Autentycznie brakuje powietrza. Wokół skały i śnieg. Wiatr urywa głowy, ale radość, ze doszliśmy z rowerami tak daleko jest niesamowita. W końcu szczyt, prawie 3300 metrów nad poziomem morza.
Uczestnicy:
Komandor Piotr, Piter, Kuba, Grześ, Jaca, Rafa, Tolek, Mariusz, Witos.
Trasa:
Erywań – Echmiadzin – Ararat – Noravank – Wayk – Hermon – Gawarr –
Sewan/Geghard – Erywań.
MAPA
Dystans: 430
km, niektórzy mniej, niektórzy więcej
 |
| 3300 nad poziomem morza |
Warszawa - Erywań - Ararat
Dlaczego
Armenia? Bo niektórzy Ormianie twierdzą, że w ich kraju chrześcijaństwo
pojawiło się już 1000 lat przed Chrystusem. Bo tam odkryto najstarsze na
świecie ślady produkcji wina, najstarszy but i udomowiono owcę. A tak naprawdę
dlatego, że Armenia leży obok Gruzji, która nam się bardzo podoba i dlatego że,
do Erywania można kupić w miarę tanie bilety lotnicze.
Na Okęciu
pojawiamy się na 3 godziny przed odlotem. 8 facetów w średnim wieku z całym
tym rowerowo – kartonowym majdanem. Tylu nas jeszcze nie jechało nigdy (Kuba
dołączy na miejscu). Spore wyzwanie logistyczne. Komandor wszystko dobrze
wymyślił. Rowery udało się zapakować do 5 kartonów, więc od razu mamy zaoszczędzone pieniądze na opłatach. Odprawa chwilę trwa, ale problemów nie ma.
Teraz szybko
do sklepu i na kanapy. Odkrywamy, w części lotniska za kontrolą paszportową, bardzo przyjemną strefę odpoczynku. Wygodne fotele i duże telewizory. Real gra z Atletico w finale Ligi Mistrzów. Wygrywa Madryt. W niespiesznym tempie
opróżniamy kilka butelek. Samolot startuje o 22.30, na pokładzie większość z
nas morzy dobry sen i 3,5 godziny podróży mija szybko.
W Erywaniu
czeka na nas Kuba, który przybył z Turcji. Teoretycznie oba państwa nie utrzymują żadnych relacji, ale czasem jakiś samolot poleci. Po wyjściu z terminala
przystępujemy do składania rowerów. Pojawia się, umówiony przez Rafała, pan
Edgar, który bierze na przechowanie kartony. Jest rześki, przyjemny poranek, a
morale osiąga stan wysoki. Ruszamy na zachód. Podmiejska okolica częstuje nas swoją brzydotą. Nieremontowany od lat, niesprzątany od miesięcy,
postsowiecki pierdolnik. Ale droga OK.
Pierwszy
przystanek – Zvartnos, ruiny świątyni z VII wieku. Wejście jeszcze zamknięte,
ale w bocznej siatce jest dziura, więc koledzy ruszają na zwiedzanie. Wokół
rumowisko i bezpańskie psy. Zabytek starożytny, jak to zwykle bywa, trochę rozczarowuje.
Ale został zaliczony. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do Echmiadzinu,
ormiańskiego Watykanu, siedziby głowy Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Nie
wchodząc w szczegóły, jest to chrześcijański kościół wschodni , założony w IV
wieku, więc dosyć dawno. U nas po lasach grasowali faceci z dzidami, Mieszko I, gdzie tam - Piast Kołodziej nawet, nie byli jeszcze w planach, a w Armenii tymczasem kwitła wysoka kultura i
budowano piękne świątynie.
Na wjeździe do miasta oglądamy kościół p.w. św. Rypsymy, potem główny kompleks w centrum. Główna katedra robi wrażenie, jednak najbardziej porusza nabożeństwo w nowym kościele. Młodzi
mężczyźni, jakiś nowicjat zakonny czy coś w tym stylu, modlą się śpiewając na
głosy święte pieśni. Zapach kadzidła i nieco monotonny, transowy, ale czysty i
piękny śpiew, szybko wprowadzają słuchaczy w nastrój spokoju i zadumy.
To naprawdę jest coś wyjątkowego, ale profanum szybko zaczyna wygrywać z sacrum. Najwyższy
czas na piwo oraz śniadanie.
 |
| Grześ u Rypsymy |
 |
| katedra w Echmiadzin |
 |
| ormiańskie nabożeństwo |
Grupa
rowerzystów wylatuje na drogę, nerwowo rozglądając się za jakimś barem lub
restauracją. Każdy rozpytuje przechodniów, samochody się zatrzymują i powstaje ogólny bałagan decyzyjny. Przez kilka minut trwają przepychanki, którą
knajpę wybrać. Pani w chustce jest miła, ale chyba jeszcze zupełnie nieogarnięta
kuchennie. Pan w berecie obojętny, ale gotowy do szybkiej wydawki. Idziemy do pana. Natychmiast wjeżdża piwo Kilikia czyli Cylicja. Wiele nazw artykułów spożywczych w
Armenii nawiązuje do historii. To chyba taka nostalgia za czasami, kiedy im się
powodziło, kiedy byli potęgą od morza do morza. Od co najmniej 100 lat mają ciągle mocno w pierdol na różnych płaszczyznach.
Zamawiamy kebaby i później się okaże, że to zawsze jest dobry wybór. Mocno przyprawione
mielone mięso z grilla. Nie ma wtopy, która w przypadku szaszłyków czasem się
zdarzała. Do tego lawasz – pyszny cienki chleb, podstawowe tutejsze pieczywo,
pomidory z ogórkiem oraz zielenina. Do każdego posiłki podawany jest pęczek
kolendry, czasem również pietruszka, szczypiorek czy nawet piołun. Część
kolegów narzeka, że, cytuję, ‘wszystko jest zajebane kolendrą’, ale mi to
akurat się podoba. Po posiłku przyjmujemy koniak na trawienie. Ten alkohol to
wizytówka Armenii.
Pan
właściciel miło nas traktuje i dodatkowo tłumaczy geopolityczne zawiłości
regionu. Po pierwsze trzeba trzymać albo z Rosją albo z Ameryką. Armenia
wybrała Rosję, bo nie miała innego wyjścia. Po drugie najgorsza jest Turcja.
Ormianie w tej części świata są od zawsze, a Turcy przybyli z głębokiej Azji dużo później
i robią bałagan. Do pomocy mają już zupełnie najgorszych Azerów. Po trzecie
Europa się kończy, bo przyjmuje za dużo muzułmanów. Na koniec wywodu
stwierdził, że Jaruzelski to był fajny facet. Czasem umiemy się zachować, więc
nie odnosząc się do kontrowersyjnych kwestii, wznosimy toast za przyjaźń
polsko – armeńską i podziękowawszy serdecznie, ruszamy w dalszą drogę.
Już za
pierwszym zakrętem pada hasło ‘stop zabawa’. Zwykle oznacza to problemy
techniczne. Tak jest i tym razem. Tolek złapał gumę. Pierwszą z 12 na tej wyprawie
(razem, nie tylko u Tolka). Grupa naprawcza sprawia się szybko i wyjeżdżamy z miasta w kierunku południowo - wschodnim. Stosując nawet bardzo liberalne
standardy oceniania, trudno jest uznać
okolicę za ładną lub przynajmniej ciekawą. Po paru kilometrach kolejna przebita
dętka, tym razem u Jacy. Właśnie on będzie zwycięzcą rankingu na Człowieka-Gumę
tej wyprawy – w sumie 5 czy 6 razy zmieni dętkę. Postoje podczas zmiany
ogumienia angażują 2 max 3 osoby. Reszta towarzystwa kompletnie nie ma co robić,
więc zajmuje się głupotami. Głównym zajęciem jest rzucanie niewybrednych żartów
w kierunku właściciela feralnego koła, wypijanie zapasów lub palenie
papierosów.
Za chwilę
następuje dramatyczny zwrot akcji. Przynajmniej dla mnie. Po upewnieniu się u
lokalnych mieszkańców, krzyczę do kolegów ‘Góra Ararat po prawej’. Wśród
chmur majaczą białe zbocza tej słynnej góry. Właśnie realizuje się jeden z
moich głównych celów tej wyprawy i szerzej - jedno z marzeń podróżniczych – zobaczyć Ararat. Góra symbol, góra legenda. Podobno
właśnie tu zaczął się świat po potopie. Tu Noe wysiadł z arki, wypuścił ocalałe
zwierzęta i zabrał się do roboty.
