Islandia 2016


Przestrzeń wokół nas ciągle tworzy się na nowo. Czynne wulkany, dzikie i rwące rzeki o nieregularnych korytach, spływające z gór lodowce, silny, porywisty wiatr, częste zmiany temperatur z przejściem przez zero. Resztę dopowiada wyobraźnia i kompletny brak cywilizacji.

Uczestnicy: Małgosia, Piter, Kuba, Witek, Komandor.

Trasa: Keflavik, Reykjavik (autobus), Skogar, Hellisholar, na północ w kierunku na Landmannlaugar, Vik, Fludir, Gulfoss, Geysir, Pingvellir, Reykjavik, Keflavik.

MAPA

Dystans: około 400 km (plus przeprawy autobusowe).

Po co jechać na Islandię, a właściwie Iceland, czyli krainę lodu? To ważne rozróżnienie, bo dla wielu rodaków Islandia to kraina całkowicie nieznana. Czy to jest daleko od Polski czy blisko? Chyba na północy. Ale czy dalekiej północy? Czy tam żyją niedźwiedzie polarne? Jeżeli się pomylisz i wpiszesz w Google ‘Island’, to pokaże się nam kilkanaście pięknych tropikalnych wysp. Przecież ‘island’ po angielsku znaczy po prostu wyspa. A Iceland to miejsce na północny zachód od Wielkiej Brytanii. Do Grenlandii jest z tam bliżej niż do Szkocji. Nie jest tak bardzo wysunięta na północ jak północna Norwegia, ale jest wyspą na Atlantyku, położoną na przecięciu dwóch płyt kontynentalnych: euroazjatyckiej i północnoamerykańskiej, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Islandia to kraina śniegu z największym w Europie lodowcem, ale też wyspa czynnych wulkanów, fiordów, pierwotnej przyrody i niezwykle dzielnych ludzi, którzy zdecydowali się na życie w tym surowym i niegościnnym klimacie. Na Islandii żyje trzy razy więcej owiec, niż ludzi. Wracając do pytania: Po co jechać na Islandię, skoro można pojechać na południe Europy? No cóż, nie znam odpowiedzi. Nie chcę nikogo przekonywać, ani zachęcać. Jestem samolubem i egoistą, po prostu. Im mniej turystów na Islandii tym lepiej dla tych, którzy chcą i mogą się tam dostać. I może właśnie to jest odpowiedź na pytanie: Po co jechać na Islandię?

Islandia
My lecimy Wizzerem z Gdańska. Wykorzystujemy okazję i łapiemy dosyć tani transport na wyspę. Nasz dobytek obejmuje nie tylko rowery i podstawowe, rowerowo-outdoorowe ubrania spakowane w sakwy. Ciągniemy ze sobą jeszcze całą masę innych niezbędnych rzeczy. Musimy mieć namioty, kuchenki, jedzenie, napoje (wiadomo jakie), ubrania na zimno i deszcz, ale również kąpielówki i kremy z filtrem. Islandia to kraj sprzeczności. Jest albo jasno przez całą dobę albo ciemno, albo zimno i wietrznie albo ciepło i wilgotno, jest albo deszczowo albo pustynnie. Potężne lodowce sąsiadują o kilka kilometrów z wiecznie zielonymi pastwiskami, ponieważ wyspę obiega ciepły prąd oceaniczny. W ciągu naszej zaledwie tygodniowej wyprawy zaznamy wszystkich tych skrajności. Tak czy inaczej, po kolei...


