Kreta 2013

Kreta wczesną jesienią. Na pustej plaży urządzamy sobie polegiwanie z drzemką i podziwianiem wzburzonego morza. Potem w sennej tawernie jemy kolejny najlepszy posiłek na tej wyprawie.

Uczestnicy: Komandor, Rafał, Piotr, Witek
Trasa: Chania – Omalos – Elos – Sfinari – Balos – Rodopou –Stavros – Chania

MAPA 2

Dystans: ok. 300 km
Kreta
To już nasza tradycja, że wyjazd tak naprawdę zaczyna się kilka miesięcy wcześniej. Spotykamy się ze znudzonym koleżeństwem, które nerwowo przebiera swędzącymi stopami. Długo już nigdzie razem nie byliśmy, więc najwyższy czas było coś wymyślić. Padło na Kretę. Termin lotu pasował prawie wszystkim, więc nie zważając na moje wahania, wyjęto kartę kredytową i bilety zostały zakupione. Wylot 14 października z nowego, podwarszawskiego lotniska naszą ulubioną linią lotniczą .

Do wyjazdu trwały jeszcze spory, czy brać swoje rowery czy może skorzystać ze sprawdzonej wypożyczalni pod Chanią. Koleżeństwo było na Krecie już rok temu i wypożyczalnia została przetestowana. Nie ma to jednak jak własne siodełko, a przy moich prawie dwóch metrach wzrostu, właściwa geometria roweru ma kluczowe znaczenie. Tym bardziej, że jechaliśmy w  górki, a sakwy, jak zwykle, miały swoją wagę. Niestety nasz ulubiony przewoźnik lotniczy nie traktuje rowerzystów zbyt łagodnie, a i całe zamieszanie z przygotowaniem rowerów do transportu też nie jest miłe. W końcu padło na wypożyczalnię.

Wyjeżdżamy do Warszawy samochodem Witka, dzień przed wylotem. Akcja zaczyna się gdzieś koło Torunia. Komandor lekko zgłuszony produktem spirytusowym wyciąga Konstytucję RP i rozpoczyna zaczepny monolog o przysłowiowej „wyższości świąt Bożego Narodzenia…” Koło Łodzi jesteśmy już całkowicie pokłóceni. Gorąca atmosferę stara się studzić Witek, jedyny niepijący. W końcu prowadzi samochód. Dojeżdżamy do Warszawy bez przeszkód. Nocujemy u Witka i Agnieszki, Komandor widzi się z Agnieszką po raz pierwszy w życiu. Jego prezentacja zapada na długo w pamięć wszystkim. Tekst o zainteresowaniach internetowymi stronami dla dorosłych oraz samodzielnych zabawach w czasie wolnym będzie jeszcze długo komentowany na salonach. Tymczasem zamawiamy taksówkę na rano i zapadamy w sen głęboki, zbawienny dla ciała oraz umysłu.

Rano przyjeżdża najmniejsza taksówka na świecie. Czterech rosłych chłopów plus kierowca, do tego sakwy rowerowe, w skodzie fabii. Trzeba to widzieć. Jedyne 50 km męki z kolanami pod brodą i lotnisko w Modlinie wita nas w poniedziałkowy poranek. Już dojeżdżając czujemy kłopoty. Mgła siedzi nisko i szybko otrzymujemy informację, że samoloty nie lądują. Odprawa odbywa się jednak normalnie. Nagle atakuje nas informacja z megafonów. Mamy odebrać nadane już bagaże, bo będziemy przewiezieni autobusami na Okęcie. Dobrze, że nie ma rowerów w kartonach. Tylko juki. Przez godzinę nie dzieje się kompletnie nic. Koleżeństwo już nerwowo opracowuje plan alternatywny, bo prognozy są marne. Może pojedziemy autem do Chorwacji. Tam wypożyczymy rowery i też będzie fajnie, ale pewnie trochę krócej w siodełku. Nasz samolot jednak w końcu ląduje. Nadajemy z powrotem sakwy na bagaż. Szybki boarding i z trzygodzinnym opóźnieniem startujemy z Modlina.