Póki co
szczyt jest ledwie widoczny, ale wkrótce będziemy oglądać go w pełnej okazałości. Tymczasem wpadamy do kolejnego brzydkiego miasta o nazwie Masis. Z impetem
zajeżdżamy pod centrum handlowe na głównym placu (rząd sklepów i
sklepo-barów) z wystawionymi obdrapanymi stolikami reklamowymi Pepsi. Swoją
drogą akurat w Armenii mocniejsza jest właśnie Pepsi. W Gruzji rządzi Coca-Cola.
Po szybkiej naradzie idzie zamówienie – 9 kolejek wódki i dziewięć lodów. Cena
zestawu na osobę – 2 PLN. Gadamy trochę z miejscowymi i w drogę. Ormianie
to bardzo otwarci i przyjaźnie nastawieni ludzie. Często nas zagadują,
machają, pozdrawiają. Zawsze gotowi pomóc, doradzić, nawet ugościć. Tylko raz
przepłacimy i to z własnej głupoty (najdroższy arbuz w tej części świata),
często nawet nie chcą napiwków. W tej kwestii są w jednej bandzie z
Gruzinami.
Trasa
skręca już zupełnie na południe, równolegle do granicy z Turcją (5 km od
naszej drogi). Można jechać poboczem trasy szybkiego ruchu, ale my
wybieramy szlak przez wioski. Zaczyna padać. Gwałtownie, ale na szczęście
przelotnie. Przesuwamy się skokami po kilka kilometrów, okresy ulewy
spędzając pod sklepami lub na stacjach benzynowych. Jest tanio. Pół litra
przyzwoitej wódki 10-12 zł, koniaku 25-30 zł, piwo 2 zł. Chleb prawie za darmo (dla nas, bo tutejsze
zarobki na prowincji oscylują wokół 200 dolarów).
 |
| dwa szczyty góry Ararat |
Wczesnym
popołudniem rozpogadza się i możemy napawać się widokiem ogromnego Araratu.
Góra wyrasta prosto z wielkiej równiny, wokół zupełnie płasko. Biblijny Bóg
chyba w ostatniej chwili uratował Noego z rodziną, rzucając im na drodze tę górę.
Nie zdążył nawet, jak to miał w zwyczaju w innych miejscach świata, stworzyć jakiegoś pasma gór, przedgórza chociaż, nawet mniejszych skał nie porozrzucał wokół. Bach i jest Ararat. No może oprócz jednej, małej
górki, na której znajduje się kolejne święte miejsce dla Ormian – klasztor Chor
Virap. Tam się właśnie kierujemy.
 |
| Chor Virap z Araratem w tle |
W tym
miejscu więziony był Grzegorz Oświeciciel, twórca Kościoła Ormiańskiego.
Budowla sama w sobie nie robi oszałamiającego wrażenia, ale wiąże się z nią
ormiański mit założycielski i na dodatek jest niezwykle malowniczo położona.
Kilometr dalej przebiega granica z Turcją. Klasztor został po armeńskiej stronie,
ale już Ararat jest dla Ormian niedostępny. Oba kraje nie utrzymują stosunków
dyplomatycznych, bo dzieli je historia. Turcy nie chcą wziąć odpowiedzialności
za rzeź Ormian z lat 1915 – 1917. Dla Armenii ta tragedia ma takie samo
znaczenia jak Holokaust dla Żydów. Poza tym Turcja wspiera Azerbejdżan w
konflikcie o Górski Karabach. Jak ktoś chce wiedzieć więcej, niech sobie
poczyta. Tereny zamieszkałe przez Ormian sięgały kilkaset kilometrów dalej na zachód. Turcy mordami i wypędzeniami 'oczyścili' etnicznie teren, a większość śladów ormiańskiej kultury materialnej zrównali z ziemią. Kurdowie im w tym trochę pomagali, ale teraz żałują, przeprosili i sami cierpią prześladowania.
 |
| armeńska wieś |
 |
| zmęczeni rowerzyści |
Dalsza droga
prowadzi nieco dziurawym asfaltem dalej na południe wzdłuż granicznej rzeki.
Słońce przygrzewa, wiatr wieje w plecy, ale opóźnia nas kolejna awaria dętki
czy nawet opony. Nastaje późne popołudnie, światło słoneczne pięknie operuje,
brzydkie wioski nabierają kolorów. Pedałujemy niespiesznie, przyglądając się granicznym wieżom strażniczym, smętnej rzece i bawiącym się dzieciom. Widać też duży
meczet, który Turcy postawili na samej granicy. Przegapiamy skręt i trzeba nadłożyć
parę kilometrów. Za sobą mamy nieprzespaną noc i ponad 80 km w
nogach. Morale lekko siada, zwłaszcza, że nie bardzo potrafimy określić na mapach,
gdzie dokładnie jesteśmy i jak dotrzeć do miasta Ararat. W końcu udaje się i po krótkich poszukiwaniach trafiamy na nocleg. Pokoje przy obiekcie sportowym.
Hotel brzydki jak noc, nieużywany chyba od lat i wcale nie tani, jak na
armeńskie ceny. Nie ma jednak wyboru. Pan obiecuje, że za darmo zawiezie
nas do restauracji.
Po szybkim
myciu stawiamy się na dole. Mercedes oraz Wołga wywiozą nas na jakieś
zadupie do szemranej knajpy. Gumiaste szaszłyki, ruski pop oraz ciepłe
piwo. Na szczęście naprzeciwko jest sklep, gdzie robimy zapasy na
wieczorną naradę. Po powrocie do hotelu zajmujemy się podsumowaniami, planami i
testowaniem różnych marek armeńskich alkoholi. Długi dzień dobiega końca.
Ararat - Chiva
Rano Tolek
znowu ma gumę. Zapada decyzja o zmianie opony. Z tym kołem będzie już potem
spokój. Po opuszczeniu hotelu zakładamy bazę pod pobliskim sklepem spożywczym.
Część kolegów załatwia sprawy z lokalnym operatorem – dostęp do map Google w
telefonach potem bardzo się przyda. Rafa ogarnia temat po mistrzowsku. Pozostali
raczą się piwem oraz drożdżówkami. W końcu udaje nam się wyjechać z miasta.
Droga prowadzi trasą szybkiego ruchu dalej na południe. Określenie ‘trasa szybkiego ruchu’ to sformułowanie zdecydowanie na wyrost. Po prostu jest trochę szerzej, co pozwala nam
jechać asfaltowym poboczem. Pojawiają się pierwsze irańskie TIRy, ale ruch niewielki. Obok drogi biegnie linia kolejowa, która urywa się kilkanaście
kilometrów dalej przy granicy z Azerbejdżanem. Za czasów ZSRR właśnie tędy
przebiegał szlak nad Zatokę Perską. Teraz cała infrastruktura popada w ruinę. Za
torami rozciągają się sztuczne zbiorniki, gdzie hodowane są ryby. Można je kupić w przydrożnych sklepach i barach. Za zbiornikami płynie graniczna rzeka.
Jeśli obejrzy się do tyłu przez prawe ramię, nadal nad całą przestrzenią góruje
Ararat. Ale tego dnia chmury przysłaniają go prawie całkowicie. Ciekawostką jest
to, że z drogi widać cztery kraje – jesteśmy w Armenii, na wprost wzgórza Azerbejdżanu (enklawa Nachiczewań),
po prawej wąski pas należący do Turcji, a góry na horyzoncie leżą już w Iranie.
Moim zdaniem taki geograficzny unikat jest interesujący.
 |
| auta 3 |
Po drodze
niewiele się dzieje. Kolejna guma u Jacy. Konsumpcja pomidorów i arbuza (to ten
jeden raz, kiedy daliśmy się naciągnąć tzn. ja się dałem). Koło południa
docieramy do Yeraskh. Kilkaset metrów dalej na wprost nieprzyjazna granica z
Azerbejdżanem, w prawo za kilometr z Turcją, a więc pozostaje skręcić w lewo.
Koniec nudnej doliny. Przed nami kilka dni w górach. Obietnica trudu,
satysfakcji i malowniczych widoków. Przy zakręcie rozłożyły się sklepy, bary i
stragany. Zakupujemy kebaby w lawaszu, napoje chłodzące oraz rozgrzewające i
mozolnie ruszamy pod górę.
 |
| pierwszy podjazd |
Do zrobienie
mamy 1000 metrów przewyższenia. Cały czas asfalt, więc nie można narzekać.
