Armenia 2016


Autentycznie brakuje powietrza. Wokół skały i śnieg. Wiatr urywa głowy, ale radość, ze doszliśmy z rowerami tak daleko jest niesamowita. W końcu szczyt, prawie 3300 metrów nad poziomem morza.

Uczestnicy: Komandor Piotr, Piter, Kuba, Grześ, Jaca, Rafa, Tolek, Mariusz, Witos.

Trasa: Erywań – Echmiadzin – Ararat – Noravank – Wayk – Hermon – Gawarr – Sewan/Geghard – Erywań.
MAPA

Dystans: 430 km, niektórzy mniej, niektórzy więcej


3300 nad poziomem morza

Warszawa - Erywań - Ararat

Dlaczego Armenia? Bo niektórzy Ormianie twierdzą, że w ich kraju chrześcijaństwo pojawiło się już 1000 lat przed Chrystusem. Bo tam odkryto najstarsze na świecie ślady produkcji wina, najstarszy but i udomowiono owcę. A tak naprawdę dlatego, że Armenia leży obok Gruzji, która nam się bardzo podoba i dlatego że, do Erywania można kupić w miarę tanie bilety lotnicze.
Na Okęciu pojawiamy się na 3 godziny przed odlotem. 8 facetów w średnim wieku z całym tym rowerowo – kartonowym majdanem. Tylu nas jeszcze nie jechało nigdy (Kuba dołączy na miejscu). Spore wyzwanie logistyczne. Komandor wszystko dobrze wymyślił. Rowery udało się zapakować do 5 kartonów, więc od razu mamy zaoszczędzone pieniądze na opłatach. Odprawa chwilę trwa, ale problemów nie ma.

Teraz szybko do sklepu i na kanapy. Odkrywamy, w części lotniska za kontrolą paszportową, bardzo przyjemną strefę odpoczynku. Wygodne fotele i duże telewizory. Real gra z Atletico w finale Ligi Mistrzów. Wygrywa Madryt. W niespiesznym tempie opróżniamy kilka butelek. Samolot startuje o 22.30, na pokładzie większość z nas morzy dobry sen i 3,5 godziny podróży mija szybko.
W Erywaniu czeka na nas Kuba, który przybył z Turcji. Teoretycznie oba państwa nie utrzymują żadnych relacji, ale czasem jakiś samolot poleci. Po wyjściu z terminala przystępujemy do składania rowerów. Pojawia się, umówiony przez Rafała, pan Edgar, który bierze na przechowanie kartony. Jest rześki, przyjemny poranek, a morale osiąga stan wysoki. Ruszamy na zachód. Podmiejska okolica częstuje nas swoją brzydotą. Nieremontowany od lat, niesprzątany od miesięcy, postsowiecki pierdolnik. Ale droga OK.

Pierwszy przystanek – Zvartnos, ruiny świątyni z VII wieku. Wejście jeszcze zamknięte, ale w bocznej siatce jest dziura, więc koledzy ruszają na zwiedzanie. Wokół rumowisko i bezpańskie psy. Zabytek starożytny, jak to zwykle bywa, trochę rozczarowuje. Ale został zaliczony. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do Echmiadzinu, ormiańskiego Watykanu, siedziby głowy Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Nie wchodząc w szczegóły, jest to chrześcijański kościół wschodni , założony w IV wieku, więc dosyć dawno. U nas po lasach grasowali faceci z dzidami, Mieszko I, gdzie tam - Piast Kołodziej nawet, nie byli jeszcze w planach, a w Armenii tymczasem kwitła wysoka kultura i budowano piękne świątynie.
Na wjeździe do miasta oglądamy kościół p.w. św. Rypsymy, potem główny kompleks w centrum. Główna katedra robi wrażenie, jednak najbardziej porusza nabożeństwo w nowym kościele. Młodzi mężczyźni, jakiś nowicjat zakonny czy coś w tym stylu, modlą się śpiewając na głosy święte pieśni. Zapach kadzidła i nieco monotonny, transowy, ale czysty i piękny śpiew, szybko wprowadzają słuchaczy w nastrój spokoju i zadumy. To naprawdę jest coś wyjątkowego, ale profanum szybko zaczyna wygrywać z sacrum. Najwyższy czas na piwo oraz śniadanie.

Grześ u Rypsymy

katedra w Echmiadzin

ormiańskie nabożeństwo
Grupa rowerzystów wylatuje na drogę, nerwowo rozglądając się za jakimś barem lub restauracją. Każdy rozpytuje przechodniów, samochody się zatrzymują i powstaje ogólny bałagan decyzyjny. Przez kilka minut trwają przepychanki, którą knajpę wybrać. Pani w chustce jest miła, ale chyba jeszcze zupełnie nieogarnięta kuchennie. Pan w berecie obojętny, ale gotowy do szybkiej wydawki. Idziemy do pana. Natychmiast wjeżdża piwo Kilikia czyli Cylicja. Wiele nazw artykułów spożywczych w Armenii nawiązuje do historii. To chyba taka nostalgia za czasami, kiedy im się powodziło, kiedy byli potęgą od morza do morza. Od co najmniej 100 lat mają ciągle mocno w pierdol na różnych płaszczyznach.
Zamawiamy kebaby i później się okaże, że to zawsze jest dobry wybór. Mocno przyprawione mielone mięso z grilla. Nie ma wtopy, która w przypadku szaszłyków czasem się zdarzała. Do tego lawasz – pyszny cienki chleb, podstawowe tutejsze pieczywo, pomidory z ogórkiem oraz zielenina. Do każdego posiłki podawany jest pęczek kolendry, czasem również pietruszka, szczypiorek czy nawet piołun. Część kolegów narzeka, że, cytuję, ‘wszystko jest zajebane kolendrą’, ale mi to akurat się podoba. Po posiłku przyjmujemy koniak na trawienie. Ten alkohol to wizytówka Armenii.

Pan właściciel miło nas traktuje i dodatkowo tłumaczy geopolityczne zawiłości regionu. Po pierwsze trzeba trzymać albo z Rosją albo z Ameryką. Armenia wybrała Rosję, bo nie miała innego wyjścia. Po drugie najgorsza jest Turcja. Ormianie w tej części świata są od zawsze, a Turcy przybyli z głębokiej Azji dużo później i robią bałagan. Do pomocy mają już zupełnie najgorszych Azerów. Po trzecie Europa się kończy, bo przyjmuje za dużo muzułmanów. Na koniec wywodu stwierdził, że Jaruzelski to był fajny facet. Czasem umiemy się zachować, więc nie odnosząc się do kontrowersyjnych kwestii, wznosimy toast za przyjaźń polsko – armeńską i podziękowawszy serdecznie, ruszamy w dalszą drogę.

Już za pierwszym zakrętem pada hasło ‘stop zabawa’. Zwykle oznacza to problemy techniczne. Tak jest i tym razem. Tolek złapał gumę. Pierwszą z 12 na tej wyprawie (razem, nie tylko u Tolka). Grupa naprawcza sprawia się szybko i wyjeżdżamy z miasta w kierunku południowo - wschodnim. Stosując nawet bardzo liberalne standardy oceniania, trudno jest uznać okolicę za ładną lub przynajmniej ciekawą. Po paru kilometrach kolejna przebita dętka, tym razem u Jacy. Właśnie on będzie zwycięzcą rankingu na Człowieka-Gumę tej wyprawy – w sumie 5 czy 6 razy zmieni dętkę. Postoje podczas zmiany ogumienia angażują 2 max 3 osoby. Reszta towarzystwa kompletnie nie ma co robić, więc zajmuje się głupotami. Głównym zajęciem jest rzucanie niewybrednych żartów w kierunku właściciela feralnego koła, wypijanie zapasów lub palenie papierosów.
Za chwilę następuje dramatyczny zwrot akcji. Przynajmniej dla mnie. Po upewnieniu się u lokalnych mieszkańców, krzyczę do kolegów ‘Góra Ararat po prawej’. Wśród chmur majaczą białe zbocza tej słynnej góry. Właśnie realizuje się jeden z moich głównych celów tej wyprawy i szerzej - jedno z marzeń podróżniczych – zobaczyć Ararat. Góra symbol, góra legenda. Podobno właśnie tu zaczął się świat po potopie. Tu Noe wysiadł z arki, wypuścił ocalałe zwierzęta i zabrał się do roboty.

