Przestrzeń wokół nas ciągle tworzy się na nowo. Czynne
wulkany, dzikie i rwące rzeki o nieregularnych korytach, spływające z gór
lodowce, silny, porywisty wiatr, częste zmiany temperatur z przejściem przez
zero. Resztę dopowiada wyobraźnia i kompletny brak cywilizacji.
Uczestnicy: Małgosia, Piter, Kuba, Witek, Komandor.
Trasa: Keflavik, Reykjavik (autobus), Skogar,
Hellisholar, na północ w kierunku na Landmannlaugar, Vik, Fludir, Gulfoss,
Geysir, Pingvellir, Reykjavik, Keflavik.
MAPA
Dystans: około 400 km (plus przeprawy autobusowe).
Po co jechać na Islandię, a właściwie Iceland, czyli
krainę lodu? To ważne rozróżnienie, bo dla wielu rodaków Islandia to kraina
całkowicie nieznana. Czy to jest daleko od Polski czy blisko? Chyba na północy.
Ale czy dalekiej północy? Czy tam żyją niedźwiedzie polarne? Jeżeli się
pomylisz i wpiszesz w Google ‘Island’, to pokaże się nam kilkanaście pięknych
tropikalnych wysp. Przecież ‘island’ po angielsku znaczy po prostu wyspa. A
Iceland to miejsce na północny zachód od Wielkiej Brytanii. Do Grenlandii jest
z tam bliżej niż do Szkocji. Nie jest tak bardzo wysunięta na północ jak
północna Norwegia, ale jest wyspą na Atlantyku, położoną na przecięciu dwóch
płyt kontynentalnych: euroazjatyckiej i północnoamerykańskiej, ze wszystkimi
tego konsekwencjami. Islandia to kraina śniegu z największym w Europie
lodowcem, ale też wyspa czynnych wulkanów, fiordów, pierwotnej przyrody i
niezwykle dzielnych ludzi, którzy zdecydowali się na życie w tym surowym i
niegościnnym klimacie. Na Islandii żyje trzy razy więcej owiec, niż ludzi.
Wracając do pytania: Po co jechać na Islandię, skoro można pojechać na południe
Europy? No cóż, nie znam odpowiedzi. Nie chcę nikogo przekonywać, ani zachęcać.
Jestem samolubem i egoistą, po prostu. Im mniej turystów na Islandii tym lepiej
dla tych, którzy chcą i mogą się tam dostać. I może właśnie to jest odpowiedź na
pytanie: Po co jechać na Islandię?
 |
| Islandia |
My lecimy Wizzerem z Gdańska. Wykorzystujemy okazję i
łapiemy dosyć tani transport na wyspę. Nasz dobytek obejmuje nie tylko rowery i
podstawowe, rowerowo-outdoorowe ubrania spakowane w sakwy. Ciągniemy ze sobą
jeszcze całą masę innych niezbędnych rzeczy. Musimy mieć namioty, kuchenki, jedzenie,
napoje (wiadomo jakie), ubrania na zimno i deszcz, ale również kąpielówki i
kremy z filtrem. Islandia to kraj sprzeczności. Jest albo jasno przez całą dobę
albo ciemno, albo zimno i wietrznie albo ciepło i wilgotno, jest albo deszczowo
albo pustynnie. Potężne lodowce sąsiadują o kilka kilometrów z wiecznie
zielonymi pastwiskami, ponieważ wyspę obiega ciepły prąd oceaniczny. W ciągu
naszej zaledwie tygodniowej wyprawy zaznamy wszystkich tych skrajności. Tak czy
inaczej, po kolei...
Keflavik – Reykjavik
Lądujemy na lotnisku międzynarodowym w Keflavik. Vik w
języku islandzkim oznacza zatokę. Keflavik leży 45 km od stolicy, więc
przeprawa do Reykjaviku z lotniska, w skrajnych warunkach, może zabrać cały
dzień. Wiem o czym mówię, bo po drodze spotkaliśmy rowerowego turystę z
Niemiec. Opowiadał o innej spotkanej przez niego parze rowerzystów. Mówił, że
natknęli się na tak silny przeciwny wiatr, że przez dwa dni ujechali zaledwie
25 kilometrów. My wybieramy wariant autobusowy. Nie jest tani, ale prawie nic
na Islandii nie jest tanie. Chociaż to też nie jest prawdą, bo na przykład
ogrzewanie i energia elektryczna są praktycznie za darmo. Poza tym
zaoszczędzimy na biesiadach w restauracjach i kupowaniu licznych trunków w lokalnych
barach. Na Islandii prawie nie ma sprzedaży alkoholu, a restauracje są
abstrakcyjnie drogie i bardzo nieliczne, z wyjątkiem stolicy. Dla rowerzysty w
naszym stylu gastronomia jest praktycznie nieosiągalna.
