Kreta wczesną jesienią. Na pustej plaży urządzamy sobie
polegiwanie z drzemką i podziwianiem wzburzonego morza. Potem w sennej tawernie
jemy kolejny najlepszy posiłek na tej wyprawie.
Uczestnicy: Komandor, Rafał, Piotr, Witek
Trasa: Chania – Omalos – Elos – Sfinari – Balos – Rodopou –Stavros – Chania
MAPA 2
Dystans: ok. 300 km
 |
| Kreta |
To już nasza tradycja,
że wyjazd tak naprawdę zaczyna się kilka miesięcy wcześniej. Spotykamy się ze
znudzonym koleżeństwem, które nerwowo przebiera swędzącymi stopami. Długo już
nigdzie razem nie byliśmy, więc najwyższy czas było coś wymyślić. Padło na
Kretę. Termin lotu pasował prawie wszystkim, więc nie zważając na moje wahania,
wyjęto kartę kredytową i bilety zostały zakupione. Wylot 14 października z
nowego, podwarszawskiego lotniska naszą ulubioną linią lotniczą .
Do wyjazdu trwały
jeszcze spory, czy brać swoje rowery czy może skorzystać ze sprawdzonej
wypożyczalni pod Chanią. Koleżeństwo było na Krecie już
rok temu i wypożyczalnia została przetestowana. Nie ma to jednak jak własne
siodełko, a przy moich prawie dwóch metrach wzrostu, właściwa geometria roweru
ma kluczowe znaczenie. Tym bardziej, że jechaliśmy w górki, a sakwy, jak zwykle, miały swoją wagę.
Niestety nasz ulubiony przewoźnik lotniczy nie traktuje rowerzystów zbyt
łagodnie, a i całe zamieszanie z przygotowaniem rowerów do transportu też nie
jest miłe. W końcu padło na wypożyczalnię.
Wyjeżdżamy do
Warszawy samochodem Witka, dzień przed wylotem. Akcja zaczyna się gdzieś koło
Torunia. Komandor lekko zgłuszony produktem spirytusowym wyciąga Konstytucję RP
i rozpoczyna zaczepny monolog o przysłowiowej „wyższości świąt Bożego
Narodzenia…” Koło Łodzi jesteśmy już całkowicie pokłóceni. Gorąca atmosferę
stara się studzić Witek, jedyny niepijący. W końcu prowadzi samochód.
Dojeżdżamy do Warszawy bez przeszkód. Nocujemy u Witka i Agnieszki, Komandor
widzi się z Agnieszką po raz pierwszy w życiu. Jego prezentacja zapada na długo
w pamięć wszystkim. Tekst o zainteresowaniach internetowymi stronami dla
dorosłych oraz samodzielnych zabawach w czasie wolnym będzie jeszcze długo
komentowany na salonach. Tymczasem zamawiamy taksówkę na rano i zapadamy w sen
głęboki, zbawienny dla ciała oraz umysłu.
Rano
przyjeżdża najmniejsza taksówka na świecie. Czterech rosłych chłopów plus
kierowca, do tego sakwy rowerowe, w skodzie fabii. Trzeba to widzieć. Jedyne
50 km męki z kolanami pod brodą i lotnisko w Modlinie wita nas w poniedziałkowy
poranek. Już dojeżdżając czujemy kłopoty. Mgła siedzi nisko i szybko
otrzymujemy informację, że samoloty nie lądują. Odprawa odbywa się jednak
normalnie. Nagle atakuje nas informacja z megafonów. Mamy odebrać nadane już bagaże,
bo będziemy przewiezieni autobusami na Okęcie. Dobrze, że nie ma rowerów w kartonach. Tylko juki. Przez godzinę nie dzieje się kompletnie nic. Koleżeństwo już nerwowo opracowuje plan alternatywny, bo prognozy
są marne. Może pojedziemy autem do Chorwacji. Tam wypożyczymy rowery i też
będzie fajnie, ale pewnie trochę krócej w siodełku. Nasz samolot jednak w końcu
ląduje. Nadajemy z powrotem sakwy na bagaż. Szybki boarding i z trzygodzinnym
opóźnieniem startujemy z Modlina.