Póki co szczyt jest ledwie widoczny, ale wkrótce będziemy oglądać go w pełnej okazałości. Tymczasem wpadamy do kolejnego brzydkiego miasta o nazwie Masis. Z impetem zajeżdżamy pod centrum handlowe na głównym placu (rząd sklepów i sklepo-barów) z wystawionymi obdrapanymi stolikami reklamowymi Pepsi. Swoją drogą akurat w Armenii mocniejsza jest właśnie Pepsi. W Gruzji rządzi Coca-Cola. Po szybkiej naradzie idzie zamówienie – 9 kolejek wódki i dziewięć lodów. Cena zestawu na osobę – 2 PLN. Gadamy trochę z miejscowymi i w drogę. Ormianie to bardzo otwarci i przyjaźnie nastawieni ludzie. Często nas zagadują, machają, pozdrawiają. Zawsze gotowi pomóc, doradzić, nawet ugościć. Tylko raz przepłacimy i to z własnej głupoty (najdroższy arbuz w tej części świata), często nawet nie chcą napiwków. W tej kwestii są w jednej bandzie z Gruzinami.
Trasa skręca już zupełnie na południe, równolegle do granicy z Turcją (5 km od naszej drogi). Można jechać poboczem trasy szybkiego ruchu, ale my wybieramy szlak przez wioski. Zaczyna padać. Gwałtownie, ale na szczęście przelotnie. Przesuwamy się skokami po kilka kilometrów, okresy ulewy spędzając pod sklepami lub na stacjach benzynowych. Jest tanio. Pół litra przyzwoitej wódki 10-12 zł, koniaku 25-30 zł, piwo 2 zł.  Chleb prawie za darmo (dla nas, bo tutejsze zarobki na prowincji oscylują wokół 200 dolarów).

dwa szczyty góry Ararat
Wczesnym popołudniem rozpogadza się i możemy napawać się widokiem ogromnego Araratu. Góra wyrasta prosto z wielkiej równiny, wokół zupełnie płasko. Biblijny Bóg chyba w ostatniej chwili uratował Noego z rodziną, rzucając im na drodze tę górę. Nie zdążył nawet, jak to miał w zwyczaju w innych miejscach świata, stworzyć jakiegoś pasma gór, przedgórza chociaż, nawet mniejszych skał nie porozrzucał wokół. Bach i jest Ararat. No może oprócz jednej, małej górki, na której znajduje się kolejne święte miejsce dla Ormian – klasztor Chor Virap. Tam się właśnie kierujemy.

Chor Virap z Araratem w tle

W tym miejscu więziony był Grzegorz Oświeciciel, twórca Kościoła Ormiańskiego. Budowla sama w sobie nie robi oszałamiającego wrażenia, ale wiąże się z nią ormiański mit założycielski i na dodatek jest niezwykle malowniczo położona. Kilometr dalej przebiega granica z Turcją. Klasztor został po armeńskiej stronie, ale już Ararat jest dla Ormian niedostępny. Oba kraje nie utrzymują stosunków dyplomatycznych, bo dzieli je historia. Turcy nie chcą wziąć odpowiedzialności za rzeź Ormian z lat 1915 – 1917. Dla Armenii ta tragedia ma takie samo znaczenia jak Holokaust dla Żydów. Poza tym Turcja wspiera Azerbejdżan w konflikcie o Górski Karabach. Jak ktoś chce wiedzieć więcej, niech sobie poczyta. Tereny zamieszkałe przez Ormian sięgały kilkaset kilometrów dalej na zachód. Turcy mordami i wypędzeniami 'oczyścili' etnicznie teren, a większość śladów ormiańskiej kultury materialnej zrównali z ziemią. Kurdowie im w tym trochę pomagali, ale teraz żałują, przeprosili i sami cierpią prześladowania.
armeńska wieś

zmęczeni rowerzyści
Dalsza droga prowadzi nieco dziurawym asfaltem dalej na południe wzdłuż granicznej rzeki. Słońce przygrzewa, wiatr wieje w plecy, ale opóźnia nas kolejna awaria dętki czy nawet opony. Nastaje późne popołudnie, światło słoneczne pięknie operuje, brzydkie wioski nabierają kolorów. Pedałujemy niespiesznie, przyglądając się granicznym wieżom strażniczym, smętnej rzece i bawiącym się dzieciom. Widać też duży meczet, który Turcy postawili na samej granicy. Przegapiamy skręt i trzeba nadłożyć parę kilometrów. Za sobą mamy nieprzespaną noc i ponad 80 km w nogach. Morale lekko siada, zwłaszcza, że nie bardzo potrafimy określić na mapach, gdzie dokładnie jesteśmy i jak dotrzeć do miasta Ararat. W końcu udaje się i po krótkich poszukiwaniach trafiamy na nocleg. Pokoje przy obiekcie sportowym. Hotel brzydki jak noc, nieużywany chyba od lat i wcale nie tani, jak na armeńskie ceny. Nie ma jednak wyboru. Pan obiecuje, że za darmo zawiezie nas do restauracji.

Po szybkim myciu stawiamy się na dole. Mercedes oraz Wołga wywiozą nas na jakieś zadupie do szemranej knajpy. Gumiaste szaszłyki, ruski pop oraz ciepłe piwo. Na szczęście naprzeciwko jest sklep, gdzie robimy zapasy na wieczorną naradę. Po powrocie do hotelu zajmujemy się podsumowaniami, planami i testowaniem różnych marek armeńskich alkoholi. Długi dzień dobiega końca.

Ararat - Chiva
Rano Tolek znowu ma gumę. Zapada decyzja o zmianie opony. Z tym kołem będzie już potem spokój. Po opuszczeniu hotelu zakładamy bazę pod pobliskim sklepem spożywczym. Część kolegów załatwia sprawy z lokalnym operatorem – dostęp do map Google w telefonach potem bardzo się przyda. Rafa ogarnia temat po mistrzowsku. Pozostali raczą się piwem oraz drożdżówkami. W końcu udaje nam się wyjechać z miasta.

Droga prowadzi trasą szybkiego ruchu dalej na południe. Określenie ‘trasa szybkiego ruchu’ to sformułowanie zdecydowanie na wyrost. Po prostu jest trochę szerzej, co pozwala nam jechać asfaltowym poboczem. Pojawiają się pierwsze irańskie TIRy, ale ruch niewielki. Obok drogi biegnie linia kolejowa, która urywa się kilkanaście kilometrów dalej przy granicy z Azerbejdżanem. Za czasów ZSRR właśnie tędy przebiegał szlak nad Zatokę Perską. Teraz cała infrastruktura popada w ruinę. Za torami rozciągają się sztuczne zbiorniki, gdzie hodowane są ryby. Można je kupić w przydrożnych sklepach i barach. Za zbiornikami płynie graniczna rzeka. Jeśli obejrzy się do tyłu przez prawe ramię, nadal nad całą przestrzenią góruje Ararat. Ale tego dnia chmury przysłaniają go prawie całkowicie. Ciekawostką jest to, że z drogi widać cztery kraje – jesteśmy w Armenii, na wprost wzgórza Azerbejdżanu (enklawa Nachiczewań), po prawej wąski pas należący do Turcji, a góry na horyzoncie leżą już w Iranie. Moim zdaniem taki geograficzny unikat jest interesujący. 

auta 3
 Po drodze niewiele się dzieje. Kolejna guma u Jacy. Konsumpcja pomidorów i arbuza (to ten jeden raz, kiedy daliśmy się naciągnąć tzn. ja się dałem). Koło południa docieramy do Yeraskh. Kilkaset metrów dalej na wprost nieprzyjazna granica z Azerbejdżanem, w prawo za kilometr z Turcją, a więc pozostaje skręcić w lewo. Koniec nudnej doliny. Przed nami kilka dni w górach. Obietnica trudu, satysfakcji i malowniczych widoków. Przy zakręcie rozłożyły się sklepy, bary i stragany. Zakupujemy kebaby w lawaszu, napoje chłodzące oraz rozgrzewające i mozolnie ruszamy pod górę.

pierwszy podjazd
Do zrobienie mamy 1000 metrów przewyższenia. Cały czas asfalt, więc nie można narzekać. Trochę jechania, trochę prowadzenia – mamy to przećwiczone z Gruzji. Pogoda dopisuje – pochmurnie, ale bez deszczu. Podczas podjazdów peleton zawsze się rozciąga i każdy jedzie swoim tempem. Od czasu do czasu spotykamy się w różnych konfiguracjach na postojach. Przepijamy co nieco lub nie, rozglądamy po okolicy i sprawdzamy wysokość. Droga jest kręta i co jakiś czas w dole widać wraki samochodów. W niektórych miejscach rodzina pechowego kierowcy stawia pamiątkowy mini pomnik z krzyżem i murowany stolik z krzesłami. Można przysiąść i zastanowić się nad kruchością życia. Podczas jednego z takich przystanków zakolegowujemy się z żołnierzami, którzy kładą kabel telefoniczny wzdłuż drogi. Wznosimy toast za armeńskich wojaków i przekazujemy im w prezencie butelkę polskiej wiśniówki. Od razu dodam, że panowie na służbie nie piją.