Keflavik – Reykjavik

Lądujemy na lotnisku międzynarodowym w Keflavik. Vik w języku islandzkim oznacza zatokę. Keflavik leży 45 km od stolicy, więc przeprawa do Reykjaviku z lotniska, w skrajnych warunkach, może zabrać cały dzień. Wiem o czym mówię, bo po drodze spotkaliśmy rowerowego turystę z Niemiec. Opowiadał o innej spotkanej przez niego parze rowerzystów. Mówił, że natknęli się na tak silny przeciwny wiatr, że przez dwa dni ujechali zaledwie 25 kilometrów. My wybieramy wariant autobusowy. Nie jest tani, ale prawie nic na Islandii nie jest tanie. Chociaż to też nie jest prawdą, bo na przykład ogrzewanie i energia elektryczna są praktycznie za darmo. Poza tym zaoszczędzimy na biesiadach w restauracjach i kupowaniu licznych trunków w lokalnych barach. Na Islandii prawie nie ma sprzedaży alkoholu, a restauracje są abstrakcyjnie drogie i bardzo nieliczne, z wyjątkiem stolicy. Dla rowerzysty w naszym stylu gastronomia jest praktycznie nieosiągalna.

ekipa, Witos robi zdjęcie
Jest wieczór, około 21.00. Wymieniamy euro na korony, ładujemy cały nasz majdan i ruszamy autobusem do Reykjaviku. Na miejscu jesteśmy około jedenastej w nocy. Cały czas jest jasno. Nikogo nie ma. Podobno większość z 300 tysięcy mieszkańców kraju zgromadziła się w centrum i wita piłkarzy, wracających z Euro. Na pustym dworcu autobusowym skręcamy rowery i ładujemy na nie cały wielki majdan. Porzucamy zbędne kartony i łapiemy wcześniej zarezerwowany nocleg w miejscowym hostelu. Śpimy w czteroosobowym pokoju w pięcioro. Nikt nie robi żadnych problemów, tym bardziej, że nie ma żadnej obsługi. Wszystko jest self service. Dla nas dobrze. W nocy praktycznie nie robi się ciemno. Musimy wstać przed szóstą, bo około 07.30 mamy kolejny autobus przerzucający nas do Skogar. Skogar leży na wschód od Reykjaviku, na trasie do miasta Vik. To miejsce z fantastycznym wodospadem i starą wioską, gdzie strzechy domków pokryte są darnią z trawy. Docieramy tam około południa. Od Skogar zaczynamy naszą przygodę z Iceland.



Skogar – Hellisholar

Południe, w sensie dwunasta, może pierwsza po południu. Słońce. Nawet ciepło. Sporo turystów. Zakładamy bazę i lecimy wahadłowo zwiedzać wodospad. Zwiedzanie obejmuje oglądanie ściany wody z poziomu morza albo wejście na górę i widok na wodospad z lotu ptaka. Dalej szlak prowadzi przez góry do doliny Porsmork, być może najładniejszej na całej wyspie. Przez chwilę miałem nawet śmiały plan, żeby przedostać się tam na rowerach, ale na szczęście rozsądek zwyciężył, bo zejście do doliny z gór odbywa się po wąskich górskich ścieżkach.

wodospad Skogar
tęcza
wodospad Skogar - widok z góry
Kawałek dalej na zachód jest drugi wodospad. Być może jeszcze bardziej spektakularny. Jego niezwykłość polega na tym, że można go obejść od tyłu, wchodząc za ścianę wody, spadającą z kilkudziesięciu metrów. Wrażenia estetyczne gwarantowane, tak jak i zmoczenie całej garderoby. Jeszcze kawałek dalej jest wąska szczelina skalna przypominająca grotę. Przepływa przez nią wąski strumyk, a światło, docierające przez otwór w górze skały, powoduje spektakularne efekty. Następuje jego rozczepienie i załamanie jak w pryzmacie. W najbliższej okolicy jest jeszcze jedna ciekawostka, związana z bardzo niedawną przeszłością. To właśnie tam, w 2010 roku, wybuchł wulkan Eyjafjallajokull, paraliżując ruch samolotów nad Europą i powodując, że kilka delegacji zagranicznych nie przyjechało na pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego po katastrofie smoleńskiej. Można obejrzeć poświęconą wybuchowi tablicę pamiątkową i zwiedzić wioskę, która najbardziej ucierpiała podczas erupcji. Kolejna atrakcja, z której jednak nie skorzystaliśmy, to położony w pobliżu basen geotermalny, dokładnie na zboczu wulkanu Eyjafjallajokull. Brakowało nam trochę czasu, bo chociaż zaczęliśmy dzień bardzo wcześnie, to jego połowę spędziliśmy w autobusie. Wszystkie te atrakcje znajdują się w odstępie zaledwie kilkunastu kilometrów, więc tego dnia nie przejechaliśmy zbyt wielu.

