Chorwacja - Bośnia i Hercegowina - Czarnogóra 2013


Z większości wypraw przywozimy tylko wspomnienia. Z tej przywiezione zostały poważne dobra materialne, a na miejscu pozostał majątek o wartości mocno sentymentalnej.

Uczestnicy: Komandor, Piter, Kuba.
Trasa: Chorwacja – Bośnia i Hercegowina – Czarnogóra – Chorwacja

Dystans: ponad 600 km (z tego ok. 150 km autobusem i pociągiem).

Przedmowa

No i stało się! Opierałem się przez kilka miesięcy przed napisaniem swojej relacji. W końcu pod naporem delikatnych, ale jednak dość stanowczych argumentów, że nic nie robię, tylko kebaby pożeram...(bo chwilo mieszkam w Ankarze), musiałem się poddać. Nie ma to, jak wzbudzić w kimś poczucie winy.
Zaczęło się niezbyt dobrze. Bilety lotnicze na ogół kupujemy z dużym wyprzedzeniem, bo tak taniej, a poza tym, jak są już kupione, trudniej się wycofać. Do czasu tej wyprawy za rowery płaciliśmy jednak w ostatniej chwili – tydzień, dwa przed wylotem. Tym razem było tak samo. Bilety na lot śp. Eurolot do Dubrownika czekały od zimy. Dwa tygodnie przed wylotem Komandor wykonał pierwszy ruch w kierunku rezerwacji miejsca na rower. Miła pani poinformowała, że to właśnie ostatnie miejsce na rower w tym samolocie (później okazało się, że również pierwsze – czyli jedyne!). Pierwszy pomysł – wypożyczalnia na miejscu. Internetowe poszukiwania spełzły na niczym. Tzn. niezupełnie na niczym – Komandor wyszukał ofertę firmy ze Splitu (bagatela – 230 km od Dubrownika): rower za 300 Euro na tydzień + 60 Euro za transport. Ceny wyższe trzy razy w porównaniu do Krety! Pomyślałem: może lepiej sobie darować tę Chorwację? Za te pieniądze można kupić nowe bilety np. do Hiszpanii!

Takie numery jednak nie z Komandorem. Natychmiast sprawdził, że mamy 15 kg bagażu na głowę. Czyli, przy założeniu, że cała reszta pójdzie do podręcznego, rowery da się wysłać jako normalny bagaż. Pod warunkiem jednak, że nie przekroczone zostaną przepisowe rozmiary bagażu. Nie było innego wyjścia jak rozłożyć rowery na elementy pierwsze. Po negocjacjach na lotnisku i kilku przepakowaniach udaje się je nadać.
Pakowanie jest najważniejszą częścią każdej wyprawy
Moja zdolność do prowadzenia tych operacji była ograniczona faktem, że poprzedniego dnia miałem imprezę pod tytułem „25 lat od matury”. Niby nic wielkiego - poza tym, że odbywała się w okolicy mojego domu, więc koleżeństwo naturalnym biegiem rzeczy ok. trzeciej nad ranem przeniosło się do mnie i zakończyło fetę o 6-ej nad ranem. Nie muszę mówić, w jakim byłem stanie o 9-ej, kiedy musiałem wyruszyć na lotnisko.

Gdańsk - Dubrownik
Po tym przydługim wstępie przechodzę do rzeczy. Lotu nie pamiętam – zasypiam zaraz po starcie. Po dwóch godzinach mam się lepiej, ale nie na tyle, żeby w lotniskowym autobusie nie zorientować się, że w samolocie został mój bagaż podręczny – czyli wszystko co miałem poza rowerem! Na szczęście zauważam to (a może to nie ja?) na tyle wcześnie, że daje się jeszcze wrócić do zaparkowanej maszyny marki Bombardier (w sprawie wynagrodzenia za reklamę proszę kontaktować się z administratorem topchain). Odbieramy paczki z rowerami w kawałkach i na pięknym trawniku przed terminalem zabieramy się do kompletowania sprzętu. „Małe miki” – po 3 godzinach jesteśmy gotowi do odjazdu. Pewnym zagadnieniem są kartony wielkości starego ruskiego telewizora, które musimy przytroczyć do rowerów i zawieźć do nieodległego hotelu po to, żeby móc ich użyć ponownie w drodze powrotnej.