 |
| ekipa, Witos robi zdjęcie |
Jest wieczór, około 21.00. Wymieniamy euro na korony,
ładujemy cały nasz majdan i ruszamy autobusem do Reykjaviku. Na miejscu
jesteśmy około jedenastej w nocy. Cały czas jest jasno. Nikogo nie ma. Podobno
większość z 300 tysięcy mieszkańców kraju zgromadziła się w centrum i wita
piłkarzy, wracających z Euro. Na pustym dworcu autobusowym skręcamy rowery i
ładujemy na nie cały wielki majdan. Porzucamy zbędne kartony i łapiemy wcześniej
zarezerwowany nocleg w miejscowym hostelu. Śpimy w czteroosobowym pokoju w
pięcioro. Nikt nie robi żadnych problemów, tym bardziej, że nie ma żadnej
obsługi. Wszystko jest self service. Dla nas dobrze. W nocy praktycznie nie
robi się ciemno. Musimy wstać przed szóstą, bo około 07.30 mamy kolejny autobus
przerzucający nas do Skogar. Skogar leży na wschód od Reykjaviku, na trasie do
miasta Vik. To miejsce z fantastycznym wodospadem i starą wioską, gdzie
strzechy domków pokryte są darnią z trawy. Docieramy tam około południa. Od
Skogar zaczynamy naszą przygodę z Iceland.
Skogar – Hellisholar
Południe, w sensie dwunasta, może pierwsza po
południu. Słońce. Nawet ciepło. Sporo turystów. Zakładamy bazę i lecimy
wahadłowo zwiedzać wodospad. Zwiedzanie obejmuje oglądanie ściany wody z
poziomu morza albo wejście na górę i widok na wodospad z lotu ptaka. Dalej
szlak prowadzi przez góry do doliny Porsmork, być może najładniejszej na całej
wyspie. Przez chwilę miałem nawet śmiały plan, żeby przedostać się tam na
rowerach, ale na szczęście rozsądek zwyciężył, bo zejście do doliny z gór
odbywa się po wąskich górskich ścieżkach.
 |
| wodospad Skogar |
 |
| tęcza |
 |
| wodospad Skogar - widok z góry |
Kawałek dalej na zachód jest drugi wodospad. Być może
jeszcze bardziej spektakularny. Jego niezwykłość polega na tym, że można go
obejść od tyłu, wchodząc za ścianę wody, spadającą z kilkudziesięciu metrów.
Wrażenia estetyczne gwarantowane, tak jak i zmoczenie całej garderoby. Jeszcze
kawałek dalej jest wąska szczelina skalna przypominająca grotę. Przepływa przez
nią wąski strumyk, a światło, docierające przez otwór w górze skały, powoduje
spektakularne efekty. Następuje jego rozczepienie i załamanie jak w pryzmacie. W
najbliższej okolicy jest jeszcze jedna ciekawostka, związana z bardzo niedawną
przeszłością. To właśnie tam, w 2010 roku, wybuchł wulkan Eyjafjallajokull,
paraliżując ruch samolotów nad Europą i powodując, że kilka delegacji
zagranicznych nie przyjechało na pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego po katastrofie
smoleńskiej. Można obejrzeć poświęconą wybuchowi tablicę pamiątkową i zwiedzić
wioskę, która najbardziej ucierpiała podczas erupcji. Kolejna atrakcja, z
której jednak nie skorzystaliśmy, to położony w pobliżu basen geotermalny,
dokładnie na zboczu wulkanu Eyjafjallajokull. Brakowało nam trochę czasu, bo
chociaż zaczęliśmy dzień bardzo wcześnie, to jego połowę spędziliśmy w autobusie.
Wszystkie te atrakcje znajdują się w odstępie zaledwie kilkunastu kilometrów,
więc tego dnia nie przejechaliśmy zbyt wielu.
 |
| w jaskini |
 |
| Eyjafjallajokull za chmurami |
W drodze do noclegu na campingu w Hellisholar
napotykamy stado półdzikich koni, przepędzanych przez drewniany most,
zawieszony nad rozlewiskiem rzeki. Bajeczny widok. Mało jest miejsc w Europie
gdzie można zobaczyć podobny spektakl. Na Islandii takich półoswojonych,
hodowlanych koni są tysiące. Przez cały rok żyją na ogromnych pastwiskach,
także w zimie. Są trochę mniejsze od naszych i zdecydowanie lepiej
przystosowane do ekstremalnych warunków. Mam na myśli niskie temperatury i
częsty wiatr osiągający siłę huraganu, a przy tym padający deszcz lub śnieg.
Mają długie grzywy, piękne ogony i grubą sierść, przypominającą wełnę.
 |
| islandzkie konie |
 |
| islandzkie barany |
Na campingu czeka nas miła niespodzianka. Jest on
wyposażony w sporą balię z gorącą wodą. Takie islandzkie jacuzzi. Witek, Piter
i Kuba spędzą w nim długi wieczór, a właściwie prawie noc, tym bardziej, że
słońce nie chce zajść. Ja kładę się jak zwykle pierwszy. Małgosia rezygnuje ze
wspólnej kąpieli. Wystarcza jej niezła łazienka na campingu. Piter na koniec wieczoru,
lekko otumaniony kąpielą i zapasami przywiezionych z kraju napojów, w ramach
żartu, wyciąga wszystkie śledzie ze swojego i Witka namiotu oraz z namiotu
Kuby. Efekt tej zabawy jest taki, że rano koledzy budzą się, leżąc nie w
namiotach, a właściwie nimi przykryci. Na szczęście w nocy nie padało. Poza tym
namiot Witka i Pitera to temat na oddzielną opowieść, ale o tym za chwilę.