Trochę jechania, trochę prowadzenia – mamy to przećwiczone z Gruzji. Pogoda
dopisuje – pochmurnie, ale bez deszczu. Podczas podjazdów peleton zawsze się
rozciąga i każdy jedzie swoim tempem. Od czasu do czasu spotykamy się w różnych
konfiguracjach na postojach. Przepijamy co nieco lub nie, rozglądamy po okolicy i sprawdzamy
wysokość. Droga jest kręta i co jakiś czas w dole widać wraki samochodów. W
niektórych miejscach rodzina pechowego kierowcy stawia pamiątkowy mini pomnik z
krzyżem i murowany stolik z krzesłami. Można przysiąść i zastanowić się nad
kruchością życia. Podczas jednego z takich przystanków zakolegowujemy się z
żołnierzami, którzy kładą kabel telefoniczny wzdłuż drogi. Wznosimy toast
za armeńskich wojaków i przekazujemy im w prezencie butelkę polskiej
wiśniówki. Od razu dodam, że panowie na służbie nie piją.
Dojazd na
przełęcz zajmuje kilka godzin. Przekonujemy się, że kierowcy w Armenii szanują
rowerzystów i poza jednym czy dwoma wyjątkami, nie będziemy mieli żadnych złych
doświadczeń. Różnorodność mijających nas pojazdów robi wrażenie. Od
dominujących starych Ład i Moskwiczów, poprzez wiekowe Mercedesy, chińskie
dziwolągi, auta wszystkich europejskich i japońskich marek, do wypasionych BMW
i Lexusów. Do tego kilkudziesięcioletnie Ziły, irańskie ciężarówki, różne busy,
pick-upy, UAzy i szeroka paleta autobusów. Tylko Rafa rozumie tę motoryzacyjną
wieżę Babel. Chyba za bardzo przyglądał się mijającym nas samochodom, bo tym
razem on łapie gumę. Towarzyszę mu podczas zmiany dętki, objadając się
kupionymi w przydrożnym kiosku dojrzałymi czereśniami. 5 ziko za kilogram.
Za przełęczą
okazuje się, że to nie koniec i musimy podjechać pod jeszcze jedną górę.
Zebranie wszystkich w przydrożnym barze zajmuje dwie godziny. W tym czasie ci,
co szybciej dojechali, raczą się piwem i koniakiem. Zbliża się wieczór, więc
po uprzedniej rezerwacji, ruszamy w dół do noclegu. Jest okazja, żeby
powyprzedzać trochę ciężarówek.
Spanie
mamy w hostelu (dom prywatny przystosowany dla gości) w miejscowości Chiva.
Po wbiciu na obiekt musimy trochę zaczekać, aż mili starsi Państwo
przygotują pokoje i przede wszystkim posiłek. Niestety nie ma kebabów, ale
dymiące kawałki tłustego mięsa w sosie własnym. Pozostaje mi kolendra z serem
zawinięta w lawasz. Gospodarz wystawia domasznyj alkohol – 65% bimber. Moim
zdaniem całkiem dobry, ale z colą. Taka gorzała saute zwala z nóg po trzecim
kieliszku. Biesiadujemy do późnego wieczora.
Chiva - Wayk
Po smacznym
śniadaniu żegnamy gospodarzy i ruszamy dalej w dół. Za chwilę Areni – centrum
produkcji wina. Szybka degustacja, zakupy szlachetnego trunku i kawałek dalej w
prawo do klasztoru Noravank. 500 metrów przewyższenia w górę i malownicza trasa
skalnym wąwozem. Po drodze Jacek znowu łapie gumę. Ktoś inny wpadłby w
rozpacz, ale Jaca spokojnie przyjmuje ten fatalizm losu i za każdym razem
cierpliwie reperuje koło.
 |
| kolejna guma |
Klasztor
Noravank jest przepięknie położony u podnóża pomarańczowych skał. Stare
ormiańskie kościoły nie są duże, ale warto im się przyjrzeć, trochę poczytać,
zrozumieć kontekst religijny i historyczny. Po zwiedzaniu udajemy się na piwo i kebaby do
restauracji z widokiem. Pierwszy raz spotkamy turystów (co ciekawe z Chin). Noravank należy do Top 5 armeńskich zabytków.
 |
| Jaca |
 |
| Noravank |
Mamy z
Komandorem cichy plan wydobycia się do drogi, która biegnie wśród szczytów nad
nami. Kolejne 400 metrów wyżej, ale na mapie nie ma połączenia. Ruszamy na
rozpytanie. Pierwszy napatacza się ksiądz. Mieszka tu, więc powinien coś
wiedzieć. Informuje, że ścieżki nie ma, a poza tym, żeby lepiej się w te
góry nie zapuszczać, bo tuż obok jest azerska granica i tamtejsi snajperzy
tylko czekają, żeby ustrzelić jakiegoś frajera. Moim zdaniem przesadza. Po
pierwsze granica jest kilka kilometrów dalej. Po drugie wiemy, że lokalni mieszkańcy, jeśli nie mają jakiegoś interesu (wypas
zwierząt, polowanie, przejście do innej wioski), nie chodzą po górach, nie
znają przejść i ścieżek. W każdym razie ruszamy wzdłuż strumienia w głąb
wąwozu sprawdzić, czy przypadkiem nie ma jednak jakiegoś szlaku. Nie ma.
Ścieżka urywa się po 200 metrach. Bez szans na wejście z rowerami. Trochę
szkoda, bo widok z góry byłby powalający. Zamiast pchać się w skały i
krzaczory, robimy leżakowanie nad wodą.
Zjeżdżamy z powrotem do Areni i ruszamy szosą na wschód. Droga ciągnie się przez wioski
wśród wzgórz. Właściwie z każdej strony w oddali majaczą ośnieżone szczyty,
niżej rozciągają się zielone łąki, przeplatane skałami i kępami drzew. Bardzo
przyjemne widoki. Ludzie tutaj raczej biednie żyją, panuje urbanistyczna
rozpierducha, oprócz rolnictwa i drobnych usług oraz handlu, nie ma pracy. Ktoś
napisał, że takie skromne życie można interpretować jako poezję teraźniejszości
lub prozę codzienności. Tutaj raczej to drugie dominuje. Znawca tych stron Wojciech Górecki mówi, że podróż po Kaukazie to takie trochę wakacje od życia. Doświadczamy uroków Wschodu (w naszym przypadku Armenii), a prawie wcale ciemnych stron życia tutaj. Miejscowi odwrotnie.
 |
| armeńska droga |
Droga się
pofałdowała i co rusz trzeba podjeżdżać pod kąśliwe górki, robi się
gorąco i duszno. Tym razem Mariusz łapie gumę. Jacek pewnie też, ale na to już
nikt nie zwraca uwagi. Trochę nas to pedałowanie zdrożyło, więc zbieramy siły, popijając piwo na tarasie
restauracji w mieście o pięknej nazwie Jeghegnadzor. Do Wayk trzeba jeszcze trochę podjechać, a sam hotel znajduje się na stromej górce ponad bazą
wojskową. Warunki bardzo dobre, wystrój w stylu armeńskiego rokokoko, obsługa
po angielsku i najlepszy dotychczas posiłek. Barszcz ukraiński z mięsnym
wkładem, kebaby, dolma czyli małe gołąbki oraz najlepsze, ale nie pamiętam
nazwy. Wielki pieróg w kształcie saszetki z mięsnym farszem, pieczony a nie gotowany,
jak gruzińskie chinkali. Do tego
sałatki, lawasz i wino. Nie daliśmy rady wszystkiego zjeść.
Wieczorem,
podczas degustacji win zakupionych w Areni, ustalamy plan na kolejny dzień.
Dwa dni po górkach dały się mocno we znaki części kolegów i postanawiają następnego dnia trochę odpocząć. Obstalowują ciężarówkę, która ma ich zawieźć na obiekt do miejscowości Hermon. Reszta grupy decyduje się na trasę
przez przełęcz. Zapowiada się ciekawy dzień.
Wayk - Hermon
Rano po
śniadaniu Komandor, Piter, Kuba, Grześ i ja wyruszamy na wschód, by po kilku
kilometrach skręcić w boczną drogę na północ. Asfalt kończy się po 15
minutach. Pierwszy raz podczas tej wyprawy wjeżdżamy na szutrową drogę. Ruch
minimalny, nie licząc dwóch szalonych Ziłów, które kursują tam i z powrotem co
pół godziny, wożąc jakieś kamienie. Trasa początkowo prowadzi pod górę wzdłuż
zbiornika wodnego. Cisza, ciepły wiatr, przejrzyste powietrze, w miarę dobra
nawierzchnia, wokół wzgórza, a na horyzoncie wysokie góry. Kwintesencja
rowerowej przyjemności. Po kilkunastu kilometrach docieramy do wioski Herher.