Dojazd na przełęcz zajmuje kilka godzin. Przekonujemy się, że kierowcy w Armenii szanują rowerzystów i poza jednym czy dwoma wyjątkami, nie będziemy mieli żadnych złych doświadczeń. Różnorodność mijających nas pojazdów robi wrażenie. Od dominujących starych Ład i Moskwiczów, poprzez wiekowe Mercedesy, chińskie dziwolągi, auta wszystkich europejskich i japońskich marek, do wypasionych BMW i Lexusów. Do tego kilkudziesięcioletnie Ziły, irańskie ciężarówki, różne busy, pick-upy, UAzy i szeroka paleta autobusów. Tylko Rafa rozumie tę motoryzacyjną wieżę Babel. Chyba za bardzo przyglądał się mijającym nas samochodom, bo tym razem on łapie gumę. Towarzyszę mu podczas zmiany dętki, objadając się kupionymi w przydrożnym kiosku dojrzałymi czereśniami. 5 ziko za kilogram.
Za przełęczą okazuje się, że to nie koniec i musimy podjechać pod jeszcze jedną górę. Zebranie wszystkich w przydrożnym barze zajmuje dwie godziny. W tym czasie ci, co szybciej dojechali, raczą się piwem i koniakiem. Zbliża się wieczór, więc po uprzedniej rezerwacji, ruszamy w dół do noclegu. Jest okazja, żeby powyprzedzać trochę ciężarówek.

Spanie mamy w hostelu (dom prywatny przystosowany dla gości) w miejscowości Chiva. Po wbiciu na obiekt musimy trochę zaczekać, aż mili starsi Państwo przygotują pokoje i przede wszystkim posiłek. Niestety nie ma kebabów, ale dymiące kawałki tłustego mięsa w sosie własnym. Pozostaje mi kolendra z serem zawinięta w lawasz. Gospodarz wystawia domasznyj alkohol – 65% bimber. Moim zdaniem całkiem dobry, ale z colą. Taka gorzała saute zwala z nóg po trzecim kieliszku. Biesiadujemy do późnego wieczora.

Chiva - Wayk
Po smacznym śniadaniu żegnamy gospodarzy i ruszamy dalej w dół. Za chwilę Areni – centrum produkcji wina. Szybka degustacja, zakupy szlachetnego trunku i kawałek dalej w prawo do klasztoru Noravank. 500 metrów przewyższenia w górę i malownicza trasa skalnym wąwozem. Po drodze Jacek znowu łapie gumę. Ktoś inny wpadłby w rozpacz, ale Jaca spokojnie przyjmuje ten fatalizm losu i za każdym razem cierpliwie reperuje koło.

kolejna guma
Klasztor Noravank jest przepięknie położony u podnóża pomarańczowych skał. Stare ormiańskie kościoły nie są duże, ale warto im się przyjrzeć, trochę poczytać, zrozumieć kontekst religijny i historyczny. Po zwiedzaniu udajemy się na piwo i kebaby do restauracji z widokiem. Pierwszy raz spotkamy turystów (co ciekawe z Chin). Noravank należy do Top 5 armeńskich zabytków.

Jaca

Noravank
Mamy z Komandorem cichy plan wydobycia się do drogi, która biegnie wśród szczytów nad nami. Kolejne 400 metrów wyżej, ale na mapie nie ma połączenia. Ruszamy na rozpytanie. Pierwszy napatacza się ksiądz. Mieszka tu, więc powinien coś wiedzieć. Informuje, że ścieżki nie ma, a poza tym, żeby lepiej się w te góry nie zapuszczać, bo tuż obok jest azerska granica i tamtejsi snajperzy tylko czekają, żeby ustrzelić jakiegoś frajera. Moim zdaniem przesadza. Po pierwsze granica jest kilka kilometrów dalej. Po drugie wiemy, że lokalni mieszkańcy, jeśli nie mają jakiegoś interesu (wypas zwierząt, polowanie, przejście do innej wioski), nie chodzą po górach, nie znają przejść i ścieżek. W każdym razie ruszamy wzdłuż strumienia w głąb wąwozu sprawdzić, czy przypadkiem nie ma jednak jakiegoś szlaku. Nie ma. Ścieżka urywa się po 200 metrach. Bez szans na wejście z rowerami. Trochę szkoda, bo widok z góry byłby powalający. Zamiast pchać się w skały i krzaczory, robimy leżakowanie nad wodą.
Zjeżdżamy z powrotem do Areni i ruszamy szosą na wschód. Droga ciągnie się przez wioski wśród wzgórz. Właściwie z każdej strony w oddali majaczą ośnieżone szczyty, niżej rozciągają się zielone łąki, przeplatane skałami i kępami drzew. Bardzo przyjemne widoki. Ludzie tutaj raczej biednie żyją, panuje urbanistyczna rozpierducha, oprócz rolnictwa i drobnych usług oraz handlu, nie ma pracy. Ktoś napisał, że takie skromne życie można interpretować jako poezję teraźniejszości lub prozę codzienności. Tutaj raczej to drugie dominuje. Znawca tych stron Wojciech Górecki mówi, że podróż po Kaukazie to takie trochę wakacje od życia. Doświadczamy uroków Wschodu (w naszym przypadku Armenii), a prawie wcale ciemnych stron życia tutaj. Miejscowi odwrotnie.

armeńska droga
Droga się pofałdowała i co rusz trzeba podjeżdżać pod kąśliwe górki, robi się gorąco i duszno. Tym razem Mariusz łapie gumę. Jacek pewnie też, ale na to już nikt nie zwraca uwagi. Trochę nas to pedałowanie zdrożyło, więc zbieramy siły, popijając piwo na tarasie restauracji w mieście o pięknej nazwie Jeghegnadzor. Do Wayk trzeba jeszcze trochę podjechać, a sam hotel znajduje się na stromej górce ponad bazą wojskową. Warunki bardzo dobre, wystrój w stylu armeńskiego rokokoko, obsługa po angielsku i najlepszy dotychczas posiłek. Barszcz ukraiński z mięsnym wkładem, kebaby, dolma czyli małe gołąbki oraz najlepsze, ale nie pamiętam nazwy. Wielki pieróg w kształcie saszetki z mięsnym farszem, pieczony a nie gotowany, jak gruzińskie chinkali.  Do tego sałatki, lawasz i wino. Nie daliśmy rady wszystkiego zjeść.  
Wieczorem, podczas degustacji win zakupionych w Areni, ustalamy plan na kolejny dzień. Dwa dni po górkach dały się mocno we znaki części kolegów i postanawiają następnego dnia trochę odpocząć. Obstalowują ciężarówkę, która ma ich zawieźć na obiekt do miejscowości Hermon. Reszta grupy decyduje się na trasę przez przełęcz. Zapowiada się ciekawy dzień.

Wayk - Hermon
Rano po śniadaniu Komandor, Piter, Kuba, Grześ i ja wyruszamy na wschód, by po kilku kilometrach skręcić w boczną drogę na północ. Asfalt kończy się po 15 minutach. Pierwszy raz podczas tej wyprawy wjeżdżamy na szutrową drogę. Ruch minimalny, nie licząc dwóch szalonych Ziłów, które kursują tam i z powrotem co pół godziny, wożąc jakieś kamienie. Trasa początkowo prowadzi pod górę wzdłuż zbiornika wodnego. Cisza, ciepły wiatr, przejrzyste powietrze, w miarę dobra nawierzchnia, wokół wzgórza, a na horyzoncie wysokie góry. Kwintesencja rowerowej przyjemności. Po kilkunastu kilometrach docieramy do wioski Herher. Pani zapytana o drogę do Hermona nie wie, o co chodzi. Potem powtarza się to kilka razu. Mieszkańcy tej strony gór nie interesują się tym, co jest po drugiej. Nawet nie znają nazw wiosek. Są praktyczni. Sprawy załatwiają w miejscowościach, do których można dojechać samochodem.