Chania - Theriso
Chania wita
nas pięknym słońcem. Pośpiesznie zrzucamy z siebie kilka warstw ciepłych ciuchów. Wszystko po to, aby sakwy nadane na bagaż nie przekraczały wagi ustalonej
przez „ulubionego przewoźnika”. Komandor upiera się, żebyśmy pobrali taksówkę z
lotniska. Reszta twardo ciąży do autobusu. Nie będziemy wozić dupy taksówką jak
amerykańscy turyści! Niestety to był błąd. Autobus dowozi nas do centrum Chanii
na lokalny dworzec PKS. Pijemy zimne piwo w barze i gonimy na przystanek miejskiego
autobusu, którym dostaniemy się do Agia Mariny, gdzie czekają na nas rowery. Po
drodze lekka nerwówka, nie ten autobus, briefing z kierowcą i lokalesami,
przesiadka itd. W międzyczasie Komandor zauważa, że kupując kolejne bilety
autobusowe już przekroczyliśmy kwotę, której za dowiezienie do wypożyczalni
rowerów żądał taksówkarz na lotnisku. Trzeba było jednak słuchać mądrzejszego.
W końcu docieramy do wypożyczalni. Zakładamy sakwy, oświetlenie i własne
wyposażenie, co kto ma. Jeszcze tylko kąpiel w morzu… i w drogę, z ponad
czterogodzinnym opóźnieniem. Na wszelki wypadek, nie chcąc się załamywać przed
wyjazdem, nie sprawdziłem różnicy poziomów, którą mamy do pokonania. A
ostrzeżenia Komandora, że będzie drapieżnie, traktuję z przymrużeniem oka.
 |
| pierwsza kąpiel w morzu |
Próbkę
podjazdów, które nas czekają mamy już po kilku kilometrach. Łącznik od drogi nr
90 do Stalos w końcówce ma takie nachylenie, że nie pozostaje nic innego tylko
prowadzenie roweru. Przejeżdżająca obok Toyota męczy się na pierwszym biegu. Po
wjeździe do wioski uzupełniamy płyny na przystanku.
 |
| przystanek autobusowy - przyjaciel rowerzystów |
Kilka zdjęć i dalej
przyjemny zjazd do miejscowości Agia coś tam. Trochę po twardych szutrach, a trochę po
asfalcie. Nadal jest ciepło. Robi się już ciemno. W ruch idą kamizelki
odblaskowe i oświetlenie. Potrzebne tym bardziej, że niewielki odcinek będziemy
musieli jechać ruchliwą szosą prowadzącą z Alikianos do Chani. Mamy przed sobą
jeszcze ok. 20 km, stale pod górę. Decydujemy, że trzeba uzupełnić prowiant w
lokalnym sklepie. Doskonałe oliwki z beczki, lokalny ser i pieczywo muszą
wystarczyć. Sklep jest słabo zaopatrzony, ale dla nas wystarczy.
Posileni
ruszamy w dalszą drogę. Wkrótce zjeżdżamy z ruchliwej szosy i bocznymi drogami,
nieco meandrując z powodu GPS-a, który gubi sygnał, wjeżdżamy na drogę Chania -
Garpia – Theriso. Po minięciu Garpi nie ma już żadnych zabudowań. Koledzy
odjeżdżają mi trochę, a ja w ciemności tracę nieco orientację. Jedzie się
bardzo ciężko. Jakby na hamulcu ręcznym. Kilka razy sprawdzam, czy wszystko OK
z rowerem. Może któryś hamulec trzyma albo piasta się przyciera. Nie - to po
prostu jest cały czas ostro w górę. Do tego ciemno, że nie widać pochyłości
drogi, która wiedzie cały czas wąwozem. Na zboczach mieszkają stada kóz.
Zwierzęta słysząc poruszającego się rowerzystę, wydają dziwne odgłosy. Wrażenie
potęguje kompletny mrok.