Kolejnego dnia ruszamy w głąb wyspy. W kierunku północnym, na spotkanie z
lodowcem Myrdaljokull. Oczywiście nie zamierzamy go zdobywać. Z rowerami to
niewykonalne. Chcemy go objechać, kierując się do Landmannalaugar. Jednego z
najbardziej spektakularnych miejsc na Islandii.
Hellisholar – Mosar
Lekko skacowani, no może nie wszyscy, ruszamy po
śniadaniu. Ten camping zapamiętamy, jako najbardziej gościnny i luksusowy ze
wszystkich na jakich przyszło nam później obozować. Poruszamy się po asfaltowej
drodze, majestatyczną, szeroką doliną, wzdłuż rozlewiska kilku rzek, tworzących
potężne rumowisko skalne. Droga przechodzi w pewnym momencie w szuter, aż
wreszcie zmienia się w utrudniającą poruszanie nawierzchnię o ostrych dużych kamieniach.
Bezustannie, ale na szczęście powoli, nabieramy wysokości i tylko co jakiś czas
musimy wprowadzać rowery na strome przewyższenia. Widoki zapierają dech w
piersiach. Pogoda dopisuje. Właściwie bezchmurne niebo, słabiutki wiatr, nawet
ciepło. Po drodze jest piękny wodospad. Niewielki jak na warunki islandzkie,
ale z ławką na której można odpocząć i możliwością wejścia za spadającą wodę,
co zawsze jest dodatkową atrakcją. My z Małgosią jesteśmy drugi raz w tym
miejscu. Wcześniej byliśmy tu zimą, samochodem.
 |
| Małgosia i Komandor |
Im dalej tym trudniej. Poruszamy się dosyć wolno.
Wiadomo ciężkie rowery, słaba droga i przewyższenie robią swoje. Małgosia jest
nieprawdopodobnie dzielna. Taszczy sporych rozmiarów dobytek, dodatkowo wielką
torbę na kierownicy. Ja wiozę część jedzenia i sprzęt do gotowania. Reszta
zapasów jest rozproszona po sakwach kolegów. Gaz w butlach, zapasy napojów
wyskokowych z Polski, woda, coca-cola itd. Spowalnia nas też częste robienie
przerw na zdjęcia i kontemplację widoków, zupełnie innych niż w naszej części
Europy.
 |
| z lodowcem w tle |
Na Islandii ma się wrażenie, że przestrzeń ciągle
tworzy się na nowo. Czynne wulkany, dzikie i rwące rzeki o nieregularnych
korytach, spływające z gór lodowce, silny, porywisty wiatr, częste zmiany temperatur
z przejściem przez zero. To wszystko tworzy warunki do ciągłej zmiany
krajobrazu. Drogi muszą być bezustannie poprawiane, bo pozostawione na rok bez
wyrównania, giną pod zwałami ruchomych pyłów wulkanicznych i rumowisk. Skały nabierają, w zmieniającym się
świetle, przeróżnych kolorów. Resztę dopowiada wyobraźnia i kompletny brak
cywilizacji. Na wyspie jest mnóstwo miejsc, gdzie zupełnie nie ma ingerencji w
krajobraz ze strony człowieka, pierwotnie dziewiczych. Nie ma śmieci, nawet
najdrobniejszych. Porażające pustkowia i tylko szum wiatru, odgłosy dziwnych, u
nas niespotykanych, ptaków i czasem ryk wodospadów, albo gulgot spienionych i
rwących rzek, spływających z potężnych lodowców.
 |
| wieje |
 |
| kuchnia polowa w szopie |
Docieramy do czegoś w rodzaju stajni. Mamy ławkę i
zaciszne miejsce do gotowania. Po dwóch godzinach ruszamy dalej. Pod koniec
dnia, lekko wyczerpani, postanawiamy zostać na noc przy domku (tzw. hytte) z
widokiem na rzekę i most w dole. Decyzję ułatwiają nam spotkani po drodze
młodzi Islandczycy, rozwożący po stajniach wzdłuż drogi siano, zwinięte w
wielkie bele,. Poruszają się potężnymi pickapami i podwożą Małgosię pod strome
wzniesienie. Zapytani mówią, że jest to mini schronisko do wynajęcia, ale oni
nie mają kontaktu z właścicielem. Informują nas o możliwości skorzystania z
bieżącej wody na zewnątrz budynku i ruszają w powrotną drogę. Niestety są głusi
na nasze prośby o możliwość odpłatnego podrzucenia Małgosi, paręnaście kilometrów
w głąb wyspy. Być może my dalibyśmy radę pokonać tę odległość, ale Małgosia
jest już bardzo zmęczona. Zatrzymujemy się w pobliżu domku i robimy szybką
naradę. Mamy nadzieję, że może gospodarz zostawił klucz pod wycieraczką albo w
jakimś innym sekretnym miejscu. Niestety nie.
 |
| po drodze 1 |
 |
| po drodze 2 |
Dochodzimy do wniosku, że można spróbować wejść do
obiektu podstępem, zanocować w cywilizowanych warunkach, a panu właścicielowi
zostawić na stole pieniądze za nocleg. Dostajemy się do środka przez małe
okienko w bocznej ścianie domu, od strony składziku. Czysty włam - nie
powodujemy żadnych zniszczeń. Akcją dowodzi Piter, najbardziej ogarnięty
technicznie spośród nas. Okazuje się, że oprócz licznych posiadanych przez
niego talentów ma także smykałkę do bezszelestnego wkradania się do zamkniętych
nieruchomości. Śpimy na łóżkach, w śpiworach z dostępem do skromnej toalety i kuchenki. Jest to o niebo
lepsze od kolejnej nocy w namiotach przy temperaturze w okolicach zera stopni.