Pani zapytana o drogę do Hermona nie wie, o co chodzi. Potem powtarza się to kilka razu. Mieszkańcy tej strony gór nie interesują się tym, co jest
po drugiej. Nawet nie znają nazw wiosek. Są praktyczni. Sprawy
załatwiają w miejscowościach, do których można dojechać samochodem.
 |
| Rafa |
Herher wydaje się opustoszały, ale to pozory. W oknach są szyby, w zagrodach psy.
Prawdziwie opuszczone wioski będą dalej. Zajeżdżamy pod sklep. Kłódka. Pojawia się jakaś pani, woła do pana, a ten do kolejnej pani i po 5
minutach zjawia się sklepowa. Lunch jest skromny. Pomidory, papryka, ciastka i
piwo. Wędlin w Armenii nie należy jeść. Dominują produkty w stylu metko-mortadela
o smaku padliny obsypanej nawozem azotowym. Kompletny syf. Mamy podobne doświadczenie z Gruzji. Można kupować tylko droższe, twarde kiełbaski
przypominające salami.
 |
| po drodze |
Za wioską
zaczyna się podjazd. Razem mamy wznieść się o 1000 metrów, ale wcześniej
każdą uzyskaną wysokość traciliśmy na zjazdach. Cały czas pozostaje prawie
kilometr przewyższenia. Po wzniesieniu się o około 500 metrów docieramy do zupełnie opustoszałej wioski. Dziesiątki pustych budynków, w tym szkoła, sklep,
poczta. Po lewej stronie towarzyszy nam wulkan Vayots Sar, a za wsią
roztacza się piękna, ukwiecona dolina. Widoki oszołamiają.
 |
| w górach |
Leżymy trochę na trawie, oddając się jak zwykle tępemu zapatrzeniu w dal. Moim zdaniem
jadąc rowerem po górach obowiązkowo trzeba się zatrzymywać i trochę
pokontemplować widoki. W naszym wydaniu nie zawsze to się udaje, bo
koncentrujemy się na walce z drogę i zmęczeniem. Należy zrobić postój, wyrównać
oddech, rzucić rower, zalec na 10 minut i zapatrzyć się w góry. Teraz właśnie jest na to szansa.
Ostatni
odcinek jest bardzo stromy, ale czeka nagroda. Niesamowity widok na drugą stronę za
przełęczą (2300 m. npm). Inna kraina. Strome zbocza, potężne skały, gdzieś w
dole wioska i rwąca rzeka. Do tego wyszło słońce. Pamiątkowe zdjęcia z Lechią, po gutku,
przebiórka i lecimy. Zjazd trwa długo. Ręce cierpną od ściskania hamulców,
oczy bolą od wpatrywania się w kamienie na drodze, wiatr szumi w uszach, a
w nosie świdruje zapach trawy i kwiatów. Kiedy podnosi się głowę znad
roweru, mentalne zdjęcia pstrykają jedno po drugim. Pamiętam wszystko. Już na
dole zaczepia nas starszy pan. Pyta, czy czegoś nam potrzeba. Wyjaśnia, że
Ormianin zawsze oferuje przybyszowi pomoc. Duch Armenii w pigułce. Gość w dom,
Bóg w dom. Grzecznie dziękujemy i już asfaltem dojeżdżamy do kolegów, co
jakiś czas zerkając w górę i nie mogąc uwierzyć, że zjechaliśmy rowerami z
takiej stromizny.
 |
| przełęcz |
 |
| za przełęczą |
Obiekt w
Hermonie pierwsza klasa. Pięknie położony na dużej przestrzeni ośrodek z
różnymi udogodnieniami. Koledzy są nieco znużeni bezczynnością, więc Rafał z
Mariuszem wybierają się na wycieczkę do położonego wysoko nad nami starego
kościoła. W Polsce byłby to zabytek klasy 0 z wyznaczoną strefą ochronną i
opłatą za wejście. Tutaj stoi sobie po prostu od wieków na górze. Jacek
tymczasem zmaga się z chorobą (wcześniej na podjazdach wykazywał olimpijską
formę), a Tolek z pasją opowiada o ‘mrożącej krew w żyłach’ przejażdżce na
pace starej ciężarówki. Czekając na świeżo złowione pstrągi z grilla, część
kolegów idzie na basen. Ryby są świetne. Piwo i koniak leją się
strumieniami, a impreza z czasem przenosi się do bungalowu, w którym śpimy. Po przeliczeniu trasy okazuje się, że bardzo trudno będzie jutro
dotrzeć do miejsca, z którego można by pojutrze zrealizować topową część
wycieczki (dosłownie i w przenośni) – atak na Góry Gemańskie 3300 m. npm.
Zapada decyzja o podwózce na przełęcz 2400.
 |
| Hermon |
 |
| Kuba i Tolek |
Hermon - Gawarr
Po śniadaniu ruszamy do miejsca spotkania z panem, który ma nas wywieźć na przełęcz.
Przez 15 km lecimy asfaltem w dół do głównej drogi prowadzącej w kierunku jeziora
Sewan, spadamy z poziomu 1600 do 1100. Przyjemny początek dnia w malowniczej, spokojnej
dolinie. W umówionym miejscu czeka na nas mini ciężarówka, pamiętająca
czasy Breżniewa. Chwilę zajmuje umieszczenie 9 zestawów na pace – rower + 2 sakwy
+ słusznej budowy mężczyzna. Jakoś się udaje i ruszamy pod górę. Wiatr we
włosach, piękne widoki, można spokojnie palić i pić bez zatrzymywania się.
Takie rowerowanie to jest coś. Kierowca zna swój fach, więc sprawnie zdobywa kolejne zakręty pod górę, choć z czasem brakuje biegów do redukcji. Matko Boska, pojazd właściwie słania się na kołach i zaraz rozpadnie. Auto daje z
siebie wszystko, co kończy się wyciekiem jakiegoś płynu już na samej górze. Zadanie
zostało jednak wykonane i pan otrzymał godną zapłatę.
 |
| nasz transport |
 |
| karawanseraj Selim |
 |
| w środku |
Ten fragment
naszej trasy biegnie jedną z odnóg Jedwabnego Szlaku. Tędy kilkaset lat temu szły
karawany wioząc różne dobra. Szczerze mówiąc, nie wiem, co wiozły, ale na pewno
nie było im łatwo wdrapywać się pod taką górę. Dlatego pod przełęczą zbudowano
karawanseraj Selim (od nazwy przełęczy). Kamienny budynek bez okien, z osobnymi
częściami dla ludzi i zwierząt, robi wrażenie. Ktoś to nieźle wymyślił,
solidnie zbudował i jeszcze ładnie ozdobił.
Na wysokości
2400 metrów ukazują się nam zielone doliny pełne kaczeńców i okresowych
strumieni. Na podziwianie krajobrazu mamy tylko chwilę, bo zaczyna padać
deszcz i trzeba przebierać się w wodoodporne kurtki, spodnie, pałatki i co
kto ma. W tej niezbyt sprzyjającej aurze przejeżdżamy po płaskowyżu jakieś
15 km, kiedy w oddali pojawia się tafla jeziora Sewan. Wraz z jeziorami Wan i
Urmia tworzyło kiedyś symboliczny ormiański trójkąt. Wan obecnie leży w Turcji,
Urmia w Iranie. Sewan został w Armenii i tym bardziej jest ważny dla
współczesnych Ormian.
 |
| górska dolina |
Deszcz
ustaje, a my zjeżdżamy do kolejnego niezbyt pięknego miasta Martumi.
Spędzamy trochę czasu szukając restauracji, więc jest okazja przyjrzeć się
mieszkańcom. Wśród Ormian na prowincji dominują trzy style odzieżowe.
Najpopularniejszy – garnitur po dziadku. Faceci, w mieście, na wsi, na polu, w
górach, chodzą w lekko za dużych, przykurzonych gajerach i butach typu trumniak. Drugi
odłam do dresiarze. Można by rzec, że widać dużą atencję dla kultury fizycznej i sportowego stylu życia. Trzecia
grupa, najmniejsza, to wyznawcy mody ‘skóra i komóra’. W Erywaniu rządzi natomiast
nudny zestaw koszulka i dżinsy. Jeśli chodzi o płeć przeciwną, wspólnie
uznaliśmy, choć było jedno votum separatum, że ormiańskie kobiety są bardzo ładne (w
rankingu za Polkami, ale przed Gruzinkami). Mimo niełatwego życia (polecam
książkę ‘Armenia. Karawany śmierci’), są zadbane, nieco wyniosłe i podkreślają
swoją oryginalną, kaukaską urodę.