w jaskini
Eyjafjallajokull za chmurami
W drodze do noclegu na campingu w Hellisholar napotykamy stado półdzikich koni, przepędzanych przez drewniany most, zawieszony nad rozlewiskiem rzeki. Bajeczny widok. Mało jest miejsc w Europie gdzie można zobaczyć podobny spektakl. Na Islandii takich półoswojonych, hodowlanych koni są tysiące. Przez cały rok żyją na ogromnych pastwiskach, także w zimie. Są trochę mniejsze od naszych i zdecydowanie lepiej przystosowane do ekstremalnych warunków. Mam na myśli niskie temperatury i częsty wiatr osiągający siłę huraganu, a przy tym padający deszcz lub śnieg. Mają długie grzywy, piękne ogony i grubą sierść, przypominającą wełnę.


islandzkie konie
islandzkie barany
Na campingu czeka nas miła niespodzianka. Jest on wyposażony w sporą balię z gorącą wodą. Takie islandzkie jacuzzi. Witek, Piter i Kuba spędzą w nim długi wieczór, a właściwie prawie noc, tym bardziej, że słońce nie chce zajść. Ja kładę się jak zwykle pierwszy. Małgosia rezygnuje ze wspólnej kąpieli. Wystarcza jej niezła łazienka na campingu. Piter na koniec wieczoru, lekko otumaniony kąpielą i zapasami przywiezionych z kraju napojów, w ramach żartu, wyciąga wszystkie śledzie ze swojego i Witka namiotu oraz z namiotu Kuby. Efekt tej zabawy jest taki, że rano koledzy budzą się, leżąc nie w namiotach, a właściwie nimi przykryci. Na szczęście w nocy nie padało. Poza tym namiot Witka i Pitera to temat na oddzielną opowieść, ale o tym za chwilę. Kolejnego dnia ruszamy w głąb wyspy. W kierunku północnym, na spotkanie z lodowcem Myrdaljokull. Oczywiście nie zamierzamy go zdobywać. Z rowerami to niewykonalne. Chcemy go objechać, kierując się do Landmannalaugar. Jednego z najbardziej spektakularnych miejsc na Islandii.


Hellisholar – Mosar

Lekko skacowani, no może nie wszyscy, ruszamy po śniadaniu. Ten camping zapamiętamy, jako najbardziej gościnny i luksusowy ze wszystkich na jakich przyszło nam później obozować. Poruszamy się po asfaltowej drodze, majestatyczną, szeroką doliną, wzdłuż rozlewiska kilku rzek, tworzących potężne rumowisko skalne. Droga przechodzi w pewnym momencie w szuter, aż wreszcie zmienia się w  utrudniającą poruszanie  nawierzchnię o ostrych dużych kamieniach. Bezustannie, ale na szczęście powoli, nabieramy wysokości i tylko co jakiś czas musimy wprowadzać rowery na strome przewyższenia. Widoki zapierają dech w piersiach. Pogoda dopisuje. Właściwie bezchmurne niebo, słabiutki wiatr, nawet ciepło. Po drodze jest piękny wodospad. Niewielki jak na warunki islandzkie, ale z ławką na której można odpocząć i możliwością wejścia za spadającą wodę, co zawsze jest dodatkową atrakcją. My z Małgosią jesteśmy drugi raz w tym miejscu. Wcześniej byliśmy tu zimą, samochodem.