Chania - Theriso

Chania wita nas pięknym słońcem. Pośpiesznie zrzucamy z siebie kilka warstw ciepłych ciuchów. Wszystko po to, aby sakwy nadane na bagaż nie przekraczały wagi ustalonej przez „ulubionego przewoźnika”. Komandor upiera się, żebyśmy pobrali taksówkę z lotniska. Reszta twardo ciąży do autobusu. Nie będziemy wozić dupy taksówką jak amerykańscy turyści! Niestety to był błąd. Autobus dowozi nas do centrum Chanii na lokalny dworzec PKS. Pijemy zimne piwo w barze i gonimy na przystanek miejskiego autobusu, którym dostaniemy się do Agia Mariny, gdzie czekają na nas rowery. Po drodze lekka nerwówka, nie ten autobus, briefing z kierowcą i lokalesami, przesiadka itd. W międzyczasie Komandor zauważa, że kupując kolejne bilety autobusowe już przekroczyliśmy kwotę, której za dowiezienie do wypożyczalni rowerów żądał taksówkarz na lotnisku. Trzeba było jednak słuchać mądrzejszego. W końcu docieramy do wypożyczalni. Zakładamy sakwy, oświetlenie i własne wyposażenie, co kto ma. Jeszcze tylko kąpiel w morzu… i w drogę, z ponad czterogodzinnym opóźnieniem. Na wszelki wypadek, nie chcąc się załamywać przed wyjazdem, nie sprawdziłem różnicy poziomów, którą mamy do pokonania. A ostrzeżenia Komandora, że będzie drapieżnie, traktuję z przymrużeniem oka.

pierwsza kąpiel w morzu
Próbkę podjazdów, które nas czekają mamy już po kilku kilometrach. Łącznik od drogi nr 90 do Stalos w końcówce ma takie nachylenie, że nie pozostaje nic innego tylko prowadzenie roweru. Przejeżdżająca obok Toyota męczy się na pierwszym biegu. Po wjeździe do wioski uzupełniamy płyny na przystanku.

przystanek autobusowy - przyjaciel rowerzystów
Kilka zdjęć i dalej przyjemny zjazd do miejscowości Agia coś tam. Trochę po twardych szutrach, a trochę po asfalcie. Nadal jest ciepło. Robi się już ciemno. W ruch idą kamizelki odblaskowe i oświetlenie. Potrzebne tym bardziej, że niewielki odcinek będziemy musieli jechać ruchliwą szosą prowadzącą z Alikianos do Chani. Mamy przed sobą jeszcze ok. 20 km, stale pod górę. Decydujemy, że trzeba uzupełnić prowiant w lokalnym sklepie. Doskonałe oliwki z beczki, lokalny ser i pieczywo muszą wystarczyć. Sklep jest słabo zaopatrzony, ale dla nas wystarczy.
Posileni ruszamy w dalszą drogę. Wkrótce zjeżdżamy z ruchliwej szosy i bocznymi drogami, nieco meandrując z powodu GPS-a, który gubi sygnał, wjeżdżamy na drogę Chania - Garpia – Theriso. Po minięciu Garpi nie ma już żadnych zabudowań. Koledzy odjeżdżają mi trochę, a ja w ciemności tracę nieco orientację. Jedzie się bardzo ciężko. Jakby na hamulcu ręcznym. Kilka razy sprawdzam, czy wszystko OK z rowerem. Może któryś hamulec trzyma albo piasta się przyciera. Nie - to po prostu jest cały czas ostro w górę. Do tego ciemno, że nie widać pochyłości drogi, która wiedzie cały czas wąwozem. Na zboczach mieszkają stada kóz. Zwierzęta słysząc poruszającego się rowerzystę, wydają dziwne odgłosy. Wrażenie potęguje kompletny mrok.