Rafa
Herher wydaje się opustoszały, ale to pozory. W oknach są szyby, w zagrodach psy. Prawdziwie opuszczone wioski będą dalej. Zajeżdżamy pod sklep. Kłódka. Pojawia się jakaś pani, woła do pana, a ten do kolejnej pani i po 5 minutach zjawia się sklepowa. Lunch jest skromny. Pomidory, papryka, ciastka i piwo. Wędlin w Armenii nie należy jeść. Dominują produkty w stylu metko-mortadela o smaku padliny obsypanej nawozem azotowym. Kompletny syf. Mamy podobne doświadczenie z Gruzji. Można kupować tylko droższe, twarde kiełbaski przypominające salami.

po drodze
Za wioską zaczyna się podjazd. Razem mamy wznieść się o 1000 metrów, ale wcześniej każdą uzyskaną wysokość traciliśmy na zjazdach. Cały czas pozostaje prawie kilometr przewyższenia. Po wzniesieniu się o około 500 metrów docieramy do zupełnie opustoszałej wioski. Dziesiątki pustych budynków, w tym szkoła, sklep, poczta. Po lewej stronie towarzyszy nam wulkan Vayots Sar, a za wsią roztacza się piękna, ukwiecona dolina. Widoki oszołamiają.

w górach
Leżymy trochę na trawie, oddając się jak zwykle tępemu zapatrzeniu w dal. Moim zdaniem jadąc rowerem po górach obowiązkowo trzeba się zatrzymywać i trochę pokontemplować widoki. W naszym wydaniu nie zawsze to się udaje, bo koncentrujemy się na walce z drogę i zmęczeniem. Należy zrobić postój, wyrównać oddech, rzucić rower, zalec na 10 minut i zapatrzyć się w góry. Teraz właśnie jest na to szansa.
Ostatni odcinek jest bardzo stromy, ale czeka nagroda. Niesamowity widok na drugą stronę za przełęczą (2300 m. npm). Inna kraina. Strome zbocza, potężne skały, gdzieś w dole wioska i rwąca rzeka. Do tego wyszło słońce. Pamiątkowe zdjęcia z Lechią, po gutku, przebiórka i lecimy. Zjazd trwa długo. Ręce cierpną od ściskania hamulców, oczy bolą od wpatrywania się w kamienie na drodze, wiatr szumi w uszach, a w nosie świdruje zapach trawy i kwiatów. Kiedy podnosi się głowę znad roweru, mentalne zdjęcia pstrykają jedno po drugim. Pamiętam wszystko. Już na dole zaczepia nas starszy pan. Pyta, czy czegoś nam potrzeba. Wyjaśnia, że Ormianin zawsze oferuje przybyszowi pomoc. Duch Armenii w pigułce. Gość w dom, Bóg w dom. Grzecznie dziękujemy i już asfaltem dojeżdżamy do kolegów, co jakiś czas zerkając w górę i nie mogąc uwierzyć, że zjechaliśmy rowerami z takiej stromizny.

przełęcz
za przełęczą
Obiekt w Hermonie pierwsza klasa. Pięknie położony na dużej przestrzeni ośrodek z różnymi udogodnieniami. Koledzy są nieco znużeni bezczynnością, więc Rafał z Mariuszem wybierają się na wycieczkę do położonego wysoko nad nami starego kościoła. W Polsce byłby to zabytek klasy 0 z wyznaczoną strefą ochronną i opłatą za wejście. Tutaj stoi sobie po prostu od wieków na górze. Jacek tymczasem zmaga się z chorobą (wcześniej na podjazdach wykazywał olimpijską formę), a Tolek z pasją opowiada o ‘mrożącej krew w żyłach’ przejażdżce na pace starej ciężarówki. Czekając na świeżo złowione pstrągi z grilla, część kolegów idzie na basen. Ryby są świetne. Piwo i koniak leją się strumieniami, a impreza z czasem przenosi się do bungalowu, w którym śpimy. Po przeliczeniu trasy okazuje się, że bardzo trudno będzie jutro dotrzeć do miejsca, z którego można by pojutrze zrealizować topową część wycieczki (dosłownie i w przenośni) – atak na Góry Gemańskie 3300 m. npm. Zapada decyzja o podwózce na przełęcz 2400.

Hermon

Kuba i Tolek
 Hermon - Gawarr

Po śniadaniu ruszamy do miejsca spotkania z panem, który ma nas wywieźć na przełęcz. Przez 15 km lecimy asfaltem w dół do głównej drogi prowadzącej w kierunku jeziora Sewan, spadamy z poziomu 1600 do 1100. Przyjemny początek dnia w malowniczej, spokojnej dolinie. W umówionym miejscu czeka na nas mini ciężarówka, pamiętająca czasy Breżniewa. Chwilę zajmuje umieszczenie 9 zestawów na pace – rower + 2 sakwy + słusznej budowy mężczyzna. Jakoś się udaje i ruszamy pod górę. Wiatr we włosach, piękne widoki, można spokojnie palić i pić bez zatrzymywania się. Takie rowerowanie to jest coś. Kierowca zna swój fach, więc sprawnie zdobywa kolejne zakręty pod górę, choć z czasem brakuje biegów do redukcji. Matko Boska, pojazd właściwie słania się na kołach i zaraz rozpadnie. Auto daje z siebie wszystko, co kończy się wyciekiem jakiegoś płynu już na samej górze. Zadanie zostało jednak wykonane i pan otrzymał godną zapłatę.

nasz transport

karawanseraj Selim
w środku
Ten fragment naszej trasy biegnie jedną z odnóg Jedwabnego Szlaku. Tędy kilkaset lat temu szły karawany wioząc różne dobra. Szczerze mówiąc, nie wiem, co wiozły, ale na pewno nie było im łatwo wdrapywać się pod taką górę. Dlatego pod przełęczą zbudowano karawanseraj Selim (od nazwy przełęczy). Kamienny budynek bez okien, z osobnymi częściami dla ludzi i zwierząt, robi wrażenie. Ktoś to nieźle wymyślił, solidnie zbudował i jeszcze ładnie ozdobił.
Na wysokości 2400 metrów ukazują się nam zielone doliny pełne kaczeńców i okresowych strumieni. Na podziwianie krajobrazu mamy tylko chwilę, bo zaczyna padać deszcz i trzeba przebierać się w wodoodporne kurtki, spodnie, pałatki i co kto ma. W tej niezbyt sprzyjającej aurze przejeżdżamy po płaskowyżu jakieś 15 km, kiedy w oddali pojawia się tafla jeziora Sewan. Wraz z jeziorami Wan i Urmia tworzyło kiedyś symboliczny ormiański trójkąt. Wan obecnie leży w Turcji, Urmia w Iranie. Sewan został w Armenii i tym bardziej jest ważny dla współczesnych Ormian.

górska dolina
Deszcz ustaje, a my zjeżdżamy do kolejnego niezbyt pięknego miasta Martumi. Spędzamy trochę czasu szukając restauracji, więc jest okazja przyjrzeć się mieszkańcom. Wśród Ormian na prowincji dominują trzy style odzieżowe. Najpopularniejszy – garnitur po dziadku. Faceci, w mieście, na wsi, na polu, w górach, chodzą w lekko za dużych, przykurzonych gajerach i butach typu trumniak. Drugi odłam do dresiarze. Można by rzec, że widać dużą atencję dla kultury fizycznej i sportowego stylu życia. Trzecia grupa, najmniejsza, to wyznawcy mody ‘skóra i komóra’. W Erywaniu rządzi natomiast nudny zestaw koszulka i dżinsy. Jeśli chodzi o płeć przeciwną, wspólnie uznaliśmy, choć było jedno votum separatum, że ormiańskie kobiety są bardzo ładne (w rankingu za Polkami, ale przed Gruzinkami). Mimo niełatwego życia (polecam książkę ‘Armenia. Karawany śmierci’), są zadbane, nieco wyniosłe i podkreślają swoją oryginalną, kaukaską urodę.
Po obiedzie, w trochę szemranej restauracji, jedziemy dalej na północ drogą wzdłuż jeziora. Po lewej w oddali ośnieżone góry, które mamy następnego dnia przejechać. Po prawej od jeziora oddziela nas pas sosnowego lasu, jakby żywcem przeniesionego z morenowych wzgórz pod Gdańskiem. Cały czas jesteśmy wysoko – 1900 m. W pewnym momencie zatrzymuje się samochód i wysiada z niego kilku chłopaków z Polski. Poznali nas po fladze. Od słowa do słowa i okazuje się, że byli na trekkingu, mniej więcej tam, gdzie mamy jutro jechać. ‘Nie ma szans, nie przejdziecie, śnieg, woda, kamienie, wysokość’. Trzeba jeszcze raz przemyśleć plan.