Tabor wyrusza

Pierwsze 100 metrów jest prawdziwą rozkoszą. W końcu jedziemy! Komandor pierwszy, Piotrek drugi, ja na końcu. Dlaczego to ważne? Bo mam okazję obserwować całą sytuację przed sobą i nagły zwrot akcji. W połowie pierwszej prostej słyszę zgrzyt i stukot drobnych elementów upadających na jezdnię. Piotrek zatrzymuje się z ogólnie znanym słowem na „k” na ustach. Jego tylna przerzutka rozpadła się na części i rozsypała na jezdni. Próby naprawy trwają godzinę. W grę wchodzi nawet „ostre koło”. Niestety nawet Piter, który jest inżynierem z krwi i kości, musi się poddać. Zapada decyzja: Piter jedzie do miasta (20 km) lotniskowym autobusem, a ja z Komandorem tradycyjnie na kłelu (po kaszubsku rower). Muszę jeszcze przeprowadzić negocjacje po angielsku z kierowcą, ile weźmie za przewóz. To istotny szczegół, bo nie doprecyzowaliśmy, czego dotyczy uzgodniona kwota i wynikną z tego nie lada kłopoty. Przejazd na rowerach i znalezienie noclegu zabierają nam 2 godziny. Ja zajmuję się zakwaterowaniem, a Komandor jedzie na poszukiwania dworca autobusowego, gdzie spodziewamy się spotkać Piotrka.  Okazuje się, że nasz kolega wpadł w niezłe tarapaty. Poniżej opis z pierwszej ręki.

Z perspektywy czasu wiem, że do incydentu na dworcu autobusowym w Dubrowniku, którego byłem niechlubnym uczestnikiem, musiało dojść i to nie tylko z mojej winy. Pierwszego winowajcę znalazłem w osobie autora niniejszej relacji. Oto Kuba zjawia się na lotnisku w Gdańsku w stanie, który normalnie osiągamy najszybciej podczas oczekiwania na wejście do samolotu po odwiedzeniu sklepu wolnocłowego, a najpóźniej po wyjściu z samolotu w punkcie docelowym. Cera sino – zielonkawa, mocno zaprawiona wyziewami tytoniowo-alkoholowymi, nieporadnie zawoalowana półuśmiechem typu „ wróciłem  kochanie”. Czy to zaskoczeni mizernym widokiem czy po prostu wiedzeni zazdrością, a może tradycją,  zdołaliśmy wraz  z Komandorem „dogonić” Kubę, a nawet znacznie go wyprzedzić. Drugi winowajca to moja nadgorliwość. W obawie przed uszkodzeniami w ostatniej chwili zdemontowałem tylną przerzutkę i zamiast dobrze ją zabezpieczyć, zostawiłem luźną z łańcuchem.