3 km przed
Theriso dojeżdżam do koleżeństwa. Wymieniamy wrażenia z przejazdu wąwozem i
uzupełniamy płyny. Po kilkudziesięciu minutach, w dwóch grupach, wjeżdżamy do
miejscowości. Grupa przednia, dwóch Piotrków, siedzi już w tawernie popijając
lokalny produkt chmielowy. Nad tawerną mają pokoje do wynajęcia. Cena jest
bardzo atrakcyjna. Niestety dowiadujemy się, że spadająca, podczas lekkiego
trzęsienia ziemi, skała uszkodziła gdzieś w górach wodociąg. Cała miejscowość jest
bez wody. Możemy zjeść i się przespać, ale o moim marzeniu - ciepłym prysznicu
- mogę zapomnieć.
Theriso – Omalos
Rano
wstajemy z nadzieją, że jest woda. Niestety kran w łazience nadal nie wydaje
nawet dźwięku. Pakujemy się i ruszamy. To w jakim stanie zostawiliśmy toaletę
nie nadaje się do opisania. Natury nie da się jednak oszukać.
 |
| pomnik Venizelosa |
Po drodze zatrzymujemy się na
rynku. Zaciekawił nas znajdujący się tam pomnik i ogólny porządek. Potem
dowiedzieliśmy się, że to monument upamiętniający Eleftheriosa Venizelosa.
Przywódcę rewolucji 1905 roku, która doprowadziła do uwolnienia Krety spod
panowania tureckiego i związania unią z bliższą Kreteńczykom Grecją. Theriso
było rodzinną wioską Venizelosa i to tutaj rozpoczęła się rewolucja.
Po
obejrzeniu rynku ruszamy dalej. Jeszcze ubrani w goretexy, ale po kilku
minutach ostrego wspinania, mamy już na
sobie tylko krótkie spodenki i koszulki. Naszym celem jest równina Omalos.
Jedziemy pod górę ok. godziny.
Krajobrazy wspaniałe, ale każdy z nas myśli już o śniadaniu. Zjadamy ostatnie
zapasy suchego prowiantu. Po drodze mijamy nieczynną restauracje. Zaglądamy do
wnętrza myśląc, że jest opuszczona. Tymczasem w środku chodzą ludzie i widać
rozwieszone pranie. Zostawiamy lokal w pośpiechu. Zjeżdżamy do Meskala w
poszukiwaniu tawerny, gdzie moglibyśmy zjeść porządne śniadanie. Tawerna jest i
to nawet otwarta. Niestety w środku nikogo - nawet gospodarza. Ruszamy więc dalej
i wtedy dostaję prawdziwe „wpierdy”. Droga wiedzie ostro pod górę. W
miejscowości Laki 500 m.n.p. udaje nam się w końcu znaleźć czynny lokal. Jemy
śniadanie, spoglądając na pobliską dolinę i góry Lefka Ori, zasłaniane przez
dziwny pomnik. Do dzisiaj nie wiem, co to było.
 |
| pomnik |
Potem uzupełniamy zapasy,
pobieramy Famous Groose i dalej w górę - w zasadzie non-stop pod górę.
Wypłaszczenia zdarzają się rzadko. Na dodatek droga jest dopiero budowana.
Ciągniemy więc kamienistym szutrem, co jakiś czas spotykając maszyny budowlane
i ciężarówki. Czasem robimy przerwy podziwiając piękne kreteńskie widoki oraz
przepijając zakupione wcześniej płyny wspomagające.
 |
| droga do Omalos |
 |
| kreteńskie widoki |
Na płaskowyż Omalos połozony 1100
m.n.p. docieramy lekkim popołudniem. W lokalnej tawernie zjadamy pyszny lunch i
udajemy się na drzemkę pod opuszczonym sklepem. Krótki sen, jak zwykle, okazuje
się zbawienny. Robimy briefing i zapada decyzja, żeby odbyć atak szczytowy w
kierunku góry Gigilos. Podobno po drodze jest czynne schronisko i plan mamy
taki, żeby wbić się tam na nocleg. Niestety po kilku kilometrach droga
przestaje być zdatna do jazdy. Gęsto rozsiane różnej wielkości kamienie i spory
wznios zmuszają do prowadzenia rowerów. Zbliżający się zmierzch i perspektywa
prowadzenia 5 km pod górę skutecznie mnie zniechęcają. Namawiam ekipę do porzucenia
planu. Przepijamy i zapada decyzja o powrocie do Omalos. Lokalny B&B,
kolacja, prysznic i spać. W końcu jutro też jest dzień.