Małgosia i Komandor
Im dalej tym trudniej. Poruszamy się dosyć wolno. Wiadomo ciężkie rowery, słaba droga i przewyższenie robią swoje. Małgosia jest nieprawdopodobnie dzielna. Taszczy sporych rozmiarów dobytek, dodatkowo wielką torbę na kierownicy. Ja wiozę część jedzenia i sprzęt do gotowania. Reszta zapasów jest rozproszona po sakwach kolegów. Gaz w butlach, zapasy napojów wyskokowych z Polski, woda, coca-cola itd. Spowalnia nas też częste robienie przerw na zdjęcia i kontemplację widoków, zupełnie innych niż w naszej części Europy.

z lodowcem w tle
Na Islandii ma się wrażenie, że przestrzeń ciągle tworzy się na nowo. Czynne wulkany, dzikie i rwące rzeki o nieregularnych korytach, spływające z gór lodowce, silny, porywisty wiatr, częste zmiany temperatur z przejściem przez zero. To wszystko tworzy warunki do ciągłej zmiany krajobrazu. Drogi muszą być bezustannie poprawiane, bo pozostawione na rok bez wyrównania, giną pod zwałami ruchomych pyłów wulkanicznych i  rumowisk. Skały nabierają, w zmieniającym się świetle, przeróżnych kolorów. Resztę dopowiada wyobraźnia i kompletny brak cywilizacji. Na wyspie jest mnóstwo miejsc, gdzie zupełnie nie ma ingerencji w krajobraz ze strony człowieka, pierwotnie dziewiczych. Nie ma śmieci, nawet najdrobniejszych. Porażające pustkowia i tylko szum wiatru, odgłosy dziwnych, u nas niespotykanych, ptaków i czasem ryk wodospadów, albo gulgot spienionych i rwących rzek, spływających z potężnych lodowców.
 
wieje

kuchnia polowa w szopie
Docieramy do czegoś w rodzaju stajni. Mamy ławkę i zaciszne miejsce do gotowania. Po dwóch godzinach ruszamy dalej. Pod koniec dnia, lekko wyczerpani, postanawiamy zostać na noc przy domku (tzw. hytte) z widokiem na rzekę i most w dole. Decyzję ułatwiają nam spotkani po drodze młodzi Islandczycy, rozwożący po stajniach wzdłuż drogi siano, zwinięte w wielkie bele,. Poruszają się potężnymi pickapami i podwożą Małgosię pod strome wzniesienie. Zapytani mówią, że jest to mini schronisko do wynajęcia, ale oni nie mają kontaktu z właścicielem. Informują nas o możliwości skorzystania z bieżącej wody na zewnątrz budynku i ruszają w powrotną drogę. Niestety są głusi na nasze prośby o możliwość odpłatnego podrzucenia Małgosi, paręnaście kilometrów w głąb wyspy. Być może my dalibyśmy radę pokonać tę odległość, ale Małgosia jest już bardzo zmęczona. Zatrzymujemy się w pobliżu domku i robimy szybką naradę. Mamy nadzieję, że może gospodarz zostawił klucz pod wycieraczką albo w jakimś innym sekretnym miejscu. Niestety nie.

po drodze 1
po drodze 2
Dochodzimy do wniosku, że można spróbować wejść do obiektu podstępem, zanocować w cywilizowanych warunkach, a panu właścicielowi zostawić na stole pieniądze za nocleg. Dostajemy się do środka przez małe okienko w bocznej ścianie domu, od strony składziku. Czysty włam - nie powodujemy żadnych zniszczeń. Akcją dowodzi Piter, najbardziej ogarnięty technicznie spośród nas. Okazuje się, że oprócz licznych posiadanych przez niego talentów ma także smykałkę do bezszelestnego wkradania się do zamkniętych nieruchomości. Śpimy na łóżkach, w śpiworach z dostępem do  skromnej toalety i kuchenki. Jest to o niebo lepsze od kolejnej nocy w namiotach przy temperaturze w okolicach zera stopni. Rano piszemy do właściciela list i zostawiamy rozsądną kwotę za nocleg. Pokonaliśmy zaledwie 50 kilometrów, ale większość w ciężkich warunkach, z dużymi podejściami i po kiepskich drogach. Kolejny dzień będzie jeszcze trudniejszy, bo czekają nas dodatkowe atrakcje np. pokonanie 8 czy 9 brodów rzek.