Lądujemy w Dubrowniku. Pogoda  10/10, nastroje  10/10 , stan Kuby  2/10 , po prostu raj. Ponieważ jesteśmy fantastyczni, planujemy jeszcze w samolocie złożyć nasze rowery ze stanu subatomowego w godzinę i na luzie późnym popołudniem czy wczesnym wieczorem, po niełatwej, mocno pomarszczonej drodze, dotrzeć do kwatery. Z powodu błogostanu mojego i Piotrka oraz braku jakiegokolwiek u Kuby, rowery składamy po 3 godzinach. Ponieważ tylna przerzutka i łańcuch mojego wiernego, choć nieco przymałego, Kellysa stanowią monolit, postanawiam zostawić sobie ten problem na koniec. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak można było, nawet po przyjęciu znacznych ilości polepszaczy  czasoprzestrzeni, dojść do wniosku, że łańcuch należy rozkuć, rozplątać i założyć z powrotem. Operuje Piotr, ja asystuję, Kuba… stara się nadążać, ale bez przesady. Operacja się udaje. Mój rower na oko wygląda na zdrowy. Żartobliwie komentując opóźnienie, startujemy. Robię lekki rozbieg i z impetem naciskam na pedał… Tak się musi czuć pilot, kiedy gaśnie  cały kokpit, kiedy milkną wszystkie silniki i traci hydraulikę. Osłupienie, niezrozumienie, poczucie nieuchronności, na koniec panika. Pacjent zmarł. „Stawać  szybko , naprawiać, kiszkę pompować”. Powoli zapada zmrok, pogruchotane, okaleczone części tylnej przerzutki porozrzucane na asfalcie. Ja się nie poddałem. Walczę jak w amoku, gorączkowo wyjmuje rozdygotanymi rękoma narzędzia prawie po ciemku, bredzę, że dam radę, że ostre koło, że… Suche, trzeźwe słowa Komandora i jego dłoń na moim  ramieniu: „zostaw, on nie żyje”, cucą bezlitośnie. To koniec. Komandor, jak to on,  ogłosił plan B. Kuba idzie załatwić transport autobusowy dla mnie, ja z Piotrkiem pakujemy cały bałagan na pozostałe dwa rowery. Kuba wraca, przekazuje z uśmiechem dobre wieści: autobus za 20 minut, bilet 10 euro, wszystko OK. Słucham jak przez mgłę. Koledzy, objuczeni jak uchodźcy, ruszają w ciemnościach.

Ładuję zwłoki Kellysa i juki do bagażnika, wręczam do wyciągniętej dłoni młodego, zbudowanego jak zapaśnik wagi półśredniej, kierowcy 10 euro. Czekając na odjazd układam plan awaryjny. W pierwszej kolejności szukać sklepu rowerowego, serwisu, ostatecznie odkupić rower od autochtona - więc rozejrzeć się w Dubrowniku, gdzie jest ich najwięcej. Powoli się uspokajam. Ruszamy. W tym momencie pojawia się konduktor. To nieważne, ile zażądał za bilet dla mnie i za rower, nawet tego nie pamiętam. Najgorszy był jego zblazowany, protekcjonalny, pełen pogardy uśmiech i nieznoszące sprzeciwu spojrzenie. Zapłaciłem po raz drugi. Powoli odzyskiwany spokój szlag trafił, a do szerokiej palety nastrojów doszło upokorzenie. Po półgodzinie autobus dogania kolegów, nie sposób pomylić - kartony na wysokość 2 metrów, mozolnie wspinają się pod górę 7-8%. Sarkastycznie uśmiecham się do siebie: „ostre koło” idioto?!  Co najwyżej ostry zgon.

Wcześniej opisywałem posturę kierowcy nie dlatego, że jestem szczególnie wrażliwy na męskie wdzięki. Pomoże mi to wyjaśnić, jak nerwy, nagłe wytrzeźwienie, oszukanie i choleryczny charakter mogą doprowadzić do ryzyka wywołania kolejnej wojny na Bałkanach. Generalnie trzeźwa analiza swojego położenia, wieku, kondycji fizycznej, a zwłaszcza kompletnego braku doświadczenia w biciu się i wspomniana wcześniej  postura oraz wiek kierowcy, powinny odwieść mnie od zamiaru wyegzekwowania czegokolwiek od niego. Niestety byłem nieugięty i bardzo sprytny.