3 km przed Theriso dojeżdżam do koleżeństwa. Wymieniamy wrażenia z przejazdu wąwozem i uzupełniamy płyny. Po kilkudziesięciu minutach, w dwóch grupach, wjeżdżamy do miejscowości. Grupa przednia, dwóch Piotrków, siedzi już w tawernie popijając lokalny produkt chmielowy. Nad tawerną mają pokoje do wynajęcia. Cena jest bardzo atrakcyjna. Niestety dowiadujemy się, że spadająca, podczas lekkiego trzęsienia ziemi, skała uszkodziła gdzieś w górach wodociąg. Cała miejscowość jest bez wody. Możemy zjeść i się przespać, ale o moim marzeniu - ciepłym prysznicu - mogę zapomnieć.

Theriso – Omalos

Rano wstajemy z nadzieją, że jest woda. Niestety kran w łazience nadal nie wydaje nawet dźwięku. Pakujemy się i ruszamy. To w jakim stanie zostawiliśmy toaletę nie nadaje się do opisania. Natury nie da się jednak oszukać.

pomnik Venizelosa

Po drodze zatrzymujemy się na rynku. Zaciekawił nas znajdujący się tam pomnik i ogólny porządek. Potem dowiedzieliśmy się, że to monument upamiętniający Eleftheriosa Venizelosa. Przywódcę rewolucji 1905 roku, która doprowadziła do uwolnienia Krety spod panowania tureckiego i związania unią z bliższą Kreteńczykom Grecją. Theriso było rodzinną wioską Venizelosa i to tutaj rozpoczęła się rewolucja.
Po obejrzeniu rynku ruszamy dalej. Jeszcze ubrani w goretexy, ale po kilku minutach ostrego wspinania,  mamy już na sobie tylko krótkie spodenki i koszulki. Naszym celem jest równina Omalos.

Jedziemy pod górę ok. godziny. Krajobrazy wspaniałe, ale każdy z nas myśli już o śniadaniu. Zjadamy ostatnie zapasy suchego prowiantu. Po drodze mijamy nieczynną restauracje. Zaglądamy do wnętrza myśląc, że jest opuszczona. Tymczasem w środku chodzą ludzie i widać rozwieszone pranie. Zostawiamy lokal w pośpiechu. Zjeżdżamy do Meskala w poszukiwaniu tawerny, gdzie moglibyśmy zjeść porządne śniadanie. Tawerna jest i to nawet otwarta. Niestety w środku nikogo - nawet gospodarza. Ruszamy więc dalej i wtedy dostaję prawdziwe „wpierdy”. Droga wiedzie ostro pod górę. W miejscowości Laki 500 m.n.p. udaje nam się w końcu znaleźć czynny lokal. Jemy śniadanie, spoglądając na pobliską dolinę i góry Lefka Ori, zasłaniane przez dziwny pomnik. Do dzisiaj nie wiem, co to było.
pomnik
Potem uzupełniamy zapasy, pobieramy Famous Groose i dalej w górę - w zasadzie non-stop pod górę. Wypłaszczenia zdarzają się rzadko. Na dodatek droga jest dopiero budowana. Ciągniemy więc kamienistym szutrem, co jakiś czas spotykając maszyny budowlane i ciężarówki. Czasem robimy przerwy podziwiając piękne kreteńskie widoki oraz przepijając zakupione wcześniej płyny wspomagające.

droga do Omalos
kreteńskie widoki
Na płaskowyż Omalos połozony 1100 m.n.p. docieramy lekkim popołudniem. W lokalnej tawernie zjadamy pyszny lunch i udajemy się na drzemkę pod opuszczonym sklepem. Krótki sen, jak zwykle, okazuje się zbawienny. Robimy briefing i zapada decyzja, żeby odbyć atak szczytowy w kierunku góry Gigilos. Podobno po drodze jest czynne schronisko i plan mamy taki, żeby wbić się tam na nocleg. Niestety po kilku kilometrach droga przestaje być zdatna do jazdy. Gęsto rozsiane różnej wielkości kamienie i spory wznios zmuszają do prowadzenia rowerów. Zbliżający się zmierzch i perspektywa prowadzenia 5 km pod górę skutecznie mnie zniechęcają. Namawiam ekipę do porzucenia planu. Przepijamy i zapada decyzja o powrocie do Omalos. Lokalny B&B, kolacja, prysznic i spać. W końcu jutro też jest dzień.