Po obiedzie, w trochę szemranej restauracji, jedziemy dalej na północ drogą wzdłuż jeziora.
Po lewej w oddali ośnieżone góry, które mamy następnego dnia przejechać. Po
prawej od jeziora oddziela nas pas sosnowego lasu, jakby żywcem przeniesionego
z morenowych wzgórz pod Gdańskiem. Cały czas jesteśmy wysoko – 1900 m. W pewnym
momencie zatrzymuje się samochód i wysiada z niego kilku chłopaków z Polski.
Poznali nas po fladze. Od słowa do słowa i okazuje się, że byli na trekkingu,
mniej więcej tam, gdzie mamy jutro jechać. ‘Nie ma szans, nie przejdziecie,
śnieg, woda, kamienie, wysokość’. Trzeba jeszcze raz przemyśleć plan.
 |
| nad Sewanem |
 |
| owczarek |
Trasa wzdłuż
jeziora staje się coraz bardziej malownicza. Ukwiecone łąki, błyszcząca tafla
wody, liczne chaczkary (kamienne płyty z krzyżami, upamiętniające ludzi lub
zdarzenia) rozrzucone na polach, z każdej strony na horyzoncie wielkie góry.
Tylko meszki napierdalają nad samą wodą. Późnym popołudniem zjeżdżamy z głównej drogi do miasta Gawarr. Przedmieścia witają nas opuszczoną
fabryką, niedokończonym, zrujnowanym osiedlem, wymarłą szkołą. Dalej nie jest lepiej. Kwalfikacja do konkursu na najbrzydsze miasto świata gwarantowana, aż oczy bolą.
Zwłaszcza, gdy dla kontrastu spojrzy się na powalającą urodą okolicę. Gawarr
leży między zjawiskowym jeziorem a wysokimi górami, które schodzą prawie do
samego miasta zielonymi łąkami. Porównanie ze Szwajcarią samo się nasuwa.
 |
| Marian |
Obskurny,
częściowo zdewastowany hotel nie był remontowany od czasów radzieckich. Dumnie
szpeci główny plac miasta, ale jest iskierka nadziei. Sąsiednia cerkiew już
jakoś wygląda, a na samym placu trwa remont – w planie są fontanny i eleganckie
oświetlenie. Pokoje pamiętają tłumy wczasowiczów z odległych zakątków dawnego
imperium. Design w stylu ‘płyta pilśniowa w salonie, lamperia w łazience’. Nam
to specjalnie nie przeszkadza, ale normalnych turystów tutaj nie ściągną na
bank. Tymczasem bez zbędnej zwłoki dokonujemy czynności higienicznych. Nie
będę się znęcał nad rozwiązaniami technicznymi w naszym obiekcie, powiem tylko,
że w momencie odkręcania wody, światło lekko przygasa.
 |
| Gawarr |
Na kolację idziemy do pobliskiej restauracji, a po powrocie odbywa się ostateczna narada na temat kolejnego dnia. Wcześniej
zasięgnęliśmy języka na temat możliwości przejechania przez góry. Konsultacje
objęły kilka osób napotkanych pod hotelem. Można by rzec, że to taka miejscowa
starszyzna, która wie o wszystkim, co się dzieje w okolicy i ma spore
doświadczenie życiowe. Panowie kręcili głowami, twierdząc, że tam w górach
tylko ‘snieg, wieter i zwier’. Nie ma przejścia na 100%. Jeden z mężczyzn
wyraził odrębny pogląd, ale okazało się, że wczoraj przyleciał z Moskwy po
kilku latach nieobecności. Mimo, że plan wydaje się nierealny, konstytuuje się grupa śmiałków w składzie Komandor, Piter i moja skromna osoba. Kuba też jest chętny, ale
obawia się, że nie zdąży na samolot. Reszta kolegów decyduje się na
normalne pedałowanie po asfalcie, wśród malowniczych wzgórz i ormiańskich zabytków.
Grześ się łamie, ale to człowiek rozsądny i ogarnięty, więc nie pakuje się w
niezbyt przemyślane przedsięwzięcia.
Gawarr - Garni
Poranek wita nas piękną pogodą. Dobry znak. Kuba wstaje wcześnie i nie mia co
robić, więc jednak dołącza do grupy górskiej. Szybko wyjeżdżamy z miasta, robiąc po
drodze odpowiednie zakupy. Instaluję sobie w przedniej torbie kilogram czereśni i podjadam po drodze. Tak można zdobywać świat. Jedziemy kilkanaście kilometrów na południe asfaltową drogą prze wioski u podnóża Gór Gemańskich. Po
drodze zasięgamy języka u napotkanych mieszkańców. Miły pan informuje, że nie przejedziemy na drugą stronę gór. Jego towarzysze
zgodnie przytakują. Jestem pewien, że nie byli w tych górach od dawna,
a na pewno nie byli tam ostatnio. Na stacji benzynowej w miejscowości o nazwie
nie do zapamiętania – Lanjaghbyur – robimy śniadanie. Kuba podejmuje decyzję, że jednak nie ryzykuje spóźnienia na
samolot. Jak się później okaże, bardzo słusznie. Żegna się z nami i następnie ciągnie 160 km do Erywania.
My tymczasem
ustalamy, że dojedziemy do granicy śniegu i najwyżej się cofniemy. Cel
minimum to wjazd czy raczej wepchanie rowerów na 2800. Dotychczas najwyżej byliśmy na Kaukazie na 2650.
Przynajmniej będzie rekord. Zaraz za wioską zaczyna się podjazd. Przejeżdżamy może 500 metrów i trzeba zejść z rowerów. Szlak wśród łąk wyznacza regularnie udeptana trawa. Trudno to nazwać drogą. Telefony mają zasięg, więc można sprawdzać od czasu do czasu kurs na mapie. Podejście ok. 10%, nie da się jechać również
ze względu na kamienie. W równym rytmie prowadzimy rowery, co jakiś czas
oglądając się i podziwiając panoramę coraz bardziej odległego jeziora i
okolicznych miejscowości. Gdzieś w oddali dostrzegamy pasterza na koniu.
Pojawia się koło nas niemal natychmiast. Pozdrawiamy się nawzajem, ale nie
udaje się porozmawiać. Mówi tylko po armeńsku.
 |
| pasterz |
 |
| na połoninach |
Idzie się
coraz ciężej, a Komandor narzuca mocne tempo. Przystanki robimy co 150-200 metrów
przewyższenia. Chyba tylko on wie, co nas czeka i pilnuje, żeby nie marnować
czasu. Nie raz pytano się nas, po co targamy rowery w takie góry. Przypomina mi się wtedy, co mówi w takich sytuacjach mój kolega
z RPA. ‘Why do dogs lick their balls? Because they can.’ Jest taka możliwość, więc to robimy. A być może mamy potrzebę, żeby stanąć gdzieś wysoko, oprzeć się o rower, złapać oddech,
rozejrzeć i westchnąć ‘Ale tu pięknie i pusto’.
Wokół rozciągają się
bezkresne łąki, w powietrzu unosi zapach kwiatów, a w uszach rozbrzmiewa głos
tysięcy skowronków. Mają jakieś gody czy coś, bo latają jak oszalałe,
śpiewając w niebo głosy. Oprócz wspomnianego pasterza na koniu, nie spotykamy
nikogo. Tymczasem docieramy do pagórka, skąd już nie widać dalszej drogi. Ruszamy
‘na szagę’ przez coraz bardziej kamieniste hale. Lekko w dole dostrzegamy kamienny budynek, jak się okazuje opuszczona obora czy owczarnia. W środku pełno zbitego, brudnego śniegu. Nie ma gdzie się przyczaić chociaż na chwilę, a zrywa się
porywisty wiatr. Jego huk zagłusza śpiew ptaków. Coraz bliżej nas pojawiają
się łachy śniegu. Poziom 2700, a więc jeszcze daleko na szczyt.
 |
| kwiatowe hale |
 |
| idziemy na 'szagę' |
Dopada mnie
kryzys. Tracę siły i nie mam pewności, czy dam radę wdrapać się na tę górę.
Widzimy przełęcz bardzo wysoko nad nami. Samemu można iść, ale pchać 40 kg to
jednak jakaś głupota. Po 10 minutach odpoczynku zaczynamy mozolną wspinaczkę.
Przynajmniej znowu widać drogę. 2800 osiągnięte, idziemy dalej. Spotykam się w
tej gehennie sam ze sobą i wyjaśniam kilka kwestii – dasz radę, nie pierdol, że nie itp. Pomaga. Po twarzy Pitera widzę, że też prowadzi dialog
wewnętrzny. Już wiadomo, że się uda, ale pod koniec podejścia robimy
przystanki co 20 kroków. Autentycznie brakuje powietrza. Wokół skały i śnieg.