Przy wychodzeniu z autobusu zażądałem od kierowcy pokwitowania na kwotę 10 euro. Jednym niewielkim ruchem przemieścił mnie o dwa stopnie niżej na zewnątrz jak insekta. Od razu przegrupowuję się przed maskę, odszczekując się bezradnie. Na to młodzian, purpurowiejąc na twarzy, włącza silnik i nagle rusza. Ty łobuzie, myślę sobie. Mnie bohatera, nie do końca prawdziwego Polaka i jeszcze bardziej nie do końca prawdziwego patriotę? Nie ustąpię! Zatrzymał się 5 cm od mojego durnego, oszołomionego łba. Dobrze, że mu się noga nie omsknęła z hamulca. Już wychodził, by ze mną kończyć i zamarł.  Za plecami usłyszałem: „ no Polak idź do hotelu, tu blisko policja, przyjdą zaraz”. Odwracam się i widzę trzech taksówkarzy. Jeden z nich, właściciel barytonu, marne 215 cm wzrostu i na oko 140 kg, usłyszawszy moją odmowę, uśmiechnął się dobrodusznie i szczerze. W tej samej chwili, zauważając groteskowość całej sytuacji, wyszczerzyłem się do wielkoluda, który dostojnie podszedł do mnie objął w pół i bez wysiłku, nawet jęknięcia, przeniósł na chodnik i postawił jak lalkę. Niewtajemniczonym wyjawię, że mam 191 cm wzrostu z tendencja zniżkową i 100 kg z tendencją zwyżkową. Poklepawszy się po plecach, rozstaliśmy się w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu. Tyle incydent autobusowy.
(Piter)
Dubrownik - Korĉula

Następny dzień, z braku lepszych pomysłów i braku środka transportu, rozpoczynamy od zwiedzania pięknego Dubrownika (pieszo).
W Dubrowniku Piter przyciąga uwagę kobiet metodą na rower
I oczywiście zupełnym przypadkiem trafiamy ma wypożyczalnię rowerów. Pan Właściciel dopiero co wpadł na ten przedni pomysł biznesowy – rowery są całkowicie nowe, nie śmigane (folia na wrażliwych elementach), a cena jeszcze nie ustalona. Piotrek stanie się prawdopodobnie jest pierwszym klientem. Pan Właściciel bez targowania przystaje na nieprzyzwoicie niska ofertę 100 Euro za tydzień. I od tej chwili Piotrek staje się „prowadzącym pojazd” marki Nakamura. Starego Kelly’sa (po demontażu co bardziej wartościowych elementów) przypinamy do ogrodzenia w parku z opcją pobrania w drodze powrotnej.

Tyle zostało z nieodżałowanej pamięci Kellysa

No i ruszamy w drogę... Niezbyt daleką zresztą, bo ze względu na czas spędzony w mieście postanawiamy podwieźć się autobusem do miasteczka Korčula na wyspie o tej samej nazwie. Zajeżdżamy wiec na dworzec autobusowy, zakupujemy bilety dla siebie i dla rowerów. Autobus podjeżdża zgodnie z rozkładem, zaczynamy pakować się z rowerami, ale okazuje się, że kierowca ma swoje bilety i te kupione parę minut wcześniej w zasadzie go nie interesują. Deja vu. Oczywiście można się kłócić, blokować autobus, ale jest już 16-ta i konflikt mógłby skończyć się pozostaniem w Dubrowniku do kolejnego poranka. Zresztą kierowca nie bardzo interesuje się, czy chcemy płacić czy nie, bezceremonialnie wkłada rękę do mojego portfela i wyciąga właściwy banknot. Dojeżdżamy bezpiecznie na miejsce i postanawiamy przejechać się po wyspie. Znajdujemy ładną zatoczkę do kąpieli. Po drodze minęliśmy nieduży kościółek z ładnym tarasem. Jako zwolennik „spania terenowego” po kąpieli postanawiam zaatakować i przekonać kolegów, że zadaszone przedproże kościoła jest idealnym miejscem do spania. Udaje się! Ze względu na oczywistą oszczędność noclegową postanawiamy zjeść rybę w pobliskiej restauracji. Już po ciemku wracamy do kościoła i zakładamy obóz.

Korĉula - Mostar
Kolejny dzień rozpoczynamy zatem pod kościołem, wzbudzając zainteresowanie miejscowej ludności.

Pod kościołem można zbierać na furę, można też nocować

Zgodnie z planem Komandora tego dnia mamy dwie przeprawy promowe. Po śniadaniu w Korčuli udajemy się promem na półwysep Peljesac, przejeżdżamy go w poprzek do miasteczka Trapnj i wsiadamy na kolejny prom do Ploče.