włam

schronisko

Mosar – Grof

Po śniadaniu ruszamy w jeszcze głębszy interior. Strome podejście na dzień dobry. Jak już wspomniałem, czekają na nas atrakcje w postaci rzek do pokonania. Mamy doświadczenie w tej dziedzinie z Witkiem i Piterem. Jakiś miesiąc wcześniej, schodząc z przełęczy w Armenii, wielokrotnie zanurzaliśmy nasze nogi w zimnych, kaukaskich rzekach. Wiemy, że w tym celu przydają się gumowe buty, najlepiej crocsy lub sandały na jeżowce. Dno rzek zawsze jest kamieniste, ostre i śliskie. Przechodzenie boso jest naprawdę bardzo ryzykowne. Przez pierwsze kilka strumieni przenoszę Małgosię na barana. Boję się o jej zdrowie.

rzeka 1
rzeka 2
rzeka 3
Otaczający nas krajobraz zmienia się diametralnie. Jesteśmy na wielkim płaskowyżu na wysokości około 600 metrów. Wokół pustynia. Suchy, wulkaniczny pył pokrywa ogromny, płaski teren. W oddali lśniące śniegiem lodowce: Myrdalsjokull, Slutjokull i Dorfajokull. Mijamy kilka spektakularnych szczytów. Wyrastają z równiny jak potężne stożki. Nic dziwnego. Przecież to wulkany. Najbardziej imponujący nosi nazwę Maelifel. Kilka kilometrów za nim przechodzimy przez najbardziej wymagającą na naszej trasie rzekę. Jest szeroka i obdarzona mocnym nurtem. Spotykamy tam wielu pieszych turystów. To jest miejsce na szlaku pomiędzy głównymi atrakcjami tej części Islandii. Mam na myśli Landmannlaugar i Porsmork. Przejście przez nurt wymaga koncentracji. Rzeka nie jest specjalnie głęboka. Około 60 cm, ale prąd w środku jest dość mocny, a rower z sakwami działa jak boja, spychająca prowadzącego w dół rzeki. Dodatkowo temperatura wody nie przekracza kilku stopni. Wszyscy przedostajemy się na drugą stronę bez strat. Jedynie sakwy Kuby lekko przeciekają. Ja przechodzę przez rzekę trzykrotnie. Najpierw przeprowadzam własny rower, później rower Małgosi, a na końcu ją samą, przy wsparciu pożyczonych kijków, od napotkanych pieszych turystów.

droga
ekipa, Piter robi zdjęcie
Dalsza droga ma nas wprowadzić w jeszcze wyższe góry i w mojej głowie rodzi się wątpliwość, czy aby na wysokości ponad 800 m. nie zaskoczy nas głęboki śnieg, uniemożliwiający przedostanie się do Landmannlaugar w rozsądnym czasie. Poruszamy się ze średnią prędkością około siedmiu, ośmiu kilometrów na godzinę. Pozostaje do pokonania jeszcze około 50 kilometrów. W trudnych warunkach może zająć nam to dwa i pół dnia. Mówiąc o śniegu, wiem coś na ten temat. Już na wysokości 600 m. napotykamy pierwsze łachy. Wcześniej w Norwegii, razem z Piterem i moimi synami, pchaliśmy objuczone rowery przez głęboki śnieg na dystansie 15 kilometrów. Do stacji kolejki dotarliśmy kompletnie wyczerpani i mocno przemoczeni. Po krótkiej naradzie decydujemy się na odwrót w kierunku wschodnim, do głównej drogi nr 1. Zmiana planu. Do magicznego miejsca Landmannlaugar dotrzemy innym razem. Dzisiaj, z perspektywy czasu, myślę sobie, że może za łatwo się poddaliśmy, a właściwie to ja się poddałem. Nie mniej jednak, z dzikimi górami nie można igrać. Wielu turystów na Islandii ma co roku poważne problemy związane z wychłodzeniem. Zdarzają się nawet wypadki śmiertelne, a my jesteśmy przecież zwykłymi mieszczuchami w średnim wieku, na co dzień zajmującymi się głównie siedzeniem na tyłku przed komputerem.