Rano piszemy do właściciela list i zostawiamy rozsądną kwotę za nocleg.
Pokonaliśmy zaledwie 50 kilometrów, ale większość w ciężkich warunkach, z
dużymi podejściami i po kiepskich drogach. Kolejny dzień będzie jeszcze
trudniejszy, bo czekają nas dodatkowe atrakcje np. pokonanie 8 czy 9 brodów
rzek.
 |
| włam |
 |
| schronisko |
Mosar – Grof
Po śniadaniu ruszamy w jeszcze głębszy interior.
Strome podejście na dzień dobry. Jak już wspomniałem, czekają na nas atrakcje w
postaci rzek do pokonania. Mamy doświadczenie w tej dziedzinie z Witkiem i
Piterem. Jakiś miesiąc wcześniej, schodząc z przełęczy w Armenii, wielokrotnie
zanurzaliśmy nasze nogi w zimnych, kaukaskich rzekach. Wiemy, że w tym celu
przydają się gumowe buty, najlepiej crocsy lub sandały na jeżowce. Dno rzek
zawsze jest kamieniste, ostre i śliskie. Przechodzenie boso jest naprawdę
bardzo ryzykowne. Przez pierwsze kilka strumieni przenoszę Małgosię na barana.
Boję się o jej zdrowie.
 |
| rzeka 1 |
 |
| rzeka 2 |
 |
| rzeka 3 |
Otaczający nas krajobraz zmienia się diametralnie.
Jesteśmy na wielkim płaskowyżu na wysokości około 600 metrów. Wokół pustynia.
Suchy, wulkaniczny pył pokrywa ogromny, płaski teren. W oddali lśniące śniegiem
lodowce: Myrdalsjokull, Slutjokull i Dorfajokull. Mijamy kilka spektakularnych
szczytów. Wyrastają z równiny jak potężne stożki. Nic dziwnego. Przecież to
wulkany. Najbardziej imponujący nosi nazwę Maelifel. Kilka kilometrów za nim
przechodzimy przez najbardziej wymagającą na naszej trasie rzekę. Jest szeroka
i obdarzona mocnym nurtem. Spotykamy tam wielu pieszych turystów. To jest
miejsce na szlaku pomiędzy głównymi atrakcjami tej części Islandii. Mam na
myśli Landmannlaugar i Porsmork. Przejście przez nurt wymaga koncentracji.
Rzeka nie jest specjalnie głęboka. Około 60 cm, ale prąd w środku jest dość
mocny, a rower z sakwami działa jak boja, spychająca prowadzącego w dół rzeki.
Dodatkowo temperatura wody nie przekracza kilku stopni. Wszyscy przedostajemy
się na drugą stronę bez strat. Jedynie sakwy Kuby lekko przeciekają. Ja
przechodzę przez rzekę trzykrotnie. Najpierw przeprowadzam własny rower,
później rower Małgosi, a na końcu ją samą, przy wsparciu pożyczonych kijków, od
napotkanych pieszych turystów.
 |
| droga |
 |
| ekipa, Piter robi zdjęcie |
Dalsza droga ma nas wprowadzić w jeszcze wyższe góry i
w mojej głowie rodzi się wątpliwość, czy aby na wysokości ponad 800 m. nie
zaskoczy nas głęboki śnieg, uniemożliwiający przedostanie się do Landmannlaugar
w rozsądnym czasie. Poruszamy się ze średnią prędkością około siedmiu, ośmiu
kilometrów na godzinę. Pozostaje do pokonania jeszcze około 50 kilometrów. W
trudnych warunkach może zająć nam to dwa i pół dnia. Mówiąc o śniegu, wiem coś
na ten temat. Już na wysokości 600 m. napotykamy pierwsze łachy. Wcześniej w
Norwegii, razem z Piterem i moimi synami, pchaliśmy objuczone rowery przez
głęboki śnieg na dystansie 15 kilometrów. Do stacji kolejki dotarliśmy
kompletnie wyczerpani i mocno przemoczeni. Po krótkiej naradzie decydujemy się
na odwrót w kierunku wschodnim, do głównej drogi nr 1. Zmiana planu. Do magicznego
miejsca Landmannlaugar dotrzemy innym razem. Dzisiaj, z perspektywy czasu,
myślę sobie, że może za łatwo się poddaliśmy, a właściwie to ja się poddałem.