nad Sewanem

owczarek

Trasa wzdłuż jeziora staje się coraz bardziej malownicza. Ukwiecone łąki, błyszcząca tafla wody, liczne chaczkary (kamienne płyty z krzyżami, upamiętniające ludzi lub zdarzenia) rozrzucone na polach, z każdej strony na horyzoncie wielkie góry. Tylko meszki napierdalają nad samą wodą. Późnym popołudniem zjeżdżamy z głównej drogi do miasta Gawarr. Przedmieścia witają nas opuszczoną fabryką, niedokończonym, zrujnowanym osiedlem, wymarłą szkołą. Dalej nie jest lepiej. Kwalfikacja do konkursu na najbrzydsze miasto świata gwarantowana, aż oczy bolą. Zwłaszcza, gdy dla kontrastu spojrzy się na powalającą urodą okolicę. Gawarr leży między zjawiskowym jeziorem a wysokimi górami, które schodzą prawie do samego miasta zielonymi łąkami. Porównanie ze Szwajcarią samo się nasuwa.

Marian
Obskurny, częściowo zdewastowany hotel nie był remontowany od czasów radzieckich. Dumnie szpeci główny plac miasta, ale jest iskierka nadziei. Sąsiednia cerkiew już jakoś wygląda, a na samym placu trwa remont – w planie są fontanny i eleganckie oświetlenie. Pokoje pamiętają tłumy wczasowiczów z odległych zakątków dawnego imperium. Design w stylu ‘płyta pilśniowa w salonie, lamperia w łazience’. Nam to specjalnie nie przeszkadza, ale normalnych turystów tutaj nie ściągną na bank. Tymczasem bez zbędnej zwłoki dokonujemy czynności higienicznych. Nie będę się znęcał nad rozwiązaniami technicznymi w naszym obiekcie, powiem tylko, że w momencie odkręcania wody, światło lekko przygasa.

Gawarr
Na kolację idziemy do pobliskiej restauracji, a po powrocie odbywa się ostateczna narada na temat kolejnego dnia.  Wcześniej zasięgnęliśmy języka na temat możliwości przejechania przez góry. Konsultacje objęły kilka osób napotkanych pod hotelem. Można by rzec, że to taka miejscowa starszyzna, która wie o wszystkim, co się dzieje w okolicy i ma spore doświadczenie życiowe. Panowie kręcili głowami, twierdząc, że tam w górach tylko ‘snieg, wieter i zwier’. Nie ma przejścia na 100%. Jeden z mężczyzn wyraził odrębny pogląd, ale okazało się, że wczoraj przyleciał z Moskwy po kilku latach nieobecności. Mimo, że plan wydaje się nierealny, konstytuuje się grupa śmiałków w składzie Komandor, Piter i moja skromna osoba. Kuba też jest chętny, ale obawia się, że nie zdąży na samolot. Reszta kolegów decyduje się na normalne pedałowanie po asfalcie, wśród malowniczych wzgórz i ormiańskich zabytków. Grześ się łamie, ale to człowiek rozsądny i ogarnięty, więc nie pakuje się w niezbyt przemyślane przedsięwzięcia.
 Gawarr - Garni

Poranek wita nas piękną pogodą. Dobry znak. Kuba wstaje wcześnie i nie mia co robić, więc jednak dołącza do grupy górskiej. Szybko wyjeżdżamy z miasta, robiąc po drodze odpowiednie zakupy. Instaluję sobie w przedniej torbie kilogram czereśni i podjadam po drodze. Tak można zdobywać świat. Jedziemy kilkanaście kilometrów na południe asfaltową drogą prze wioski u podnóża Gór Gemańskich. Po drodze zasięgamy języka u napotkanych mieszkańców. Miły pan informuje, że nie przejedziemy na drugą stronę gór. Jego towarzysze zgodnie przytakują. Jestem pewien, że nie byli w tych górach od dawna, a na pewno nie byli tam ostatnio. Na stacji benzynowej w miejscowości o nazwie nie do zapamiętania – Lanjaghbyur – robimy śniadanie. Kuba podejmuje decyzję, że jednak nie ryzykuje spóźnienia na samolot. Jak się później okaże, bardzo słusznie. Żegna się z nami i następnie ciągnie 160 km do Erywania.
My tymczasem ustalamy, że dojedziemy do granicy śniegu i najwyżej się cofniemy. Cel minimum to wjazd czy raczej wepchanie rowerów na 2800. Dotychczas najwyżej byliśmy na Kaukazie na 2650. Przynajmniej będzie rekord. Zaraz za wioską zaczyna się podjazd. Przejeżdżamy może 500 metrów i trzeba zejść z rowerów. Szlak wśród łąk wyznacza regularnie udeptana trawa. Trudno to nazwać drogą. Telefony mają zasięg, więc można sprawdzać od czasu do czasu kurs na mapie. Podejście ok. 10%, nie da się jechać również ze względu na kamienie. W równym rytmie prowadzimy rowery, co jakiś czas oglądając się i podziwiając panoramę coraz bardziej odległego jeziora i okolicznych miejscowości. Gdzieś w oddali dostrzegamy pasterza na koniu. Pojawia się koło nas niemal natychmiast. Pozdrawiamy się nawzajem, ale nie udaje się porozmawiać. Mówi tylko po armeńsku.

pasterz
na połoninach

Idzie się coraz ciężej, a Komandor narzuca mocne tempo. Przystanki robimy co 150-200 metrów przewyższenia. Chyba tylko on wie, co nas czeka i pilnuje, żeby nie marnować czasu. Nie raz pytano się nas, po co targamy rowery w takie góry. Przypomina mi się wtedy, co mówi w takich sytuacjach mój kolega  z RPA. ‘Why do dogs lick their balls? Because they can.’ Jest taka możliwość, więc to robimy. A być może mamy potrzebę, żeby stanąć gdzieś wysoko, oprzeć się o rower, złapać oddech, rozejrzeć i westchnąć ‘Ale tu pięknie i pusto’.

Wokół rozciągają się bezkresne łąki, w powietrzu unosi zapach kwiatów, a w uszach rozbrzmiewa głos tysięcy skowronków. Mają jakieś gody czy coś, bo latają jak oszalałe, śpiewając w niebo głosy. Oprócz wspomnianego pasterza na koniu, nie spotykamy nikogo. Tymczasem docieramy do pagórka, skąd już nie widać dalszej drogi. Ruszamy ‘na szagę’ przez coraz bardziej kamieniste hale. Lekko w dole dostrzegamy kamienny budynek, jak się okazuje opuszczona obora czy owczarnia. W środku pełno zbitego, brudnego śniegu. Nie ma gdzie się przyczaić chociaż na chwilę, a zrywa się porywisty wiatr. Jego huk zagłusza śpiew ptaków. Coraz bliżej nas pojawiają się łachy śniegu. Poziom 2700, a więc jeszcze daleko na szczyt. 

kwiatowe hale
idziemy na 'szagę'
Dopada mnie kryzys. Tracę siły i nie mam pewności, czy dam radę wdrapać się na tę górę. Widzimy przełęcz bardzo wysoko nad nami. Samemu można iść, ale pchać 40 kg to jednak jakaś głupota. Po 10 minutach odpoczynku zaczynamy mozolną wspinaczkę. Przynajmniej znowu widać drogę. 2800 osiągnięte, idziemy dalej. Spotykam się w tej gehennie sam ze sobą i wyjaśniam kilka kwestii – dasz radę, nie pierdol, że nie itp. Pomaga. Po twarzy Pitera widzę, że też prowadzi dialog wewnętrzny. Już wiadomo, że się uda, ale pod koniec podejścia robimy przystanki co 20 kroków. Autentycznie brakuje powietrza. Wokół skały i śnieg. Wiatr urywa głowy, ale radość, ze doszliśmy tak daleko jest niesamowita. W końcu szczyt, prawie 3300 metrów nad poziomem morza. Oszałamiająca panorama górskich pustkowi, a gdzieś daleko, daleko jezioro Sewan, skąd wyruszyliśmy. Papież Polak mówił, że w górach jest się bliżej Boga. Jeśli to prawda, Opatrzność na pewno nam sprzyja, zabezpieczając fenomenalne okno pogodowe. Przejrzystość powietrza doskonała, pełne słońce. Nasz trud został nagrodzony, ale lekcję pokory trzeba odebrać. O czym za chwilę.