 |
| atak na szczyt |
Omalos - Elos
 |
| płaskowyż Omalos |
O poranku wita nas greckie słońce
i kapeć w tylnim kole mojego roweru. Szybka wymiana dziurawej dętki, lekkie
śniadanie i ruszamy w drogę. Opuszczamy Omalos, podziwiając piękno lokalnego
krajobrazu. Po drodze gubi nam się gdzieś Komandor wyprawy. Dopada nas za
chwilę, twierdząc, że pojechał za daleko nadkładając kilka kilometrów. Wspinamy
się na przełęcz. Piękny widok z niesamowicie wkomponowanymi nowoczesnymi
wiatrakami rekompensuje wysiłek na podjeździe. Jako bonus dostajemy
kilkukilometrowy zjazd do miejscowości Agia Irini. Przerwa na piwo w lokalnym
sklepie i zaraz dalej w drogę. Po drodze spotykamy dziwną budowlę.
Postanowiliśmy przyjrzeć się jej bliżej. Wyglądała na opuszczony kamieniołom.
Na dawnej rampie załadowczej robimy krótki piknik. Z przejeżdżającego autokaru
pozdrawiają nas turyści nieznanego pochodzenia. Oczywiście jak zwykle pada
kilka komentarzy o wożeniu dupy w klimatyzowanym pudle itd.
Jedziemy dalej coraz to obniżając
się i wznosząc. Mijamy kreteńskie wioski z niesamowitym klimatem, zaglądamy do
lokalnych sklepów, gdzie uzupełniamy zapasy. Całkowity brak turystów i
posezonowa cisza pozwalają napawać się otoczeniem. Chyba w Rodovani
zatrzymujemy się przy budynku z napisem restaurant. Pojawia się gospodyni,
zabiera Piotra do swojej kuchni i pokazuje, co ma w garach. On potakująco kiwa
głową, jakby wiedział, o co chodzi. Za chwilę na ustawiony w ogródku stolik
wjeżdżają domowe specjały. Zapiekane kasztany w pysznym sosie, soczewica, faszerowane
pomidory, pieczone bakłażany, papryka i kawałki pieczonej kozy czy barana.
Wszystko pyyyyszne, a popite Mythosem wprawia nas w wielki zachwyt. Płacimy jakąś śmieszną kwotę, zostawiając
sowity napiwek i kłaniając się w pas, odbijamy w kierunku azymutu.
 |
| kamerzysta |
W tym czasie
do Komandora zaczynają się telefony z Polski. Jego Tata ma się gorzej. Komandor
rozważa oderwanie się od peletonu i szybszy powrót do domu.
 |
| zjazdy i podjazdy |
Mi po kilkudziesięciu kilometrach,
zrobionych tego dnia, „odcina prąd” w nogach. Komandor dodaje otuchy rozmową, Witek
ratuje podchowanym w sakwie Marsem. Na chwilę jest lepiej, ale będę już do
końca dnia ciągnął się w ogonie. Nadal wspomaga mnie mentalnie Komandor. Przy
psującej się pogodzie, zrywającym się silnym wietrze docieramy do Elos. Porywisty
wiatr, deszcz, zjedzona kolacja i wypite trunki nie zostawiają czasu na
poznanie atrakcji miejscowości. Następnym razem może się uda zobaczyć turecki
akwedukt, pozostałości młyna i bizantyjskiej świątyni Agios Joanis z XIV wieku.
Elos – Kaliviani
Rano odkrywam drugiego kapcia w
tylnym kole mojego roweru. Pogoda się pogorszyła. Jest mocny wiatr i popaduje
niewielki deszcz. Od rana do Komandora dzwonią telefony z domu. Piotr podejmuje
decyzję o powrocie do Polski. Przyjmujemy to bez entuzjazmu, ale ze
zrozumieniem. Trudno podziwiać uroki Krety, będąc ciągle myślami i niepokojem w
Polsce. Dlatego dzień jest nieco wyciszony. Polega głównie na jeździe w dół. W
połowie drogi odkrywamy fajną knajpkę na zachodnim wybrzeżu Krety. Położona
kilkaset metrów nad poziomem morza, ma wspaniały widok na Livadię i kilkanaście
kilometrów brzegu.
 |
| widok z knajpy |
Dalej kolejny zjazd do miejscowości Sfinari. Tam na pustej plaży
urządzamy sobie polegiwanie z drzemką i podziwianiem wzburzonego morza.