atak na szczyt
Omalos - Elos

płaskowyż Omalos

O poranku wita nas greckie słońce i kapeć w tylnim kole mojego roweru. Szybka wymiana dziurawej dętki, lekkie śniadanie i ruszamy w drogę. Opuszczamy Omalos, podziwiając piękno lokalnego krajobrazu. Po drodze gubi nam się gdzieś Komandor wyprawy. Dopada nas za chwilę, twierdząc, że pojechał za daleko nadkładając kilka kilometrów. Wspinamy się na przełęcz. Piękny widok z niesamowicie wkomponowanymi nowoczesnymi wiatrakami rekompensuje wysiłek na podjeździe. Jako bonus dostajemy kilkukilometrowy zjazd do miejscowości Agia Irini. Przerwa na piwo w lokalnym sklepie i zaraz dalej w drogę. Po drodze spotykamy dziwną budowlę. Postanowiliśmy przyjrzeć się jej bliżej. Wyglądała na opuszczony kamieniołom. Na dawnej rampie załadowczej robimy krótki piknik. Z przejeżdżającego autokaru pozdrawiają nas turyści nieznanego pochodzenia. Oczywiście jak zwykle pada kilka komentarzy o wożeniu dupy w klimatyzowanym pudle itd.
Jedziemy dalej coraz to obniżając się i wznosząc. Mijamy kreteńskie wioski z niesamowitym klimatem, zaglądamy do lokalnych sklepów, gdzie uzupełniamy zapasy. Całkowity brak turystów i posezonowa cisza pozwalają napawać się otoczeniem. Chyba w Rodovani zatrzymujemy się przy budynku z napisem restaurant. Pojawia się gospodyni, zabiera Piotra do swojej kuchni i pokazuje, co ma w garach. On potakująco kiwa głową, jakby wiedział, o co chodzi. Za chwilę na ustawiony w ogródku stolik wjeżdżają domowe specjały. Zapiekane kasztany w pysznym sosie, soczewica, faszerowane pomidory, pieczone bakłażany, papryka i kawałki pieczonej kozy czy barana. Wszystko pyyyyszne, a popite Mythosem wprawia nas w wielki zachwyt.  Płacimy jakąś śmieszną kwotę, zostawiając sowity napiwek i kłaniając się w pas, odbijamy w kierunku azymutu.

kamerzysta
W tym czasie do Komandora zaczynają się telefony z Polski. Jego Tata ma się gorzej. Komandor rozważa oderwanie się od peletonu i szybszy powrót do domu.

zjazdy i podjazdy
Mi po kilkudziesięciu kilometrach, zrobionych tego dnia, „odcina prąd” w nogach. Komandor dodaje otuchy rozmową, Witek ratuje podchowanym w sakwie Marsem. Na chwilę jest lepiej, ale będę już do końca dnia ciągnął się w ogonie. Nadal wspomaga mnie mentalnie Komandor. Przy psującej się pogodzie, zrywającym się silnym wietrze docieramy do Elos. Porywisty wiatr, deszcz, zjedzona kolacja i wypite trunki nie zostawiają czasu na poznanie atrakcji miejscowości. Następnym razem może się uda zobaczyć turecki akwedukt, pozostałości młyna i bizantyjskiej świątyni Agios Joanis z XIV wieku.

Elos – Kaliviani

Rano odkrywam drugiego kapcia w tylnym kole mojego roweru. Pogoda się pogorszyła. Jest mocny wiatr i popaduje niewielki deszcz. Od rana do Komandora dzwonią telefony z domu. Piotr podejmuje decyzję o powrocie do Polski. Przyjmujemy to bez entuzjazmu, ale ze zrozumieniem. Trudno podziwiać uroki Krety, będąc ciągle myślami i niepokojem w Polsce. Dlatego dzień jest nieco wyciszony. Polega głównie na jeździe w dół. W połowie drogi odkrywamy fajną knajpkę na zachodnim wybrzeżu Krety. Położona kilkaset metrów nad poziomem morza, ma wspaniały widok na Livadię i kilkanaście kilometrów brzegu.
widok z knajpy
Dalej kolejny zjazd do miejscowości Sfinari. Tam na pustej plaży urządzamy sobie polegiwanie z drzemką i podziwianiem wzburzonego morza. Komandor, myślami już w domu, snuje opowieść o minionych wakacjach na Korfu.
narada przy kapliczce
Po raz kolejny daje dowód talentu gawędziarskiego, skupiając na swojej opowieści uwagę całej ekipy. Po raz kolejny trafiamy na fantastyczną tawernę z cudownym żarciem i piwem. Po posiłku ruszamy w drogę.