Wiatr urywa głowy, ale radość, ze doszliśmy tak daleko jest niesamowita. W
końcu szczyt, prawie 3300 metrów nad poziomem morza. Oszałamiająca panorama górskich
pustkowi, a gdzieś daleko, daleko jezioro Sewan, skąd wyruszyliśmy. Papież
Polak mówił, że w górach jest się bliżej Boga. Jeśli to prawda, Opatrzność na
pewno nam sprzyja, zabezpieczając fenomenalne okno pogodowe. Przejrzystość
powietrza doskonała, pełne słońce. Nasz trud został nagrodzony, ale lekcję
pokory trzeba odebrać. O czym za chwilę.
 |
| Wiking na szczycie |
 |
| 'My tworzymy historię' |
Odbywamy
nasz rytuał. Zdjęcia z szalikiem Lechii Gdańsk. ‘My tworzymy historię’. Kawałek
dalej, w najwyższym miejscu trafiamy na kopiec kamieni. No cóż, trzeba pożegnać
się z polską flagą, która towarzyszyła nam na kilku wyprawach. Biało-czerwona
dumnie łopocze pod armeńskim niebem. My tymczasem bez chwili zwłoki ruszamy
dalej. Problem polega na tym, że nie dotarliśmy na przełęcz, skąd już tylko się
zjeżdża, rozgrzewając hamulce do czerwoności. Przed nami otworzył się wielki
płaskowyż, tylko lekko opadający w dół. Żadnej drogi. Powoli ruszamy przez
mokrą, kamienistą łąkę pełną krokusów. Śnieg dopiero co stopniał i to nie
wszędzie. Pierwsza łacha. Idziemy po kostki w mokrej breji. Potem kolejne.
Pierwszy strumień. Szukamy miejsca, żeby po kamieniach przedostać się na drugą
stronę. Potem kolejne i kolejne. Technika jest następująca. Rower wstawia się do
wody i opierając się na nim, przeskakuje na kolejny kamień. Potem rower
przesuwamy dalej i kolejny skok, aż w końcu dociera się do brzegu. Zawsze się
człowiek trochę zmoczy, ale nie kompletnie. Podczas czwartej czy piątej
przeprawy, rower osuwa mi się po dnie i cały zanurza w wodzie. Sakwy
wodoodporne, ale aparat zamoczony. Uruchomi się dopiero w Polsce.
 |
| za przełęczą |
 |
| nie ma drogi |
Postój, żeby
określić położenie. Brak zasięgu. Cóż robić. Powoli przesuwamy się trochę
jadąc, trochę prowadząc rowery przez kolejne przeszkody. Na azymut. Minęła
godzina, a my ciągle wysoko. 3000 metrów. Gdzieś w oddali droga. Tam się
kierujemy. Jest kłopot. Na przeszkodzie rzeka i to podwójna. Najpierw naturalny
nurt, a potem kanał obudowany betonem. Przeprawa zajęła nam kolejne pół
godziny. Dalej da się jechać, więc lecimy. Szlak niepokojąco znosi nas na lewo.
Za małym pagórkiem, gdzieś w dole jakieś jezioro. To nie ten kierunek! Robi się
późno, a my nie mamy jak zawiadomić
kolegów, że wszystko OK. Błąd – nie przygotowaliśmy się wystarczająco dobrze w
kwestii trasy i map. To jest nauczka na przyszłość.
Przerwa. W
końcu skrupulatnie analizujemy papierową mapę i pozycję GPS. Fuck - jesteśmy daleko
poza trasą. Kontynuując obrany kierunek znajdziemy się w zupełnej dupie.
Odbijamy, lekko się cofając. Trzeba z powrotem przekroczyć rzekę. Tym razem nie
da się po kamieniach. Zdejmujemy buty, podciągamy spodnie i przechodzimy przez
lodowaty nurt. Ruszamy pod górę, żeby się gdzieś wydobyć i rozejrzeć. Cały czas
2700, godzina do zmroku. Ryzykujemy i co sił w nogach lecimy nowo obranym
szlakiem. Pierwsi ludzie. Na wzgórzu namioty pasterzy. Jest nadzieja, ale
nadciąga nowy problem w postaci owczarka kaukaskiego. Nie mieliśmy ustalonej
procedury. Piter podejmuje ucieczkę, a my z Komandorem zastawiamy się rowerami.
Piesek dziarsko zdąża w naszym kierunku, groźnie ujadając. Gaz pieprzowy w
pogotowiu, ale na szczęście właściciel krzykiem przywołuje zwierzę do porządku.
 |
| Piter |
Pedałujemy
dalej. Właściwie to już tylko hamujemy. Droga spada w dół, a my po niej
podskakując na kamieniach. Oby w dobrym kierunku. Nasze rumaki zdają egzamin,
nic się nie rozleciało. Jest zasięg. Szybkie smsy, określenie pozycji i ulga.
Jesteśmy na kursie kursu. Kurwa, znowu pasterze. Tym razem od szałasów
odłączają się trzy kudłate bestie. Zasłaniamy się rowerami, ale psy próbują nas
obejść. Tworzymy trójkąt obronny. Po kilku próbach niepozorna pani odwołuje
dzielne owczarki. Uruchamiamy lampki, opadamy w dół kilka kilometrów i już po
zmroku dojeżdżamy do wsi, gdzie za chwilę jest asfalt. Kocham asfalt.
Kompletnie
wyczerpani wpadamy do pierwszego sklepu. Piwo smakuje jak nigdy. Lokalni panowie, jak zawsze, ciekawi i
przyjaźni. ‘A wy ad kuda rebijata?’ Nasz łamany rosyjski jest jednak zrozumiały
‘Ad ozjera Sewan my prijechali, czeriez gory.’ Po sklepie rozchodzi się lekki
szmerek. Nie wiem, czy nam uwierzyli. W każdym razie natychmiast padają
propozycje noclegu, konsumpcji szaszłyków i domowego alkoholu. Trzeba jechać,
bo nam nie odpuszczą. Lecimy dalej w dół, jeszcze 15 km do Garni. Musimy
uważać, bo pełno dziur w asfalcie i kompletnie ciemno. Nawet w miejscowościach
nie ma ulicznego oświetlenia. Szybkie zakupy i po 21 wbijamy na obiekt. Rodzinny
hostel, prowadzony przez niezwykle miłych i jednocześnie dyskretnych ludzi.
Ciepły wieczór, nad nami rozgwieżdżone niebo i pnąca się wszędzie winorośl,
zapach kwiatów i ziół, w szklankach wódka z colą, na talerzu pyszne domowe
jedzenie. W górach zostały flaga, nasz wysiłek i kawałek serca. To było coś...
Relacja z trasy drugiej
grupy
W dniu 3 – go czerwca
2016 roku, a więc 6 dnia wyprawy, po noclegu w
‘nadzwyczaj uroczym’, opustoszałym i
‘zbombardowanym’ wiekiem, gmachu po hotelu robotniczym, w miejscowości Gavar,
następuje rozstanie. Grupa atakująca przełęcz 3200 m, w więc Komandor, Piotrek
S., Witos i Kuba wyjeżdża skoro świt czyli o 8.00, a pozostała załoga gramoli się do wyjścia. Nie trzeba nikogo
poganiać, gdyż obiekt, pomimo, że w pokojach czysto, wszyscy opuścić chcą bez
zbędnej zwłoki. Naprzeciw raźnemu wyruszeniu ku przygodzie stanęła przebita
dętka u króla przebitych dętek tej wyprawy czyli Jacy. Ekipa naprawcza się
uwinęła, druga zakupiła śniadanie do spożycia terenowego i ruszyliśmy.
Już po 250 m okazało się, że Jaca ma
kolejny raz gumę, co spowodowało podjęcie decyzji, iż z powodu braku kolejnych
zapasów, będziemy wulkanizować profesjonalnie. No bo jak dalej tak pójdzie, to
kolejna guma i trzeba by wezwać ADAC od Niemców. Po znalezieniu warsztatu i
telefonie do pana, który przybył natychmiast czyli po pół godzinie i pomimo
9.00 godziny rano był pijany, rozpoczęła się wulkanizacja. Biorąc pod uwagę liczne inne zajęcia, jakim nasz mechanik
musiał się w między czasie oddawać (m.in. naprawa opony do przekoszonej Wołgi),
wulkanizowanie 5 dętek rowerowych zajęło mu 2 godz. Szczęśliwi, płacąc w
przeliczeniu 16 zł (nie więcej, aby nie psuć rynku, choć majster żądał
równowartości 7 zł.), raźno w końcu ruszyliśmy w drogę wzdłuż Jeziora SEWAN .