Komandor, myślami już w domu, snuje opowieść o minionych wakacjach na Korfu.
 |
| narada przy kapliczce |
Po
raz kolejny daje dowód talentu gawędziarskiego, skupiając na swojej opowieści
uwagę całej ekipy. Po raz kolejny trafiamy na fantastyczną tawernę z cudownym
żarciem i piwem. Po posiłku ruszamy w drogę.
 |
| na plaży |
Na stacji benzynowej przed
Kaliwiani rozstajemy się z Komandorem. Jedzie dalej sam do Chanii. Następnego
dnia rano odlatuje samolotem do Aten. Stamtąd do Frankfurtu, a potem do Gdańska
i już po 14 godzinach będzie w domu.
 |
| droga wzdłuż morza |
My wpadamy do Kaliwiani, szukamy
noclegu. Za prawdziwe grosze (10 Euro za osobę) trafia nam się mieszkanko w
domu z basenem. Zostajemy tu na dwie noce, więc jesteśmy bardzo zadowoleni. Na
wieczór idziemy zobaczyć atrakcje Kaliviani czyli… nic. Siadamy na lokalnym
ryneczku w małej knajpce. Okazuje się, że lokal mieści się w zasadzie na ulicy.
Po chwili przejeżdżający samochód niemal ociera się o moje krzesło. Ja podrywam
się z miejsca, ale wśród obsługi nikt się tym nie przejmuje.
Kaliviani – Balos – Kaliviani
Nie ma Komandora, więc atmosfera wściekłego pedałowania
nieco opadła. Dyscypliny brak. Postanawiamy pojechać na lagunę Balos i trochę
poplażować. Kto był, to wie. Balos to magnes dla wszystkich turystów, którzy
przyjeżdżają na Kretę. Kto nie był, niech jedzie albo sobie poszuka w
internecie. Bajeczna laguna jak na Bali czy innych tropikalnych wyspach, na
których nie byłem i raczej nie pojadę. Z
Kaliviani to niedaleko, ale droga strasznie marna. Kamienie każdej wielkości.
Trzeba mocno uważać i ciągle szukać najlepszej ścieżki przejazdu. Jest tak dużo
kamieni, że samochody jadą bardzo powoli. Żeby zobrazować tempo przejazdu po
tych dziurskach dodam, że jak wracaliśmy to wyprzedziliśmy większość z jadących
w tym samym kierunku samochodów.
 |
| droga do Balos |
Droga do Balos wiedzie cały czas pod górkę. To tylko 9 km z
Kaliviani, ale przejazd trwa ponad 2 godziny. Dojeżdża się do dużego parkingu,
gdzie należy zostawić rower. Dalej 2-3 km wąską ścieżką na piechotę w dół. Sama
laguna przywołuje na myśl znane egzotyczne klimaty. Jak ktoś lubi plażowanie i
tłum ludzi, parasole, leżaki i turkusową wodę, będzie zachwycony.
 |
| Balos |
Na Balos można też popłynąć statkiem z Chanii i pewnie
innych lokalizacji na wyspie. Plażując, byliśmy świadkami jak dobijały statki,
z których wysypywało się mrowie, głownie rosyjskojęzycznych, turystów.
Tego dnia szukaliśmy też planu na ostatnie dwa dni pobytu na
Krecie. Po tym jak zniknął Komandor z Garminem, nie bardzo mogliśmy się
odnaleźć. W końcu Witek zaproponował, że jak już byliśmy na Balos, to może
przejechać wszystkie trzy półwyspy, które znajdują się w północno – zachodniej
części wyspy. Jeden ze słynną laguną
mamy już zaliczony. Innych propozycji nie było, więc pomysł przyjęliśmy przez aklamację.
Kaliviani – Kolimari
Poprzedniego dnia zapadła decyzja, aby z Kaliwiani jechać na
półwysep Agios Joanis. Tak zrobiliśmy. Rano jak zwykle śniadanie i na rower.
Jechaliśmy urokliwą boczną drogą, wiodącą wzdłuż ruchliwej drogi krajowej E65.