Nie mniej jednak, z dzikimi górami nie można igrać. Wielu turystów na Islandii
ma co roku poważne problemy związane z wychłodzeniem. Zdarzają się nawet
wypadki śmiertelne, a my jesteśmy przecież zwykłymi mieszczuchami w średnim
wieku, na co dzień zajmującymi się głównie siedzeniem na tyłku przed
komputerem.
 |
| islandzkie błoto |
 |
| pustynia 1 |
 |
| pustynia 2 |
 |
| pustynia 3 |
Nową trasą posuwamy się dość mozolnie, bo droga jest w
opłakanym stanie i stawia przed rowerzystą oraz rowerem duże wyzwania natury
technicznej. Podjazd, zjazd, woda, kamienie, piach. Ludzi nie ma. Mija nas
tylko kilka monster trucków, którymi wożeni są turyści. Mamy tymczasem jeszcze kilka
rzek do pokonania, w tym tą najgłębszą ze wszystkich. Małgosia, aby się
przedostać, musi zdjąć spodnie, bo nurt sięga powyżej uda. Całe szczęście, że
mamy suche gacie. Perspektywa zmoczenia do pasa w tej lodowatej wodzie, wydaje
się skutkować pewnym przeziębieniem. Opadamy lekko w dół, by w końcu po 70 km
ciężkiej drogi, zjechać z gór. Potem kolejne 20 km po asfalcie, już o godzinie
22 docieramy w okolice głównej drogi i łapiemy darmowy nocleg na trawie przy
małym pensjonacie. Na miejscu są pokoje do wynajęcia, ale niestety wszystkie zajęte.
Życzliwa pani gospodyni proponuje Małgosi możliwość skorzystania z łazienki, a
dodatkowo śniadanie w rozsądnej cenie. Załatwiamy od niej jeszcze kilka puszek
coca-coli, jako wypełniacz dla naszych zapasów alkoholu zabranych z Polski.
Rozbijamy namioty, na kolację po raz kolejny jemy KitKat (na pytanie dlaczego
kupiłem tylko 1 rodzaj batonów, nie umiem dać sensownej odpowiedzi), przepijamy
nieco i wyczerpani idziemy spać.
 |
| zielone równiny |
W tym miejscu muszę dodać kilka słów na temat numeracji
dróg, po których jechaliśmy w ciągu ostatnich dwóch dni, ponieważ nazwy
miejscowości mówią bardzo niewiele, dlatego bo są to często nazwy jedynie
pojedynczych osad, mających zaledwie po dwa, trzy domy albo chyba wcale.
Przedwczoraj ruszyliśmy po drodze nr 261, później skręciliśmy w prawo w drogę
210, która wreszcie przechodzi w 208, a następnie w 209. 209 wreszcie wpada do głównej 1-ynki na
północny - wschód od Vik i Myrdal, dość dużych miejscowości na wybrzeżu, do
których dotarliśmy około południa następnego dnia.
 |
| baza |
Grof – Vik – Fludir
Rano w trakcie śniadania, korzystając z dostępu do
internetu, rezerwuję przejazd autobusem z Vik do Selfoss. Niestety kolejny duży
wydatek spowodowany przeciwnościami losu. Około południa jesteśmy w Vik. Po
drodze dajemy się ponieść wiatrowi w plecy i obserwujemy niezwykłe krajobrazy.
W pewnym momencie przez drogę przetacza się tuman wulkanicznego pyłu wymieszany
z morską, słoną bryzą. Widoczność znacznie spada. Mamy wrażenie aury
tajemniczości i bajkowości. Kawałek dalej oglądamy przedziwnej urody wyspę.
Położona blisko lądu, urzeka niezwykłością form skalnych. Jest podobna do
zamków budowanych z piasku. W Vik odpoczywamy w knajpie, a potem ładujemy cały
ekwipunek do autobusu i jedziemy na zachód. Po drodze mijamy poprzednio
podziwiane wodospady. Wczesnym popołudniem wysiadamy na skrzyżowaniu krajowej
jedynki z drogą numer 30 w kierunku na Fludir. Właściwie to nie ma tam
przystanku, ale jest niewielka zatoka, coś na kształt parkingu i poproszony
przez nas miły kierowca autobusu, zatrzymał się. Montujemy rowery, przypinamy
dobytek i w drogę. Tym razem na północ. Poruszamy się środkiem, pomiędzy dwoma dużymi
rzekami - Olfusą i Pjorsą. Obie tworzą wielkie rozlewiska, bystrza i wodospady.
Niestety, żeby doświadczyć tych cudów natury, trzeba zapuścić się w głąb
rozległych łąk, przegrodzonych płotami z drutu kolczastego. My trzymamy się
asfaltu. Powoli nabieramy wysokości. Pogoda słabnie. Nie pada, ale niebo
szarzeje. Gruba warstwa chmur nie pozostawia wątpliwości. Dzisiaj już raczej
nie zobaczymy słońca.
 |
| droga do Vik |
Do Fludir przybywamy wczesnym wieczorem. Jest to jedno
z tych niewielu miast na Islandii, gdzie można zaopatrzyć się w alkohol. Sklep zamknięty,
ale czynny jest jeszcze supermarket. Kupujemy coś na kształt kolacji oraz kilka
piw typu sikacz i robimy piknik przy sklepowych stolikach – wewnątrz można się
trochę ogrzać. Dopiero z chwilą zamknięcia marketu udajemy się na camping. Jest
gigantyczny. Wszędzie pełno różnego rodzaju kamperów. Oprócz wielkich przyczep,
jest mnóstwo przyczepo – namiotów. Taki rodzaj przemieszczania się po Islandii
jest bardzo popularny. Wygląda to mniej więcej tak, że terenowy samochód
ciągnie przyczepkę, która w wyniku kilku nieskomplikowanych czynności, zamienia
się w wielki namiot. Takim zestawem można bez problemu przedostać się w najbardziej
niegościnne ostępy i w miarę szybko rozstawić domek na noc. Camping nie
zasypia, całą noc jest jasno. Gwar, grille, zabawy na świeżym powietrzu, pomimo
temperatury niewiele przekraczającej zero stopni. Do tego solidny, zimny wiatr.