Komandor zmierza w kierunku paszczy smoka

Na promie oczywiście nie możemy oprzeć się pokusie sięgnięcia po lokalne wyroby monopolowe, więc na dworzec kolejowy w Ploce docieramy w doskonałych nastrojach. Budynek stacji to szczytowe osiągnięcie architektury socrealistycznej. Jego wielkość wielokrotnie przewyższa potrzeby podróżnych, których w sumie jest kilkunastu - wśród nich młodzieńcy z rowerami. Oprócz nas oczywiście. Nawiązujemy rozmowę. Przejechali wzdłuż rzeki Neretvy z Mostaru nad morze i teraz wracają do domu. Jak na wyczynowców przystało, nie odmawiają wspólnej biesiady, która nie wiadomo jakby się rozwinęła, gdyby nie najście chorwackich pograniczników, którzy nas traktują nad wyraz łagodnie, natomiast kolegów Bośniaków mocno przeczołgują. Koledzy tracą humor i nie udaje się im go odzyskać do końca podróży.

Do Mostaru docieramy na tyle późno, że od razu trzeba zająć się noclegiem. Dość szybko znajdujemy znośny lokal nieco poza głównym szlakiem turystycznym, co przekłada się na wielce rozsądną cenę. Stare centrum Mostaru jest powalające. Nawet nie będę starał się oddać ducha tego miejsca. Trzeba pojechać i zobaczyć.
Mostar trzeba zobaczyć
Poza odrestaurowanym centrum (w tym słynny starożytny most, od którego pochodzi nazwa miasta) mimo upływu prawie 20 lat na budynkach wciąż widoczne są ślady wojny.

Ślady wojny sprzed 20 lat

Mostar - Donji Stoliv
Po kilku porannych godzinach w Mostarze ruszamy na wschód w kierunku Republiki Serbskiej – jednej z 2 administracyjnych części Bośni i Hercegowiny. Po drodze sporo opuszczonych budynków (najprawdopodobniej efekt czystek etnicznych), a na skraju drogi mapy z zaznaczonymi polami minowymi. Nie sprawdzamy na ile aktualne.

Lokalne atrakcje
Na szczycie sporego podjazdu, na którym (jak zwykle) Komandor wysforowuje się do przodu, spotykamy rowerzystę, jadącego w przeciwnym kierunku. Hiszpan, który jedzie z Salonik do swojego kraju. Trasa marzenie... Nasz tygodniowy wypad w porównaniu z jego eskapadą wypada nader blado. Gadamy, wypijamy po łyku i pytamy o karton czerwonych Marlboro w przedniej sakwie. Okazuje się, że to „jego sekret”. Najwyraźniej  prawdziwym  wyczynowcom dopalacze nie szkodzą.

Na trasie do granicy z Czarnogórą Komandor wyszukuje skrót, którego nawet miejscowi nie znają. Skrót jak to skrót – na mapie wygląda kusząco. W realu na ogół oznacza poważny podjazd. Tym razem też tak jest. Komandor znowu pokazuje reszcie, że 10% nachylenia nie robi na nim wrażenia. Peleton składający się z dwóch maruderów pozostaje daleko w tyle.
Piter zobaczył podjazd i stracił wiarę
Na szczycie znajduje się posterunek graniczny. Nic poważnego - jeden mundurowy, żadnych innych chętnych do przekroczenia granicy. Niestety strażnik prowadzi senną konwersację przez komórę i skutecznie omija nas wzrokiem. Doprowadzenie rozmowy do końca zabiera mu ok. 30 min., po czym podnosi wzrok i spokojnie macha ręką - „jechać”. Nawet nie spojrzał w nasze dokumenty!  Władza potrafi się zachować. Nie jest specjalnym odkryciem, że po podjeździe następuje zjazd, szczególnie kiedy w planie jest spadek z wysokich gór prosto do morza. Kilkanaście kilometrów zakończone wjazdem do niezbyt pięknego miasta Herceg Novi zabiera może 40 min. Już kilka kilometrów przed miastem widać było Zatokę Kotorską.