Z Gavar do jednej z kilku perełek
architektury tj. monastyru Hayavank droga z wiatrem i zasadniczo z górki, zatem
przybyliśmy ją w pół godzinki, a tam przy wjeździe ku naszemu osłupieniu KUBA,
który właśnie chciał opuszczać teren monastyru. Tradycyjnie poza nami nie ma nikogo ze
zwiedzających. Otoczenie cudne, gdyż kościół położony jest na skarpie nad
jeziorem, z widokiem na ośnieżone góry, no po prostu cud. Spotkanie z Kubą
wynikało stąd, iż po dojeździe z kolegami szczytującymi do obozu sprzed ataku
szczytującego kolegów szczytujących, Kuba, który miał samolot do Turcji dzień wcześniej niż i zasięgnięciu
relacji miejscowych, którzy oczywiście nic nie widzieli, gdyż nie byli na
przełęczy, ale się mądrzyli, nie chciał ryzykować spóźnienia i wycofał szczytowanie. Jak wiemy Kuba jest
mocny, więc już po chwili nas przegonił. Wcześniej spożył z nami terenowe
śniadanie w monastyrze i po pożegnaniu
zrobił sobie 160 km (klasyk) do Yerevania .
My ruszyliśmy swoim tempem ku pięknej
podobno trasie widokowej z Sevanu do Hrazdanu, dolinami rzeki Hrazdan, ale
najpierw trzeba dotrzeć do miasta Sevan. No właśnie trzeba dotrzeć. To, co
zawsze powtarza Komandor, stało się naszym udziałem - nie góry, a wiatr jest
wrogiem rowerzysty i to nas dopadło. Jedziemy marne 20 km ze dwie godziny,
ostro pedałując na poważnych zjazdach, wiatr w mordę i to jeszcze zimny. Tak
więc spoceni i przewiani w końcu dotarliśmy do Sewanu i na podrzędnej drodze
zaczyna się bajka - cudna, bezkresna zielona dolina z łagodnymi wzniesieniami i
zjazdami.
Około 4 km za wsią Tsaghkunk na
wzgórzu stoi samotna ormiańska świątynia, opleciona zielenią, słońcem i
wiatrem. Można siedzieć i patrzeć bez końca, w tle ogromne zielone połoniny, a
u nas koniak Ararat i poziom endorfin 10 ² (przynajmniej u mnie). W wiosce bez
nazwy zgłodnieliśmy i Grześ, wielki miłośnik kuchni, zauważył reklamę
restauracji armeńskiej. Wioska biedna, zapaćkana krowimi odchodami, z których zresztą po wysuszeniu miejscowi
formują bloczki opałowe, a tu nie widać
owego przybytku, ale dzięki uprzejmości miejscowych znajdujemy. W drugiej linii
domów stoi pałacyk, żeby nie powiedzieć pałac - wewnątrz umeblowanie Ludwik
XVI, kelnerzy w liberiach i do posiłku muzyka na żywo. Byliśmy sami, a ceny jak
w Paryżu, więc po zupie i w drogę. Po wyjściu
z pałacu deja vu - świnie, błoto i zrujnowane chaty. Dalsza droga cudną
doliną i okropnymi wioskami (w sensie zabudowy). Na końcu sielskiej doliny
wyjeżdżamy na zabudowania elektrowni, myśleliśmy atomowej, ale okazała się
gazowa, druga pod względem wielkości w Armenii. Na szczęcie nie kopci, ale
wrażenie okropne.
Hrazdan, duże miasto przemysłowe –
właściwie kiedyś było. Jak większość przemysłu w Armenii, który też kiedyś
był. Miejscowi radzą nam hotel - tylko dwa kilometry w lewo w Tsakhadzor.
Oczywiście jedziemy, zaś po chwili już wiemy, na czym polega żarcik - te dwa
kilometry to podjazd pod 10 % do miejscowości narciarskiej na 2400. Niedawno skończyli sezon - regularna
alpejska, kaukaska stacja narciarska. Wieczorem dowiadujemy się, ku pokrzepieniu
serc, że szczytujący szczytowali i zmierzają ku leżom wiosennym. My za to mamy
dobre jedzenie i trenujemy to co
zwykle i w czym jesteśmy ekspertami na
skalę światową.
W dniu 4 – go
czerwca 2016 roku, a więc 7 dnia wyprawy, kontynuujemy drogę dolinami. Nadal pięknie, długie zjazdy, ale mniej
dziko, bo coraz bliżej stolicy - zabudowa gęstsza. Spektakularnych wydarzeń nie
było poza tym, że niby jest z góry, ale ciągle jest kąśliwie pod górę . Dla
mnie wydarzenie osobiste - przemierzamy łąkę, gdzie przez parę kilometrów czuć
moją ‘ulubioną’ kolendrę - dziko rosnącą. Zapach jeszcze, jeszcze, ale żeby całe żarcie zaprawiać
kolendrą, jak Hindusi kurkumą???!!! Końcówka przed Yerevanem, wjeżdżamy na tzw.
autostradę, ale nie ma bólu - cały pas awaryjny dla nas i po pokonaniu kilku
długich, kąśliwych podjazdów, w końcu nagroda rzadko spotykana w świecie, a
mianowicie 7 kilometrowy, permanentny zjazd do centrum. W ciągu dnia
zjechaliśmy z około 1800 m na 900 i to czuć - jest chyba z 35 stopni C.
Look erand po centrum -
architektonicznie, po raz pierwszy w Armenii, przynajmniej moim zdaniem, nie
jest źle, a nawet są ciekawe kawałki. Wokół słynnej kaskady wspaniałe rzeźby,
pilnowane przez ochronę. Jaca, jako spec w tej dziedzinie, uświadamia nam, że
niektóre są warte nawet 1 mln dolarów.
Przejeżdżamy również obok słynnej opery z lat 30 – tych – sowiecki
realizm, dar dla narodu ormiańskiego. Potem pięknym deptakiem z budynkami z lat
50 – tych (całkiem niezła architektura) na plac Republiki (też nieźle się prezentuje) i w cienistym
parku spotykamy kolegów szczytujących, którzy przybyli wcześniej do stolicy i
rozpoczęli właśnie lekki trening rozluźniający, do którego z ochotą się
przyłączyliśmy. Przytomnie wróciliśmy do hotelu i jakby przeczuwając, co
nastąp, zaczęliśmy szybko pakować rowery. Dokładnie po schowaniu ostatniego
kartonu do środka rozpętała się nawałnica z ciężkim gradobiciem. Hurra, udało
się.
Mariusz
Relacja Kuby
#Gawarr_Erywań
Przedmowa.
Wbrew pozorom podróż do Erywania z Ankary (gdzie chwilowo
mieszkam) jest bardziej skomplikowana niż z Warszawy. Polityczne konflikty o
podłożu historycznym spowodowały, że granica między Turcją a Armenią jest po
prostu zamknięta. W związku z tym, idąc za radą informatyka z polskiej ambasady
w Ankarze, znalazłem „tajny” lot ze Stambułu do Erywania. Mimo iż oficjalnie
Turcja i Armenia nie utrzymują stosunków, to jednak mały biznes musi się
kręcić. Problem w tym, że loty ze Stambułu nie pasują do lotów z Warszawy. W
konsekwencji przylatuję do Erywania dzień wcześniej niż koleżeństwo, ale wrócić
też muszę dzień wcześniej. Ta sytuacja dała mi możliwość spędzenia całego dnia
w Erywaniu. Naprawdę fajne miasto – przynajmniej centralna, historyczna część.
Miedzy wieloma atrakcjami znalazłem czas na wdrapanie się na tzw. Kaskady czyli
do parku na zboczu wzgórza, z którego można podziwiać Aratat – symbol Armenii
zlokalizowany obecnie w Turcji. Niestety warunki pogodowe nie sprzyjają –
Ararat za mgłą. Załapałem się też na pokaz typu „światło i dźwięk” na Placu
Republiki. Naprawdę warto to zobaczyć. Wyszukałem też miejsce, gdzie
produkowany jest sztandarowy wyrób miejscowego monopolu – koniak Ararat.
 |
| wytwórnia koniaku Ararat |
Po krótkim noclegu (krótkim ze względu na to, że hotel
musiałem opuścić ok. 4tej nad ranem, żeby spotkać się z kolegami przylatującymi
z Warszawy) zaczyna się Wyprawa, opisana wyżej. Opis autorstwa Witka jest (jak
zwykle) świetny, więc pozostaje mi tylko dopisać parę zdań na temat mojego
ostatniego dnia.