Jak zwykle robimy trochę badziewia. Postanawiamy przystawić w pobliże naszych
namiotów drewniany stolik. Rano okazuje się, że nie jest to mile widziane przez
naszych sąsiadów, którzy rozbili się właśnie w pobliżu wspomnianego mebla. Mamy
to gdzieś. Oni dysponują wielkimi namiotami, sprzętem kempingowym, samochodami,
a my mamy tylko nasz skromny dobytek rowerowego harleyowca. To jest chyba
najsłabsza noc na naszej trasie - zimna i ponura, na wielkim zatłoczonym
campingu. Na szczęście jutro będzie znacznie ciekawiej.
Fludir – Gulfoss – Geysir
Od rana szukamy terenu osłoniętego od wiatru. Inaczej
nie ma szans na zagotowanie wody. Jedzenie z proszku nie smakuje, ale rozgrzewa
i daje trochę energii. Znajdujemy namiastkę cichego miejsca obok recepcji
campingu. Z tą recepcją wiąże się rodzaj anegdoty. Otóż całym tym majdanem
zarządza para Włochów albo Hiszpanów. Młodzi ludzie wynajęci przez właścicieli
do obsługi i zarządzania całym tym miastem outdorowców. Są zszokowani. Siedzą
cały czas przytuleni do siebie w małej kanciapie, odziani w grube puchowe
kurtki z kapturami. Mają czapki i rękawiczki. Po prostu nie są w stanie
zrozumieć, jak można spędzać czas w takim miejscu, nocując w namiocie, chodząc ‘na
krótki rękaw’ czy siedząc na wietrze do rana przy słabym piwie. Powiem
szczerze, że my mamy podobne wątpliwości. Ten poranek nie nastraja
optymistycznie. Wpieprzamy pośpiesznie nasze skromne śniadanie i lecimy do
sklepu z alkoholem. Musimy podnieść upadające morale.
No i jak zwykle dajemy radę. Sklepy z alkoholem
nazywają się Vinbudin, a szczegółową informację na temat ich lokalizacji i
godzin otwarcia można znaleźć na stronie ATVR. Kupujemy kilka dobrych piw, z
normalną zawartością alkoholu, a nie tych rozwodnionych z marketów. Piwo
dostępne na Islandii w normalnej sprzedaży ma 2,25% zawartości alkoholu. Równie
dobrze, mogłoby wcale go nie mieć. Oprócz tego kupujemy parę butelek wina. O
dziwo, dobrej jakości wino kosztuje niewiele więcej niż u nas. Tak zaopatrzeni
podejmujemy śmiałą decyzję o udaniu się na kąpiel w wodach termalnych. Jest to
zasługą Małgosi. Jako jedyna wykazuje się jasnością umysłu i intuicją. Co
powiedzieć? Pogoda jest szarobura, wiatr, zimno. Nic nie zachęca do kąpieli.
Wszystko jedno, czy w zimniej, czy w gorącej wodzie. Jak się okazuje, po
dotarciu na kąpielisko, wychodzi słońce, wiatr ustaje, a morale dalej zwyżkuje.
 |
| gorące źródła |
Przez następne dwie godziny oddajemy się czystej
przyjemności. Gorąca woda, piwo, wino, słońce, widoki, bulgoczące wody
termalne, kolorowe minerały wypływające z głębi ziemi... Można siedzieć cały
dzień, gdyby nie trafne spostrzeżenie Pitera, że po raz pierwszy w życiu spocił
się w kąpieli. Wody geotermalne we Fludir należą do najstarszych na Islandii.
Cały patent polega na wyważeniu temperatury. Strumień lodowatej wody
przepływający przez kąpielisko, miesza się ze wrzącą wodą wypływającą z wnętrza
ziemi, tworząc idealną mieszanką do komfortowej kąpieli. Co ciekawe każde
trzęsienie ziemi, lub wybuch wulkanu, jakich mnóstwo na Islandii, może zachwiać
tą kruchą równowagą. Przedziwne miejsce. Nie ma takich wiele w Europie.
Następne godziny to jazda na północ w kierunku
majestatycznego wodospadu Gulfoss, wpisanego na listę UNESCO. Byłem tam już
wcześniej, dlatego spędzam czas na ławce przed marketem z pamiątkami, popijając
piwo. Staję się obiektem zazdrosnych spojrzeń i komentarzy ze strony tłumu
turystów. Magia wodospadu polega na jego gigantycznej wielkości. Nie jest
wysoki, ale masy wody przelewające się w każdej sekundzie przez uskok w korycie
rzeki robią ogromne wrażenie.
 |
| wodospad Gulfoss |
Później zmieniamy kierunek na wschodni i udajemy się
zwiedzać Geysir. To kolejna atrakcja z listy UNESCO. Leży na trasie
wycieczkowej z Reykjaviku, tak zwanej Golden Circle. Jest to jednodniowa wyprawa,
obejmująca najwspanialsze cuda natury zlokalizowane na wschód od stolicy.