Wiking na szczycie
'My tworzymy historię'

Odbywamy nasz rytuał. Zdjęcia z szalikiem Lechii Gdańsk. ‘My tworzymy historię’. Kawałek dalej, w najwyższym miejscu trafiamy na kopiec kamieni. No cóż, trzeba pożegnać się z polską flagą, która towarzyszyła nam na kilku wyprawach. Biało-czerwona dumnie łopocze pod armeńskim niebem. My tymczasem bez chwili zwłoki ruszamy dalej. Problem polega na tym, że nie dotarliśmy na przełęcz, skąd już tylko się zjeżdża, rozgrzewając hamulce do czerwoności. Przed nami otworzył się wielki płaskowyż, tylko lekko opadający w dół. Żadnej drogi. Powoli ruszamy przez mokrą, kamienistą łąkę pełną krokusów. Śnieg dopiero co stopniał i to nie wszędzie. Pierwsza łacha. Idziemy po kostki w mokrej breji. Potem kolejne. Pierwszy strumień. Szukamy miejsca, żeby po kamieniach przedostać się na drugą stronę. Potem kolejne i kolejne. Technika jest następująca. Rower wstawia się do wody i opierając się na nim, przeskakuje na kolejny kamień. Potem rower przesuwamy dalej i kolejny skok, aż w końcu dociera się do brzegu. Zawsze się człowiek trochę zmoczy, ale nie kompletnie. Podczas czwartej czy piątej przeprawy, rower osuwa mi się po dnie i cały zanurza w wodzie. Sakwy wodoodporne, ale aparat zamoczony. Uruchomi się dopiero w Polsce.
za przełęczą

nie ma drogi
Postój, żeby określić położenie. Brak zasięgu. Cóż robić. Powoli przesuwamy się trochę jadąc, trochę prowadząc rowery przez kolejne przeszkody. Na azymut. Minęła godzina, a my ciągle wysoko. 3000 metrów. Gdzieś w oddali droga. Tam się kierujemy. Jest kłopot. Na przeszkodzie rzeka i to podwójna. Najpierw naturalny nurt, a potem kanał obudowany betonem. Przeprawa zajęła nam kolejne pół godziny. Dalej da się jechać, więc lecimy. Szlak niepokojąco znosi nas na lewo. Za małym pagórkiem, gdzieś w dole jakieś jezioro. To nie ten kierunek! Robi się późno,  a my nie mamy jak zawiadomić kolegów, że wszystko OK. Błąd – nie przygotowaliśmy się wystarczająco dobrze w kwestii trasy i map. To jest nauczka na przyszłość.

Przerwa. W końcu skrupulatnie analizujemy papierową mapę i pozycję GPS. Fuck - jesteśmy daleko poza trasą. Kontynuując obrany kierunek znajdziemy się w zupełnej dupie. Odbijamy, lekko się cofając. Trzeba z powrotem przekroczyć rzekę. Tym razem nie da się po kamieniach. Zdejmujemy buty, podciągamy spodnie i przechodzimy przez lodowaty nurt. Ruszamy pod górę, żeby się gdzieś wydobyć i rozejrzeć. Cały czas 2700, godzina do zmroku. Ryzykujemy i co sił w nogach lecimy nowo obranym szlakiem. Pierwsi ludzie. Na wzgórzu namioty pasterzy. Jest nadzieja, ale nadciąga nowy problem w postaci owczarka kaukaskiego. Nie mieliśmy ustalonej procedury. Piter podejmuje ucieczkę, a my z Komandorem zastawiamy się rowerami. Piesek dziarsko zdąża w naszym kierunku, groźnie ujadając. Gaz pieprzowy w pogotowiu, ale na szczęście właściciel krzykiem przywołuje zwierzę do porządku.

Piter
Pedałujemy dalej. Właściwie to już tylko hamujemy. Droga spada w dół, a my po niej podskakując na kamieniach. Oby w dobrym kierunku. Nasze rumaki zdają egzamin, nic się nie rozleciało. Jest zasięg. Szybkie smsy, określenie pozycji i ulga. Jesteśmy na kursie kursu. Kurwa, znowu pasterze. Tym razem od szałasów odłączają się trzy kudłate bestie. Zasłaniamy się rowerami, ale psy próbują nas obejść. Tworzymy trójkąt obronny. Po kilku próbach niepozorna pani odwołuje dzielne owczarki. Uruchamiamy lampki, opadamy w dół kilka kilometrów i już po zmroku dojeżdżamy do wsi, gdzie za chwilę jest asfalt. Kocham asfalt.
Kompletnie wyczerpani wpadamy do pierwszego sklepu. Piwo smakuje jak nigdy. Lokalni panowie, jak zawsze, ciekawi i przyjaźni. ‘A wy ad kuda rebijata?’ Nasz łamany rosyjski jest jednak zrozumiały ‘Ad ozjera Sewan my prijechali, czeriez gory.’ Po sklepie rozchodzi się lekki szmerek. Nie wiem, czy nam uwierzyli. W każdym razie natychmiast padają propozycje noclegu, konsumpcji szaszłyków i domowego alkoholu. Trzeba jechać, bo nam nie odpuszczą. Lecimy dalej w dół, jeszcze 15 km do Garni. Musimy uważać, bo pełno dziur w asfalcie i kompletnie ciemno. Nawet w miejscowościach nie ma ulicznego oświetlenia. Szybkie zakupy i po 21 wbijamy na obiekt. Rodzinny hostel, prowadzony przez niezwykle miłych i jednocześnie dyskretnych ludzi. Ciepły wieczór, nad nami rozgwieżdżone niebo i pnąca się wszędzie winorośl, zapach kwiatów i ziół, w szklankach wódka z colą, na talerzu pyszne domowe jedzenie. W górach zostały flaga, nasz wysiłek i kawałek serca. To było coś...

Relacja z trasy drugiej grupy
W dniu 3 – go czerwca 2016 roku, a więc 6 dnia wyprawy, po noclegu w ‘nadzwyczaj uroczym’,  opustoszałym i ‘zbombardowanym’ wiekiem, gmachu po hotelu robotniczym, w miejscowości Gavar, następuje rozstanie. Grupa atakująca przełęcz 3200 m, w więc Komandor, Piotrek S., Witos i Kuba wyjeżdża skoro świt czyli o 8.00, a pozostała załoga  gramoli się do wyjścia. Nie trzeba nikogo poganiać, gdyż obiekt, pomimo, że w pokojach czysto, wszyscy opuścić chcą bez zbędnej zwłoki. Naprzeciw raźnemu wyruszeniu ku przygodzie stanęła przebita dętka u króla przebitych dętek tej wyprawy czyli Jacy. Ekipa naprawcza się uwinęła, druga zakupiła śniadanie do spożycia terenowego i ruszyliśmy.