Staramy się trzymać z dala od głównych szlaków, dlatego często trzeba nadłożyć sporo
drogi. Tym razem wydłużony dystans zrekompensowały nam uroki sennych
miejscowości i pokonywane serpentynami przewyższenia. Pogoda dopisywała więc
jechało się pięknie. W Kolimari odbiliśmy na północ i przez Rodopos zaczęliśmy
się wspinać w kierunku końca półwyspu. Podobno znajduje się tam kapliczka oraz
przepiękny widok na morze.
 |
| drugi półwysep |
Dla mnie ta jazda zakończyła się nigdzie. Dosłownie. Po ok
20 km podziwiania księżycowego krajobrazu stwierdziłem, że mam dosyć. Rozbiłem
obóz pod rozłożystym krzako-drzewem, a Witek z Piotrem pojechali dalej. Nie
było długo. Zdarzyłem się zdrzemnąć i zgłodnieć. Pojawili się po dwóch czy
trzech godzinach, ale do tej pory nie wiem, czy gdzieś dotarli. Jakoś tak
mętnie tłumaczyli, więc postanowiłem nie wnikać. Zrobiliśmy sobie wspólny
piknik, dokończyliśmy sjestę i dalej w drogę.
 |
| księżycowe krajobrazy |
Zjeżdżaliśmy w dół do Kolimari poszukać noclegu. Podczas
zjazdu miałem niespodziewane spotkanie z ziemią, które spowodowało parę
krwawych wybroczyn na moich kończynach. W pewnym momencie na drodze tuż przede
mną pojawiło się stado owiec. Nie chcąc się z nimi zderzyć, hamowałem dość
gwałtownie również przednim hamulcem. Niestety przednie koło trafiło na dość
duży kamień i zaliczyłem klasycznego fikołka przez kierownicę.
Po powrocie do Kolimari okazało się, że z noclegami jest
raczej słabo. Kreta w październiku jest już po sezonie i znalezienie czegoś
przyzwoitego jakościowo i cenowo graniczy z cudem. W końcu, po zasięgnięciu
języka w lokalnym sklepie, trafiliśmy do czynnego jeszcze hotelu. Byliśmy chyba
jedynymi gośćmi. Tradycyjnie 15 Euro - spanie, śniadanie i basen do dyspozycji etc.
Kolimari – Stavros - Chania
Poprzedniego dnia obiecałem sobie, że pobędę prawdziwym
turystą i wypożyczę sobie skuter, żeby pojeździć po wyspie. Niestety koledzy
mnie zakręcili i po tradycyjnie pysznym śniadaniu, spakowaniu juków,
pojechaliśmy na rowerach w kierunku Chanii. Tego dnia naszym celem miało być
Stavros. Trzeci półwysep na liście oraz miejscowość, gdzie kręcono sceny do
filmu Grek Zorba. Nie chcieliśmy jechać główną drogą, więc podjęta została
próba przebijania się nad samym morzem. Niestety szybko musieliśmy o tym
zapomnieć. Przejazd przez Chanię nad samą wodą nie jest możliwy. Zajechaliśmy
więc do miasta, kupiliśmy prezenty dla żon i kochanek, wypiliśmy piwo na
bulwarze i ruszyliśmy do Stavros.
 |
| Chania |
Droga jest niestety dosyć ruchliwa i nie
jedzie się zbyt przyjemnie. Jednak Jasio Wędrowniczek wypity w opustoszałym
porcie, a potem kąpiel i nurkowanie w jednej z zatok były warte męczenia się na
drodze z samochodami.
 |
| Stavros |
Po powrocie do Chanii pozostało na już tylko oddać rowery do wypożyczalni i
zamówić taksówkę na 4.00 rano, żeby zdążyć na poranny samolot do Warszawy.
 |
| Komandor |
 |
| Piotruś |
 |
| Witos |
 |
| Rafał Rak |
 |
| rower |
Ostatni dzień jak zwykle jest najgorszy, bo wszyscy już
myślami są trochę w domu. Następnego ranka w Modlinie czekały na nas dziewczyny
z kawą i kanapkami. Agnieszka jak zwykle dała radę J Dzięki.
Rafał, 2016
Komentarze
Prześlij komentarz