na plaży
Na stacji benzynowej przed Kaliwiani rozstajemy się z Komandorem. Jedzie dalej sam do Chanii. Następnego dnia rano odlatuje samolotem do Aten. Stamtąd do Frankfurtu, a potem do Gdańska i już po 14 godzinach będzie w domu.

droga wzdłuż morza
My wpadamy do Kaliwiani, szukamy noclegu. Za prawdziwe grosze (10 Euro za osobę) trafia nam się mieszkanko w domu z basenem. Zostajemy tu na dwie noce, więc jesteśmy bardzo zadowoleni. Na wieczór idziemy zobaczyć atrakcje Kaliviani czyli… nic. Siadamy na lokalnym ryneczku w małej knajpce. Okazuje się, że lokal mieści się w zasadzie na ulicy. Po chwili przejeżdżający samochód niemal ociera się o moje krzesło. Ja podrywam się z miejsca, ale wśród obsługi nikt się tym nie przejmuje.

Kaliviani – Balos – Kaliviani


Nie ma Komandora, więc atmosfera wściekłego pedałowania nieco opadła. Dyscypliny brak. Postanawiamy pojechać na lagunę Balos i trochę poplażować. Kto był, to wie. Balos to magnes dla wszystkich turystów, którzy przyjeżdżają na Kretę. Kto nie był, niech jedzie albo sobie poszuka w internecie. Bajeczna laguna jak na Bali czy innych tropikalnych wyspach, na których nie byłem i raczej nie pojadę.  Z Kaliviani to niedaleko, ale droga strasznie marna. Kamienie każdej wielkości. Trzeba mocno uważać i ciągle szukać najlepszej ścieżki przejazdu. Jest tak dużo kamieni, że samochody jadą bardzo powoli. Żeby zobrazować tempo przejazdu po tych dziurskach dodam, że jak wracaliśmy to wyprzedziliśmy większość z jadących w tym samym kierunku samochodów.
droga do Balos
Droga do Balos wiedzie cały czas pod górkę. To tylko 9 km z Kaliviani, ale przejazd trwa ponad 2 godziny. Dojeżdża się do dużego parkingu, gdzie należy zostawić rower. Dalej 2-3 km wąską ścieżką na piechotę w dół. Sama laguna przywołuje na myśl znane egzotyczne klimaty. Jak ktoś lubi plażowanie i tłum ludzi, parasole, leżaki i turkusową wodę, będzie zachwycony.

Balos
Na Balos można też popłynąć statkiem z Chanii i pewnie innych lokalizacji na wyspie. Plażując, byliśmy świadkami jak dobijały statki, z których wysypywało się mrowie, głownie rosyjskojęzycznych, turystów.

Tego dnia szukaliśmy też planu na ostatnie dwa dni pobytu na Krecie. Po tym jak zniknął Komandor z Garminem, nie bardzo mogliśmy się odnaleźć. W końcu Witek zaproponował, że jak już byliśmy na Balos, to może przejechać wszystkie trzy półwyspy, które znajdują się w północno – zachodniej części wyspy.  Jeden ze słynną laguną mamy już zaliczony. Innych propozycji nie było, więc  pomysł przyjęliśmy przez aklamację.
Kaliviani – Kolimari