Kilkadziesiąt lat wstecz, dokładnie w roku 1916 Great Geysir wystrzelił po raz
ostatni i zamarł. Chociaż to nie jest do końca prawdą, bo wybuchł jeszcze raz w
1935 roku i znów zasnął. Nie ma wiedzy na temat przyczyn takiego stanu rzeczy.
Great Geysir wyrzucał gorącą wodę na wysokość 80 metrów. Obecnie można
podziwiać jego mniejszego brata leżącego w bezpośrednim sąsiedztwie. Nazywa się
Stokkur i regularnie wybucha w odstępach dziesięciu minut wyrzucając gotującą
wodę z parą na wysokość 30 metrów. Co trzeci wytrysk jest podwójny, co wprawia
w zakłopotanie podziwiających go turystów. Wielu zostaje doszczętnie
zmoczonych, ponieważ po pierwszym wybuchu zaczynają podchodzić do krateru i
wtedy następuje kolejna erupcja. Całkiem fajna zabawa dla wtajemniczonych
obserwatorów. Siedząc na ławce sami stajemy się czymś w rodzaju atrakcji
turystycznej. Grupa podstarzałych turystów na rowerach odzianych w podobne
czarne puchowe kurtki budzi coś na kształt współczucia pomieszanego z podziwem.
Niektórzy nawet pytają, czy nie mogą zrobić sobie z nami zdjęcia? Oczywiście
żaden problem. Trochę szkoda, że nie wpadliśmy na pomysł wystawienia pojemnika
na drobne datki.
 |
| Geysir |
 |
| gorące łąki |
Kawałek dalej łapiemy nocleg na campingu i jest to najbardziej
spartańskie spanie na naszej trasie Właścicielami jest małżeństwo mocno
starszych ludzi. Pan szef przemieszcza się po terenie na czymś w rodzaju
sportowego wózka dla niepełnosprawnych. Sam z żoną zamieszkuje też w
przyczepie. W nocy zaliczamy lekką ulewę i to jest duże wyzwanie dla namiotu
Witka i Pitera.
Geysir – Pingvellir – Reykjavik
Obiecałem kilka słów na temat namiotu Witka i Pitera.
Otóż w ostatniej chwili Piter zdecydował, że pojadą z namiotem pożyczonym od
jego serdecznego kolegi, mianowicie Bodka. W dyspozycji była trójka Witosa, ale
Bodek zapewniał, że jego namiot jest prawie nowy i w dodatku fantastyczny.
Trójka na stelażu, z przedsionkiem itd. Jak się okazało to cudo było pozbawione
tropiku. Nie do uwierzenia. Wybrać się na Islandię z samą sypialnią, w dodatku
z ogromną dziurą na samej górze. Właściwie to można by podejrzewać kolegę
Bodka, już nie tylko o zwykłą złośliwość, ale także o coś na kształt zamachu na
zdrowie swoich kolegów. No i jak tu nie wierzyć, że mamy szczęście do pogody.
Była to jedyna noc z deszczem. Skończyło się na niewielkim podtopieniu. Poza
tym samo rozbijanie tego fantastycznego namiotu nastręczało mnóstwo kłopotów,
ponieważ wszystkie maszty były pozrywane i skomponowanie dwóch równych i
jednego krótszego masztu z kilkunastu prawie identycznych części to była
łamigłówka na godzinę. Tak czy inaczej, Piter z Witosem dzielnie znosili te
przeciwności losu.
 |
| brzydsza część grupy |
Przed południem przeprawiamy się do odległego o 30
kilometrów niewielkiego miasteczka Laugarvatn, położonego nad jeziorem, ze
sklepem i stację benzynową. Kilka domów, parę hoteli i kąpielisko, o dziwo
używane przez dzieci i dorosłych mimo temperatury w okolicach 10 stopni i rojów
natrętnych meszek. Specjalnie nie dziwiło nas, że małe dzieci kąpią się w tej
temperaturze, w wodzie niewiele cieplejszej od otoczenia. Podobnie jest w
Norwegii. Wikingowie i tyle. Oni maja zupełnie inną tolerancję na zimno, o czym
przekonamy się jeszcze wielokrotnie w Reykjaviku.
 |
| geologiczna granica między Europą i Ameryką |
Z niewiadomych przyczyn mamy lekki kryzys. Wszystkim z
wyjątkiem Kuby wydaje się, że nie mamy szans na dojechanie do Reykjaviku. Po
krótkiej naradzie postanawiamy wyruszyć w dalszą drogę autobusem. Kuba jest
dzielny i decyduje się na samotną podróż rowerem. Uzgadniamy, że jak da radę to
dojedzie do Reykjaviku, a jak nie, to zabierzemy go po drodze w Pingvellir. Jak
się okazało dał radę, pomimo bardzo silnego przeciwnego wiatru w środkowej
części podróży i kłopotów z odnalezieniem campingu w stolicy. Machnął ponad 100
kilometrów tego dnia, mając do dyspozycji jedynie kilka papierosów i butelkę
coli.
My też mieliśmy swoje przygody związane z załadunkiem
czterech rowerów do autobusu. Problem polegał na tym, że zamiast dużego
autokaru, przyjechał pojazd autokaropodobny. Jedyny bagażnik miał z tyłu i
zmieszczenie w nim czterech rowerów, graniczyło z cudem. Na szczęście pan
kierowca był bardzo miły i pomocny. Poprzekładał wszystkie plecaki pozostałych
podróżnych do wnętrza autobusu, a my w tym czasie rozkręciliśmy nasze rowery.