Już po 250 m okazało się, że Jaca ma kolejny raz gumę, co spowodowało podjęcie decyzji, iż z powodu braku kolejnych zapasów, będziemy wulkanizować profesjonalnie. No bo jak dalej tak pójdzie, to kolejna guma i trzeba by wezwać ADAC od Niemców. Po znalezieniu warsztatu i telefonie do pana, który przybył natychmiast czyli po pół godzinie i pomimo 9.00 godziny rano był pijany, rozpoczęła się wulkanizacja. Biorąc pod uwagę liczne inne zajęcia, jakim nasz mechanik musiał się w między czasie oddawać (m.in. naprawa opony do przekoszonej Wołgi), wulkanizowanie 5 dętek rowerowych zajęło mu 2 godz. Szczęśliwi, płacąc w przeliczeniu 16 zł (nie więcej, aby nie psuć rynku, choć majster żądał równowartości 7 zł.), raźno w końcu ruszyliśmy w drogę wzdłuż Jeziora SEWAN .
Z Gavar do jednej z kilku perełek architektury tj. monastyru Hayavank droga z wiatrem i zasadniczo z górki, zatem przybyliśmy ją w pół godzinki, a tam przy wjeździe ku naszemu osłupieniu KUBA, który właśnie chciał opuszczać teren monastyru. Tradycyjnie poza nami nie ma nikogo ze zwiedzających. Otoczenie cudne, gdyż kościół położony jest na skarpie nad jeziorem, z widokiem na ośnieżone góry, no po prostu cud. Spotkanie z Kubą wynikało stąd, iż po dojeździe z kolegami szczytującymi do obozu sprzed ataku szczytującego kolegów szczytujących, Kuba, który miał samolot do Turcji dzień wcześniej niż i zasięgnięciu relacji miejscowych, którzy oczywiście nic nie widzieli, gdyż nie byli na przełęczy, ale się mądrzyli, nie chciał ryzykować spóźnienia  i wycofał szczytowanie. Jak wiemy Kuba jest mocny, więc już po chwili nas przegonił. Wcześniej spożył z nami terenowe śniadanie w monastyrze  i po pożegnaniu zrobił sobie 160 km (klasyk) do Yerevania .

My ruszyliśmy swoim tempem ku pięknej podobno trasie widokowej z Sevanu do Hrazdanu, dolinami rzeki Hrazdan, ale najpierw trzeba dotrzeć do miasta Sevan. No właśnie trzeba dotrzeć. To, co zawsze powtarza Komandor, stało się naszym udziałem - nie góry, a wiatr jest wrogiem rowerzysty i to nas dopadło. Jedziemy marne 20 km ze dwie godziny, ostro pedałując na poważnych zjazdach, wiatr w mordę i to jeszcze zimny. Tak więc spoceni i przewiani w końcu dotarliśmy do Sewanu i na podrzędnej drodze zaczyna się bajka - cudna, bezkresna zielona dolina z łagodnymi wzniesieniami i zjazdami.
Około 4 km za wsią Tsaghkunk na wzgórzu stoi samotna ormiańska świątynia, opleciona zielenią, słońcem i wiatrem. Można siedzieć i patrzeć bez końca, w tle ogromne zielone połoniny, a u nas koniak Ararat i poziom endorfin 10 ² (przynajmniej u mnie). W wiosce bez nazwy zgłodnieliśmy i Grześ, wielki miłośnik kuchni, zauważył reklamę restauracji armeńskiej. Wioska biedna, zapaćkana krowimi odchodami, z których zresztą po wysuszeniu miejscowi formują  bloczki opałowe, a tu nie widać owego przybytku, ale dzięki uprzejmości miejscowych znajdujemy. W drugiej linii domów stoi pałacyk, żeby nie powiedzieć pałac - wewnątrz umeblowanie Ludwik XVI, kelnerzy w liberiach i do posiłku muzyka na żywo. Byliśmy sami, a ceny jak w Paryżu, więc po zupie i w drogę. Po wyjściu  z pałacu deja vu - świnie, błoto i zrujnowane chaty. Dalsza droga cudną doliną i okropnymi wioskami (w sensie zabudowy). Na końcu sielskiej doliny wyjeżdżamy na zabudowania elektrowni, myśleliśmy atomowej, ale okazała się gazowa, druga pod względem wielkości w Armenii. Na szczęcie nie kopci, ale wrażenie okropne.

Hrazdan, duże miasto przemysłowe – właściwie kiedyś było. Jak większość przemysłu w Armenii, który też kiedyś był. Miejscowi radzą nam hotel - tylko dwa kilometry w lewo w Tsakhadzor. Oczywiście jedziemy, zaś po chwili już wiemy, na czym polega żarcik - te dwa kilometry to podjazd pod 10 % do miejscowości narciarskiej na 2400. Niedawno skończyli sezon - regularna alpejska, kaukaska stacja narciarska. Wieczorem dowiadujemy się, ku pokrzepieniu serc, że szczytujący szczytowali i zmierzają ku leżom wiosennym. My za to mamy dobre jedzenie i  trenujemy to co zwykle  i w czym jesteśmy ekspertami na skalę światową.
W dniu 4 – go czerwca  2016 roku, a więc 7 dnia wyprawy, kontynuujemy drogę dolinami. Nadal pięknie, długie zjazdy, ale mniej dziko, bo coraz bliżej stolicy - zabudowa gęstsza. Spektakularnych wydarzeń nie było poza tym, że niby jest z góry, ale ciągle jest kąśliwie pod górę . Dla mnie wydarzenie osobiste - przemierzamy łąkę, gdzie przez parę kilometrów czuć moją ‘ulubioną’ kolendrę - dziko rosnącą. Zapach jeszcze, jeszcze, ale żeby całe żarcie zaprawiać kolendrą, jak Hindusi kurkumą???!!! Końcówka przed Yerevanem, wjeżdżamy na tzw. autostradę, ale nie ma bólu - cały pas awaryjny dla nas i po pokonaniu kilku długich, kąśliwych podjazdów, w końcu nagroda rzadko spotykana w świecie, a mianowicie 7 kilometrowy, permanentny zjazd do centrum. W ciągu dnia zjechaliśmy z około 1800 m na 900 i to czuć - jest chyba z 35 stopni C.

Look erand po centrum - architektonicznie, po raz pierwszy w Armenii, przynajmniej moim zdaniem, nie jest źle, a nawet są ciekawe kawałki. Wokół słynnej kaskady wspaniałe rzeźby, pilnowane przez ochronę. Jaca, jako spec w tej dziedzinie, uświadamia nam, że niektóre są warte nawet 1 mln dolarów.  Przejeżdżamy również obok słynnej opery z lat 30 – tych – sowiecki realizm, dar dla narodu ormiańskiego. Potem pięknym deptakiem z budynkami z lat 50 – tych (całkiem niezła architektura) na plac Republiki  (też nieźle się prezentuje) i w cienistym parku spotykamy kolegów szczytujących, którzy przybyli wcześniej do stolicy i rozpoczęli właśnie lekki trening rozluźniający, do którego z ochotą się przyłączyliśmy. Przytomnie wróciliśmy do hotelu i jakby przeczuwając, co nastąp, zaczęliśmy szybko pakować rowery. Dokładnie po schowaniu ostatniego kartonu do środka rozpętała się nawałnica z ciężkim gradobiciem. Hurra, udało się.
Mariusz

Relacja Kuby

#Gawarr_Erywań


Przedmowa.
Wbrew pozorom podróż do Erywania z Ankary (gdzie chwilowo mieszkam) jest bardziej skomplikowana niż z Warszawy. Polityczne konflikty o podłożu historycznym spowodowały, że granica między Turcją a Armenią jest po prostu zamknięta. W związku z tym, idąc za radą informatyka z polskiej ambasady w Ankarze, znalazłem „tajny” lot ze Stambułu do Erywania. Mimo iż oficjalnie Turcja i Armenia nie utrzymują stosunków, to jednak mały biznes musi się kręcić. Problem w tym, że loty ze Stambułu nie pasują do lotów z Warszawy. W konsekwencji przylatuję do Erywania dzień wcześniej niż koleżeństwo, ale wrócić też muszę dzień wcześniej. Ta sytuacja dała mi możliwość spędzenia całego dnia w Erywaniu. Naprawdę fajne miasto – przynajmniej centralna, historyczna część. Miedzy wieloma atrakcjami znalazłem czas na wdrapanie się na tzw. Kaskady czyli do parku na zboczu wzgórza, z którego można podziwiać Aratat – symbol Armenii zlokalizowany obecnie w Turcji. Niestety warunki pogodowe nie sprzyjają – Ararat za mgłą. Załapałem się też na pokaz typu „światło i dźwięk” na Placu Republiki. Naprawdę warto to zobaczyć. Wyszukałem też miejsce, gdzie produkowany jest sztandarowy wyrób miejscowego monopolu – koniak Ararat.

wytwórnia koniaku Ararat

Po krótkim noclegu (krótkim ze względu na to, że hotel musiałem opuścić ok. 4tej nad ranem, żeby spotkać się z kolegami przylatującymi z Warszawy) zaczyna się Wyprawa, opisana wyżej. Opis autorstwa Witka jest (jak zwykle) świetny, więc pozostaje mi tylko dopisać parę zdań na temat mojego ostatniego dnia.

