośmiornicę, Po krótkich
oględzinach wypuściliśmy pięknego stwora na wolność. Powoli zapadał zmierzch,
zachodzące słońce pięknie operowało znad skał, więc zaaranżowaliśmy sesję
zdjęciową z użyciem rekwizytów m.in. szalika 'Polska'. Komandor tak się zaangażował
w poszukiwanie najlepszego miejsca do pamiątkowej fotografii, że się poślizgnął
i zwalił w ubraniu do wody. Od czasu do czasu zdarzają mu się różne tego typu
wywrotki, ale zawsze wychodzi cało z opresji. Tym razem jedyną konsekwencją
kąpieli było to, że następnego dnia musiał jechać w moich, o 2 numery za
dużych, butach. Tymczasem zakończyliśmy aktywności i już spokojnie czekaliśmy
na porę kolacji, dopijając resztę zapasów.
 |
| tania baza noclegowa |
 |
| biało czerwoni |
 |
| Komandor z ładnym tłem |
Spacer do restauracji
przebiegł bez przygód, a posiłek wynagrodził trudy dnia. Na wielkim półmisku
otrzymaliśmy różne krewetki i langusty. Do tego małże ala marinera, panierowane
kalmary i szynka. Piter był w siódmym niebie. Jest taką osobą, na którą
przyjemnie się patrzy, kiedy je. Serio. Uśmiecha się skupiony nad potrawą, skrupulatnie dzieli danie na mniejsze kawałki i bez ociągania się kieruje kęsy do ust, machając przy tym z uznaniem głową. Na talerzu cały czas utrzymuje estetyczny porządek, zjada zawsze wszystko i na koniec wyciera talerz chlebem, żeby nie zmarnowała się nawet kropla sosu. Jeśli masz dziecko niejadka lub
anorektyczkę w rodzinie, przyprowadź ją do Piotrusia. Wspólna biesiada bankowo
uwolni od tych przykrych przypadłości. Komandor z kolei preferuje medytacje nad
jedzeniem. Grzebie widelcem, memła coś tam, niby celebruje, ale nie wiadomo czy
mu smakuje czy się obraził. Zje swoje i wyrazi zadowolenie, ale trzeba na to
długo czekać. W końcu jestem Komandorem, więc może sobie pozwolić na takie
fanaberie.
 |
| kolacja |
Nasz wieczorny posiłek był
dużym kontrastem w stosunku do warunków, w jakich przyszło nam spać. Po
powrocie do nadmorskiej bazy ogarnęliśmy legowiska i zalegliśmy w
śpiworach na karimatach. Twardo, zimno, morski hałas i na wszystkim cienka
warstwa soli. Cóż było robić. Po dalszym znieczulaniu się, tym razem piwem,
spróbowaliśmy zasnąć. To była krótka noc, ale wschód słońca bajkowy.
 |
| twardo, zimno i słono |
San Jose - Almeria
Rano poszliśmy do mariny
zapytać o ewentualną morską podwózkę gdzieś w rejon Almerii. Nic z tego.
Zebraliśmy więc zasolony majdan i ruszyliśmy w kierunku Cabo de Gata. Przylądek
leży u podnóża surowego pasma skał i gór. Droga jest żwirowa i bardzo
pagórkowata, w końcowej części przewyższenia sięgają kilkuset metrów. Za to
widoki wspaniałe. Morze, ostre skały wystające z wściekle niebieskiej wody,
wielkie klify i dzikie, wulkaniczne góry w kolorze okry. Krajobraz zupełnie pustynny, a formy
geologiczne podobno unikalne na skalę europejską. Można się zachwycać bez
posądzenia o przesadną egzaltację. Wcześniej zrobiliśmy zakupy, więc było co
delikatnie przepić i zjeść.
 |
| droga do Cabo de Gata |
 |
| takie widoki |
Po 15 kilometrach jazdy i prowadzenia rowerów
dotarliśmy do przylądka. Dalej był już asfalt. Po pokonaniu jeszcze jednej
góry, droga wiedzie na północ wzdłuż morza. Ten prosty, kilkunasto kilometrowy
odcinek jest również bardzo malowniczy. Po lewej stronie ciągną się
piaszczyste, puste nawet latem, plaże. Po prawej pustynne nieużytki i zasolone
bagna z groźnymi górami w tle. Po drodze mijamy opuszczony stary kościół -
klimat jak w Meksyku. Na początku wieku świątynia służyła pracownikom
wydobywającym sól. Teraz to obszary chronione z siedliskami ptaków. Niedaleko
stąd w górach kręcono spaghetti westerny. Sergio Leone, Clint Eastwood, Ennio
Morricone - te klimaty. Krajobraz sprzyjał opowieściom o społecznych
wyrzutkach, wąsatych rewolwerowcach i sprawiedliwych mścicielach.
 |
| jak w Meksyku |
 |
| droga do Almerii |
Wbijamy na plażę, żeby
ustalić plan na resztę dnia. Musimy dojechać do lotniska w Almerii, wynająć
auto i dotrzeć na wieczór do Alicante na samolot. Pierwsza decyzja - kto będzie
kierowcą. Nikt się nie pali, więc losowanie. Oczywiście ja. Koledzy oddychają z
ulgą, rzucają zadowolone spojrzenia ku błękitnym falom i wyjmują z juków
flaszkę wódki Eristoff oraz colę. Taki los...
 |
| Komandor |
 |
| Piter |
 |
| Witos |
Kolejna wyprawa ocalona od
zapomnienia.
Witos, 2016
Komentarze
Prześlij komentarz