Zmieściliśmy się na styk. Po drodze obejrzeliśmy najbardziej znane miejsce na
Islandii. Taką narodową świętość czyli Pingvellir. Jest to miejsce styku dwóch
płyt tektonicznych - amerykańskiej i europejskiej, otoczone przejrzystym
jeziorem i widocznym uskokiem tektonicznym, bezustannie powiększającym się,
wskutek czego, Islandia rozrasta się co roku o około 2cm. W niektórych
miejscach można stanąć okrakiem i być jedną nogą w Europie, drugą w Ameryce.
Po przybyciu na camping lokalizujemy rower Kuby i
idziemy załatwić formalności. Camping przypomina miasto. Setki namiotów różnych
rozmiarów, przyczep, domki do wynajęcia
itd. Całą noc trwa ruch, Ludzie przybywają, pakują się, rozbijają, korzystają z
toalet. Różne nacje i języki. Istna wieża Babel. Piter, Małgosia i ja wybieramy
się do centrum na kolację. Witek z Kubą postanawiają zostać na obiekcie i
obejrzeć finał Mistrzostw Europy w piłce nożnej. W drodze do restauracji mamy
okazję zaobserwować jaką niezwykłą odpornością na zimo wykazują są rdzenni
mieszkańcy wyspy. Większość przechadza się po mieście w tropikalnych strojach.
Królują krótkie spodnie i krótkie rękawki. My mamy na sobie puchowe kurtki i
kalesony. Szok. Noc należy do najzimniejszych w czasie naszego pobytu na
Islandii.
 |
| Wiking w Reykijaviku |
Reykjavik – Keflavik
Rano - wiadomo. Śniadanie i takie tam. Później ruszamy
na Reykjavik. No może nie od razu. Wcześniej Witek załatwia nam niespodziankę.
Otóż, na początku wyprawy zostawiliśmy w przechowalni na campingu nasz dobytek
związany z powrotem do kraju. Chodzi o pokrowce na rowery, strecze, taśmy
klejące i tym podobne. Kontrakt według Witka był następujący: karton z całym
tym badziewiem miał być przechowany przez okres tygodnia w przechowalni bagażu.
Jak się okazało został przechowany w korytarzu czy w otwartym pokoju. No nie do wiary. Co za
złamanie wszelkich zasad. Tak czy inaczej, reklamacja Witka została
uwzględniona i pani z recepcji oddała mu
całą kwotę za wspomnianą usługę. Chryste... Całe 3500 koron. No więc, w takim
razie, mamy kasę na zakupy w sklepie Vinbudin. Po dotarciu do celu, okazało
się, że otwierają dopiero o 11-ej. Co było robić. Zajęliśmy się zwiedzaniem
Reykjaviku. W trakcie objazdu po mieście przyszła do mnie wiadomość o
opóźnieniu naszego lotu do Gdańska. Tym sposobem mieliśmy spędzić dodatkowe
dwie godziny na lotnisku.
 |
| piękniejsza część grupy w porcie |
 |
| stara część portu |
 |
| rzeźba |
Po otwarciu sklepu z alkoholem odbyliśmy dość
skomplikowaną naradę na temat ilości i rodzaju butelek jakie mamy zamiar zakupić
ku pokrzepieniu serc. Rozmowie przysłuchiwała się polska obsługa sklepu i
wprawiło ich to w całkiem miły nastrój. Polacy to 10% populacji wyspy i często
na nich trafialiśmy. Stanęło na litrze za bajońską cenę, o której nie zamierzam
wspominać i dwóch butelkach wina. Tak wyposażeni udaliśmy się na nabrzeże, w
sąsiedztwo jakiegoś bardzo cennego zabytku stolicy i oddaliśmy się konsumpcji.
Morale natychmiast wzrosło, czas się skrócił, a humor nie opuszczał nas już do
końca wyprawy. Przyszedł czas na obiad. Kuba wypatrzył ciekawą orientalna
restaurację, w której serwowano pyszny lunch w bardzo rozsądnej, jak na
Islandię, cenie.
 |
| nad zimnym morzem |
 |
| droga na lotnisko |
Kolejne cztery godziny zajęło nam przedostanie się do
Keflavik. Całą drogę uciekaliśmy przed ulewą, jadąc z wiatrem. Krajobraz w
drodze na lotnisko przypomina ogromną kamienną pustynię, powstałą wskutek
rozlania się lawy. Gdzie nie gdzie jeszcze czuć zapach siarki i widać unoszące
się języki białego dymu. Wszystko to graniczy z bezkresem morza i jest
porośnięte zielonkawym mchem. Piękny, aczkolwiek trochę monotonny krajobraz.
Małgosia jeszcze w Reykjaviku natknęła się na kilka folderów reklamujących
atrakcje wyspy, których nie dane nam było obejrzeć. Między innymi czynne
wulkany czy groty w głębi ziemi z widokiem na wypływającą lawę, do których
zjeżdża się windą... Wygląda na to, że jeszcze powrócę na Islandię, ale już
chyba bez roweru.
Komandor
 |
| Małgosia |
 |
Komandor
|
 |
| Kuba |
 |
| Piter |
 |
| Witos |
Komentarze
Prześlij komentarz