Witek zaznaczył moją obecność we fragmencie zatytułowanym Gawarr – Garni. Muszę przyznać, że cały poprzedni dzień męczył mnie dylemat, czy mogę zaryzykować przejazd przez góry wiedząc, że mój lot jest o dobę wcześniej niż kolegów. Kilkakrotnie podejmowałem „ostateczną” decyzję. Ostateczna „ostateczna” decyzja zapadła o 7 rano (przy pierwszym piwie). Jadę w góry! Co będzie, to będzie. Po ok. 15 km dojechaliśmy na stację paliw, gdzie spożyliśmy śniadanie. Kolejna rozmowa z miejscowymi, z której wynika, że przez góry przejechać się nie da. Kolejna kalkulacja: jest ok. 10tej - jeżeli po 4-5 godzinach okaże się, że musimy się poddać, nie mam szans zrobienia ponad 160 km do Erywania, żeby złapać samolot o 5 rano. Zdecydowałem się wracać do Gawarr, żeby dogonić grupę „nizinną”. Po łatwym zjeździe okazało się, że w hotelu już ich nie ma. Biorąc pod uwagę dystans do Erywania i chęć dogonienia reszty Załogi, ostro przycisnąłem na pedały. Jadę, jadę i nic. Kolegów nie ma. Po ok. 30 km zjechałem do zabytkowego kościoła. Wiedziałem, ze Marian nie odpuściłby takiej perełki. Niestety nikt tam nie widział grupy rowerowej. Straciłem nadzieję i wtedy niespodziewanie pojawia się Ekipa i opowiada historię o wulkanizacji. Zjedliśmy, wypiliśmy i ja w drogę.

Sewan

Po kilku kilometrach pod ostry wiatr wzdłuż brzegu jeziora Sevan doszedłem do wniosku, że muszę przyspieszyć. Miałem przed sobą drogę, którą reszta planowała przebyć w 2 dni. Mnie zostało pół dnia. W mieście Sevan stanąłem przed wyborem: niecałe 100 km drogą szybkiego ruchu lub sporo więcej tzw. drogą widokową zaliczaną do najpiękniejszych w Armenii. Wbrew rozsądkowi wybrałem wariant 2. Samo znalezienie „drogi widokowej” zabrało mi prawie godzinę. Miejscowi, zaopatrzeni w pojazdy 4-kołowe, twierdzili, że takiej drogi po prostu nie ma; że jedyny dojazd do Erywania to autostrada, na której samochody przelatują z prędkością 180 km/h w odległości 20 cm od roweru. Uparłem, się że znajdę drogę widokową. I znalazłem. Jej opis jest we fragmencie Mariana. Ja nie miałem czasu na obiady w ekskluzywnych restauracjach i zatrzymywania się w celu podziwiania widoków. To co zobaczyłem bez zatrzymywania się potwierdza też, że to może być najpiękniejsza droga w Armenii.

droga do Erywania

Po 150 km od wyjazdu, ok. 20tej docieram do tablicy z napisem Erywań. Pozostało mi wjechanie do centrum miasta, do hotelu, w którym mam zostawić rower i bambetle, które polecą do Polski. Po drodze szybka pizza. Do hotelu docieram ok. 22-giej. Pani w recepcji jest zaskoczona, bo spodziewała się grupy rowerowej z Rosji. Pozwala mi zostawić rower i bagaże, ale nie pozwala wziąć prysznica. Tak więc po ponad 160 km na rowerze, zakurzony, udałem się taksówką na lotnisko Zvartnos, na które trafiam przed północą. Tam spotykam polską ekipę, o której wspomniał wcześniej Witek. Gadaliśmy do rana o przygodach z różnych wypraw (na YouTube „okopuszczyka”). Ok. 4tej oni udali się do odprawy na lot do Warszawy, ja do Stambułu.
Kuba

Garni - Erywań

Rano pan gospodarz podwozi nas autem do monastyru Gerhard, kolejnej perły ormiańskiej architektury. W tym sformułowaniu nie ma przesady. Jeśli możesz zobaczyć tylko jeden klasztor w Armenii, wybierz Gerhard. Po pierwsze położenie – na końcu doliny, u podnóża wysokich skał. Idealne połączenie twórczości ludzkiej i piękna natury. Po drugie sam kościół – stara część pochodzi z IV czy V wieku i jest wykuta w skale. Dobudowany fragment harmonijnie uzupełnia całość i razem tworzą mistyczną perełkę. Światło operuje przez wąskie okna, gdzieś na kamieniach szumi woda, ozdoby emanują szlachetnością, a wszędzie roznosi się zapach kadzidła. Warto gdzieś przycupnąć i trochę pokontemplować sytuację.

Geghard
metafizyczny Geghard
Szybki powrót do Garni, pożegnanie z gospodarzami oraz ich uroczym synkiem i już na rowerach do kolejnego zabytku. 500 m od nas znajduje się rzymska świątynia z początku naszej ery. Tutaj tłumy dzieci – w Armenii wakacje trwają 3 miesiące. Sama budowla jest ładnie położona na skarpie nad rzeką Azat (ta sama, z którą się zmagaliśmy w górach poprzedniego dnia), ale nie robi na nas wielkiego wrażenia. Trochę takich obiektów już widzieliśmy w różnych miejscach nad Morzem Śródziemnym. Ciekawsze jest to, że wpływy rzymskie dotarły w tak dalekie i tak niedostępne obszary. Tymczasem z nieba leje się żar, więc zawijamy się i w drogę do Erywania. Wydawało się, że będzie z górki, a tu nic – podjazd za podjazdem. W końcu gdzieś w chmurach daleko, daleko zauważamy Ararat, pętla zaczyna się domykać. Po drodze pod sklepem ucinamy sobie pogawędkę przy piwie z miejscowym. Przeklina zmiany, które nastąpiły w jego kraju po upadku ZSRR. Brak pracy i perspektyw oraz arogancja władzy przewijają się w rozmowach z Ormianami. Pan Edgar, który będzie wiózł nas na lotnisko, też o tym mówi. Frustracja i beznadzieja. Na szczęście, jak sam to ujął, jego rodacy umieją się bawić i cieszyć nawet w trudnych czasach.

W końcu zaczyna się długi zjazd. W dole w mglistym, gorącym powietrzu ukazuje się Erywań. Wielkie miasto otoczone blokowiskami. Przedmieścia, eufemistycznie określając, eklektyczne w swoich założeniach urbanistycznych. Sobota, spory ruch, skwar i kurz, skojarzenia bardziej bałkańsko – wschodnioeuropejskie niż orientalne. Naszą uwagę zwracają zagrody ze stłoczonymi owcami, czekającymi na rzeź oraz bezpańskie psy. Kiedy ludziom nie wiedzie się najlepiej, zwierzęta cierpią jeszcze bardziej. W czasie całej wyprawy Tolek, wrażliwiec kochający psy, dokarmia napotkane czworonogi, gdzie tylko się da.

Latamy trochę po mieście szukając naszego hotelu. Góra, dół, prawo, lewo, aż w końcu wczesnym popołudniem docieramy na miejsce. Porzucamy sakwy i odbywamy rundę honorową główną arterią do placu Republiki. Erywań to żywe, momentami całkiem ładne miasto, ale, żeby coś więcej powiedzieć, trzeba chwilę tu pobyć. W parku przy głównym placu spotykamy kolegów z grupy rekreacyjnej i razem raczymy się wódką z colą i lodem, omawiając wydarzenia ostatnich dwóch dni. Potem pakowanie rowerów, grad wielkości czereśni i smaczna kolacja połączona z obserwacją miasta. Kuba dociera do Ankary, a my rano następnego dnia do Polski. Może kiedyś tu wrócimy. Armenia to idealne miejsce dla tych, którzy chcą podróżować w nieoczywiste, ciekawe ale jednocześnie bezpieczne miejsca. Jakby ktoś szedł w Góry Gemańskie, niech sprawdzi czy flaga nadal tam jest...

katedra w Erywaniu

Witos w Erywaniu
Komandor
Witos

Komentarze

Popularne posty