Zatoka Kotorska

Dzień się kończy, więc miasto przejeżdżamy szybko i ciągniemy zachodnim brzegiem zatoki w kierunku przewężenia, na którym czeka nas przeprawa promowa. Na statek wjeżdżamy wraz z zachodem słońca. Na drugim brzegu nie pozostaje zatem nic innego, jak szukać noclegu. Szybko poszło – pokój mało luksusowy, ale za to w domu z dużym ogrodem, a w ramach uzgodnionej ceny gospodarze dorzucają flaszkę lokalnego produktu  spirytusowego. Smaczne to nie jest, ale z braku laku...

Donji Stoliv – Herzeg Novi
Rano ruszamy w stronę Kotoru. Nic mi ta nazwa nie mówiła, ale po przybyciu na miejsce dosłownie mnie zatkało. Ale o tym za chwilę. Po drodze, podczas krótkiego przystanku, Komandor zagląda do małego sklepiku ze starociami. Po paru chwilach wychodzi, taszcząc drewniane koło od wozu drabiniastego nie wiadomo sprzed ilu lat (średnica pół metra, waga 15 kg). Myślałem, że to żart, ale nie. Okazuje się, ze to „drobny upominek” dla Piotrka. Ten przyjmuje prezent z godnością. Mocuje go do bagażnika, jakby przewiezienie tego drobiazgu rowerem na lotnisko w Dubrowniku przez góry było drobnostką.  Kotor robi na mnie większe wrażenie niż Dubrownik i Mostar. Może dlatego, że się nie spodziewałem.... Spędzamy tam parę godzin, wzbudzając dość powszechne zainteresowanie. Nie żeby urodą, po prostu 15 kilowe drewniane „koło zapasowe” do roweru musi takowe zainteresowanie wzbudzić.

Największa atrakcja turystyczna Kotoru

Kotor zajmuje nam ze 2 godziny. Ruszamy wybrzeżem, wzdłuż zatoki. Piękne widoki.

Tak wygląda Montenegro
Po drodze zauważam najpoważniejszy z dotychczasowych skrótów – bezpośrednio do Sopotu.

Nie wszystkie skróty prowadzą do celu
Niestety Komandor wyprowadza nas z błędu. Nie da się uniknąć lotniska i kłopotu z nadaniem koła zapasowego. Wieczorną porą dojeżdżamy ponownie do Herceg  Novi i rozpoczynamy poszukiwanie noclegu. W mieście ruszyły przygotowania do nocnego życia. Nie da się ukryć, że czarnogórskie kobiety robią wrażenie.  I co z tego? Tylko patrzymy! Nocleg udaje się znaleźć dość szybko. Kolacja, parę drinków i spać.

Herzeg Novi – Dubrownik (lotnisko)
Rano okazuje się, że za ścianą nocuje 2 polskich motocyklistów. Gadamy trochę, ale w związku z tym, że poruszamy się innymi prędkościami, bliższej przyjaźni nie zawieramy. Ten ranek zostanie zapamiętany z innego powodu. Wspomnienia Komandora: „Kuba, o ile pamiętam to za te wręczone Ci mniej więcej dwanaście złotych, to ze sklepu nie dość, że przyniosłeś: chleb, pomidory, cebulę, omastę, ser i chyba nawet ciasto, no i oczywiście litr wina, to jeszcze, żeby nie było, paragon fiskalny i resztę: w kwocie około 3 złotych” (oferty pracy dla zaopatrzeniowca proszę kierować do administratora Topchain).

Po śniadaniu ruszamy w stronę granicy z Chorwacją. Niestety, po drodze jest kilkunastokilometrowy zjazd, o którym była mowa wcześniej. Z niezrozumiałych powodów tym razem okazuje się podjazdem. Upał potężny. Asfalt się topi. Jakoś za dużo nie pamiętam z tego odcinka, poza tym że w tzw, „czarnej d...” skończyła się nam woda.