Witek zaznaczył moją obecność we fragmencie zatytułowanym Gawarr – Garni. Muszę przyznać, że
cały poprzedni dzień męczył mnie dylemat, czy mogę zaryzykować przejazd przez
góry wiedząc, że mój lot jest o dobę wcześniej niż kolegów. Kilkakrotnie podejmowałem
„ostateczną” decyzję. Ostateczna „ostateczna” decyzja zapadła o 7 rano (przy
pierwszym piwie). Jadę w góry! Co będzie, to będzie. Po ok. 15 km dojechaliśmy
na stację paliw, gdzie spożyliśmy śniadanie. Kolejna rozmowa z miejscowymi, z
której wynika, że przez góry przejechać się nie da. Kolejna kalkulacja: jest
ok. 10tej - jeżeli po 4-5 godzinach okaże się, że musimy się poddać, nie mam
szans zrobienia ponad 160 km do Erywania, żeby złapać samolot o 5 rano.
Zdecydowałem się wracać do Gawarr, żeby dogonić grupę „nizinną”. Po łatwym
zjeździe okazało się, że w hotelu już ich nie ma. Biorąc pod uwagę dystans do
Erywania i chęć dogonienia reszty Załogi, ostro przycisnąłem na pedały. Jadę,
jadę i nic. Kolegów nie ma. Po ok. 30 km zjechałem do zabytkowego kościoła.
Wiedziałem, ze Marian nie odpuściłby takiej perełki. Niestety nikt tam nie
widział grupy rowerowej. Straciłem nadzieję i wtedy niespodziewanie pojawia się
Ekipa i opowiada historię o wulkanizacji.
Zjedliśmy, wypiliśmy i ja w drogę.
 |
| Sewan |
Po kilku kilometrach pod ostry wiatr wzdłuż brzegu jeziora
Sevan doszedłem do wniosku, że muszę przyspieszyć. Miałem przed sobą drogę,
którą reszta planowała przebyć w 2 dni. Mnie zostało pół dnia. W mieście Sevan
stanąłem przed wyborem: niecałe 100 km drogą szybkiego ruchu lub sporo więcej
tzw. drogą widokową zaliczaną do najpiękniejszych w Armenii. Wbrew rozsądkowi
wybrałem wariant 2. Samo znalezienie „drogi widokowej” zabrało mi prawie
godzinę. Miejscowi, zaopatrzeni w pojazdy 4-kołowe, twierdzili, że takiej drogi
po prostu nie ma; że jedyny dojazd do Erywania to autostrada, na której
samochody przelatują z prędkością 180 km/h w odległości 20 cm od roweru.
Uparłem, się że znajdę drogę widokową. I znalazłem. Jej opis jest we fragmencie
Mariana. Ja nie miałem czasu na obiady w ekskluzywnych restauracjach i
zatrzymywania się w celu podziwiania widoków. To co zobaczyłem bez
zatrzymywania się potwierdza też, że to może być najpiękniejsza droga w
Armenii.
 |
| droga do Erywania |
Po 150 km od wyjazdu, ok. 20tej docieram do tablicy z
napisem Erywań. Pozostało mi wjechanie do centrum miasta, do hotelu, w którym
mam zostawić rower i bambetle, które polecą do Polski. Po drodze szybka pizza.
Do hotelu docieram ok. 22-giej. Pani w recepcji jest zaskoczona, bo spodziewała
się grupy rowerowej z Rosji. Pozwala mi zostawić rower i bagaże, ale nie
pozwala wziąć prysznica. Tak więc po ponad 160 km na rowerze, zakurzony, udałem
się taksówką na lotnisko Zvartnos, na które trafiam przed północą. Tam
spotykam polską ekipę, o której wspomniał wcześniej Witek. Gadaliśmy do rana o
przygodach z różnych wypraw (na YouTube „okopuszczyka”). Ok. 4tej oni udali
się do odprawy na lot do Warszawy, ja do Stambułu.
Kuba
Garni - Erywań
Rano pan
gospodarz podwozi nas autem do monastyru Gerhard, kolejnej perły ormiańskiej
architektury. W tym sformułowaniu nie ma przesady. Jeśli możesz zobaczyć tylko
jeden klasztor w Armenii, wybierz Gerhard. Po pierwsze położenie – na końcu
doliny, u podnóża wysokich skał. Idealne połączenie twórczości ludzkiej i piękna
natury. Po drugie sam kościół – stara część pochodzi z IV czy V wieku i jest
wykuta w skale. Dobudowany fragment harmonijnie uzupełnia całość i razem tworzą
mistyczną perełkę. Światło operuje przez wąskie okna, gdzieś na kamieniach
szumi woda, ozdoby emanują szlachetnością, a wszędzie roznosi się zapach
kadzidła. Warto gdzieś przycupnąć i trochę pokontemplować sytuację.
 |
| Geghard |
 |
| metafizyczny Geghard |
Szybki
powrót do Garni, pożegnanie z gospodarzami oraz ich uroczym synkiem i już na
rowerach do kolejnego zabytku. 500 m od nas znajduje się rzymska świątynia z
początku naszej ery. Tutaj tłumy dzieci – w Armenii wakacje trwają 3 miesiące.
Sama budowla jest ładnie położona na skarpie nad rzeką Azat (ta sama, z którą
się zmagaliśmy w górach poprzedniego dnia), ale nie robi na nas wielkiego
wrażenia. Trochę takich obiektów już widzieliśmy w różnych miejscach nad Morzem
Śródziemnym. Ciekawsze jest to, że wpływy rzymskie dotarły w tak dalekie i tak
niedostępne obszary. Tymczasem z nieba leje się żar, więc zawijamy się i w
drogę do Erywania. Wydawało się, że będzie z górki, a tu nic – podjazd za
podjazdem. W końcu gdzieś w chmurach daleko, daleko zauważamy Ararat, pętla
zaczyna się domykać. Po drodze pod sklepem ucinamy sobie pogawędkę przy piwie
z miejscowym. Przeklina zmiany, które nastąpiły w jego kraju po upadku
ZSRR. Brak pracy i perspektyw oraz arogancja władzy przewijają się w rozmowach
z Ormianami. Pan Edgar, który będzie wiózł nas na lotnisko, też o tym mówi. Frustracja
i beznadzieja. Na szczęście, jak sam to ujął, jego rodacy umieją się bawić i
cieszyć nawet w trudnych czasach.
W końcu
zaczyna się długi zjazd. W dole w mglistym, gorącym powietrzu ukazuje się Erywań.
Wielkie miasto otoczone blokowiskami. Przedmieścia, eufemistycznie określając,
eklektyczne w swoich założeniach urbanistycznych. Sobota, spory ruch, skwar i kurz,
skojarzenia bardziej bałkańsko – wschodnioeuropejskie niż orientalne. Naszą
uwagę zwracają zagrody ze stłoczonymi owcami, czekającymi na rzeź oraz
bezpańskie psy. Kiedy ludziom nie wiedzie się najlepiej, zwierzęta cierpią
jeszcze bardziej. W czasie całej wyprawy Tolek, wrażliwiec kochający psy,
dokarmia napotkane czworonogi, gdzie tylko się da.
Latamy trochę po mieście szukając naszego hotelu. Góra, dół, prawo, lewo, aż w końcu
wczesnym popołudniem docieramy na miejsce. Porzucamy sakwy i odbywamy rundę
honorową główną arterią do placu Republiki. Erywań to żywe, momentami całkiem
ładne miasto, ale, żeby coś więcej powiedzieć, trzeba chwilę tu pobyć. W parku przy głównym placu spotykamy kolegów z grupy rekreacyjnej i razem raczymy się wódką z colą i lodem, omawiając wydarzenia
ostatnich dwóch dni. Potem pakowanie rowerów, grad wielkości czereśni i smaczna
kolacja połączona z obserwacją miasta. Kuba dociera do Ankary, a my rano
następnego dnia do Polski. Może kiedyś tu wrócimy. Armenia to idealne miejsce
dla tych, którzy chcą podróżować w nieoczywiste, ciekawe ale jednocześnie bezpieczne miejsca. Jakby ktoś szedł w Góry Gemańskie, niech sprawdzi czy flaga nadal tam jest...
 |
| katedra w Erywaniu |
 |
| Witos w Erywaniu |
 |
| Komandor |
Witos
Komentarze
Prześlij komentarz