Poprzedniego dnia zapadła decyzja, aby z Kaliwiani jechać na półwysep Agios Joanis. Tak zrobiliśmy. Rano jak zwykle śniadanie i na rower. Jechaliśmy urokliwą boczną drogą, wiodącą wzdłuż ruchliwej drogi krajowej E65. Staramy się trzymać z dala od głównych szlaków, dlatego często trzeba nadłożyć sporo drogi. Tym razem wydłużony dystans zrekompensowały nam uroki sennych miejscowości i pokonywane serpentynami przewyższenia. Pogoda dopisywała więc jechało się pięknie. W Kolimari odbiliśmy na północ i przez Rodopos zaczęliśmy się wspinać w kierunku końca półwyspu. Podobno znajduje się tam kapliczka oraz przepiękny widok na morze.

drugi półwysep
Dla mnie ta jazda zakończyła się nigdzie. Dosłownie. Po ok 20 km podziwiania księżycowego krajobrazu stwierdziłem, że mam dosyć. Rozbiłem obóz pod rozłożystym krzako-drzewem, a Witek z Piotrem pojechali dalej. Nie było długo. Zdarzyłem się zdrzemnąć i zgłodnieć. Pojawili się po dwóch czy trzech godzinach, ale do tej pory nie wiem, czy gdzieś dotarli. Jakoś tak mętnie tłumaczyli, więc postanowiłem nie wnikać. Zrobiliśmy sobie wspólny piknik, dokończyliśmy sjestę i dalej w drogę.

księżycowe krajobrazy
Zjeżdżaliśmy w dół do Kolimari poszukać noclegu. Podczas zjazdu miałem niespodziewane spotkanie z ziemią, które spowodowało parę krwawych wybroczyn na moich kończynach. W pewnym momencie na drodze tuż przede mną pojawiło się stado owiec. Nie chcąc się z nimi zderzyć, hamowałem dość gwałtownie również przednim hamulcem. Niestety przednie koło trafiło na dość duży kamień i zaliczyłem klasycznego fikołka przez kierownicę.

Po powrocie do Kolimari okazało się, że z noclegami jest raczej słabo. Kreta w październiku jest już po sezonie i znalezienie czegoś przyzwoitego jakościowo i cenowo graniczy z cudem. W końcu, po zasięgnięciu języka w lokalnym sklepie, trafiliśmy do czynnego jeszcze hotelu. Byliśmy chyba jedynymi gośćmi. Tradycyjnie 15 Euro - spanie, śniadanie i basen do dyspozycji etc.
Kolimari – Stavros - Chania

Poprzedniego dnia obiecałem sobie, że pobędę prawdziwym turystą i wypożyczę sobie skuter, żeby pojeździć po wyspie. Niestety koledzy mnie zakręcili i po tradycyjnie pysznym śniadaniu, spakowaniu juków, pojechaliśmy na rowerach w kierunku Chanii. Tego dnia naszym celem miało być Stavros. Trzeci półwysep na liście oraz miejscowość, gdzie kręcono sceny do filmu Grek Zorba. Nie chcieliśmy jechać główną drogą, więc podjęta została próba przebijania się nad samym morzem. Niestety szybko musieliśmy o tym zapomnieć. Przejazd przez Chanię nad samą wodą nie jest możliwy. Zajechaliśmy więc do miasta, kupiliśmy prezenty dla żon i kochanek, wypiliśmy piwo na bulwarze i ruszyliśmy do Stavros.
Chania
Droga jest niestety dosyć ruchliwa i nie jedzie się zbyt przyjemnie. Jednak Jasio Wędrowniczek wypity w opustoszałym porcie, a potem kąpiel i nurkowanie w jednej z zatok były warte męczenia się na drodze z samochodami.
Stavros
Po powrocie do Chanii pozostało na  już tylko oddać rowery do wypożyczalni i zamówić taksówkę na 4.00 rano, żeby zdążyć na poranny samolot do Warszawy.

Komandor

Piotruś
Witos
Rafał Rak
rower
Ostatni dzień jak zwykle jest najgorszy, bo wszyscy już myślami są trochę w domu. Następnego ranka w Modlinie czekały na nas dziewczyny z kawą i kanapkami. Agnieszka jak zwykle dała radę J Dzięki.

Rafał, 2016

Komentarze

Popularne posty