Bałkańskie podjazdy

Nie wiem jak dowlekamy się do stacji benzynowej w okolicach lotniska położonego ok. 20 km na wschód od Dubrownika.. Zimne piwo rzadko bywa smaczniejsze niż w takich sytuacjach. Po uzupełnieniu płynów ruszamy w stronę pensjonatu, w którym pierwszego dnia zostawiliśmy kartony (obowiązkowy element do przewiezienia rowerów). Miły właściciel droczy się z nami trochę, mówiąc, że spalił je w piecu. Bardzo jest tym rozbawiony. Na szczęście okazuje się, że to żart. Po zakwaterowaniu trzeba jeszcze rozwiązać problem wypożyczonego w centrum miasta roweru. Po koleżeńsku proponujemy, że w czasie gdy Piotrek będzie walił do miasta rowerem (a z powrotem ze swoim ulubionym kierowcą autobusu), my udamy się na obiad do niezbyt odległego Cavtat, które jest czarującym miasteczkiem nad Adriatykiem.  Piotruś nie jest zachwycony tym pomysłem. Wykonuje telefon do właściciela wypożyczalni, przekonując go, że jak nie przyjedzie po rower, to zostawimy go pod lotniskiem. Pan z wypożyczalni okazuje się twardzielem. Nie wiem czym zagroził Piotrkowi, ale ten uznał że trzeba rower odprowadzić na miejsce. Perspektywa obiadu w nadmorskiej restauracji powoduje jednak, że postanawiamy wysłać rower taksówką (rezygnując tym samym z pobrania resztek starego roweru). Piter udał się więc Cavtat (5 km) na piechotę. Miasteczko okazuje się bardzo przyjemne. Poza obiadem zaliczamy jeszcze kąpiel.

Ostania kąpiel w Adriatyku

Po powrocie udajemy się na zasłużony wypoczynek okraszony drobnym napitkiem za sklepu. Jeszcze dwa słowa o prezentach od Pitera.

Nawiązując do prezentu, którym obdarował mnie Komandor w drodze do Kotoru, to nie był jedyny upominek tego dnia. Prawem odwetu, w tym samym sklepiku, zrewanżowałem się gustownym kołem ratunkowym z nieistniejącego parostatku, zostawiając nie tak dużą, ale i tak kuriozalną ilość Euro w kasie. Można by ubolewać nad marnotrawieniem środków na głupoty zamiast dobre trunki, ale tego pięknego przedpołudnia mieliśmy ich pod dostatkiem (trunków oczywiście). Tak czy inaczej, z punktu widzenia estetyki, wygrałem ja, a biorąc pod uwagę ergonomię, zwłaszcza łatwość transportu, Komandor. Kończąc niełatwy załadunek swoich prezentów zauważyliśmy zrelaksowany uśmieszek Kuby, który łatwo było zgasić pogróżkami o naszych planach co do jego osoby. I tak do Kotoru dotarliśmy z drewnianym kołem do wozu i kołem ratunkowym na bagażnikach. Kiedy my zwiedzaliśmy, Kuba pilnował rowerów i odpowiadał na liczne pytania turystów, pozując jednocześnie do zdjęć chmarom Japończyków i Chińczyków. Za dwa dni dostał od nas dmuchany materac w kształcie smoka o wymiarach 1,2 na 0,5 metra, z prośbą, by nie spuszczał z niego powietrza aż do lotniska. Od tego momentu  tworzyliśmy zgraną paczkę szajbusów.
(Piter)


Nasze objuczone rumaki
Dubrownik - Gdańsk

Ostatni dzień typowo jest do d... Ten w zasadzie też. Pakujemy się, Komandor i ja mocujemy kartony (trzy, bo jeden jest przeznaczony na zapakowanie koła) i jedziemy na lotnisko. Tzn. Komandor i ja. Piotrek idzie na piechotę. Koło przechodzi przez kontrole lotniskową bez problemu. Lot bez zakłóceń. Koło południa jesteśmy w Gdańsku. Koło wisi na ścianie w ogrodzie właściciela.
Kuba, 2016

Komentarze

Popularne posty