islandzkie błoto
pustynia 1
pustynia 2
pustynia 3
Nową trasą posuwamy się dość mozolnie, bo droga jest w opłakanym stanie i stawia przed rowerzystą oraz rowerem duże wyzwania natury technicznej. Podjazd, zjazd, woda, kamienie, piach. Ludzi nie ma. Mija nas tylko kilka monster trucków, którymi wożeni są turyści. Mamy tymczasem jeszcze kilka rzek do pokonania, w tym tą najgłębszą ze wszystkich. Małgosia, aby się przedostać, musi zdjąć spodnie, bo nurt sięga powyżej uda. Całe szczęście, że mamy suche gacie. Perspektywa zmoczenia do pasa w tej lodowatej wodzie, wydaje się skutkować pewnym przeziębieniem. Opadamy lekko w dół, by w końcu po 70 km ciężkiej drogi, zjechać z gór. Potem kolejne 20 km po asfalcie, już o godzinie 22 docieramy w okolice głównej drogi i łapiemy darmowy nocleg na trawie przy małym pensjonacie. Na miejscu są pokoje do wynajęcia, ale niestety wszystkie zajęte. Życzliwa pani gospodyni proponuje Małgosi możliwość skorzystania z łazienki, a dodatkowo śniadanie w rozsądnej cenie. Załatwiamy od niej jeszcze kilka puszek coca-coli, jako wypełniacz dla naszych zapasów alkoholu zabranych z Polski. Rozbijamy namioty, na kolację po raz kolejny jemy KitKat (na pytanie dlaczego kupiłem tylko 1 rodzaj batonów, nie umiem dać sensownej odpowiedzi), przepijamy nieco i wyczerpani idziemy spać.

zielone równiny
W tym miejscu muszę dodać kilka słów na temat numeracji dróg, po których jechaliśmy w ciągu ostatnich dwóch dni, ponieważ nazwy miejscowości mówią bardzo niewiele, dlatego bo są to często nazwy jedynie pojedynczych osad, mających zaledwie po dwa, trzy domy albo chyba wcale. Przedwczoraj ruszyliśmy po drodze nr 261, później skręciliśmy w prawo w drogę 210, która wreszcie przechodzi w 208, a następnie w 209.  209 wreszcie wpada do głównej 1-ynki na północny - wschód od Vik i Myrdal, dość dużych miejscowości na wybrzeżu, do których dotarliśmy około południa następnego dnia.

baza
Grof – Vik – Fludir

Rano w trakcie śniadania, korzystając z dostępu do internetu, rezerwuję przejazd autobusem z Vik do Selfoss. Niestety kolejny duży wydatek spowodowany przeciwnościami losu. Około południa jesteśmy w Vik. Po drodze dajemy się ponieść wiatrowi w plecy i obserwujemy niezwykłe krajobrazy. W pewnym momencie przez drogę przetacza się tuman wulkanicznego pyłu wymieszany z morską, słoną bryzą. Widoczność znacznie spada. Mamy wrażenie aury tajemniczości i bajkowości. Kawałek dalej oglądamy przedziwnej urody wyspę. Położona blisko lądu, urzeka niezwykłością form skalnych. Jest podobna do zamków budowanych z piasku. W Vik odpoczywamy w knajpie, a potem ładujemy cały ekwipunek do autobusu i jedziemy na zachód. Po drodze mijamy poprzednio podziwiane wodospady. Wczesnym popołudniem wysiadamy na skrzyżowaniu krajowej jedynki z drogą numer 30 w kierunku na Fludir. Właściwie to nie ma tam przystanku, ale jest niewielka zatoka, coś na kształt parkingu i poproszony przez nas miły kierowca autobusu, zatrzymał się. Montujemy rowery, przypinamy dobytek i w drogę. Tym razem na północ. Poruszamy się środkiem, pomiędzy dwoma dużymi rzekami - Olfusą i Pjorsą. Obie tworzą wielkie rozlewiska, bystrza i wodospady. Niestety, żeby doświadczyć tych cudów natury, trzeba zapuścić się w głąb rozległych łąk, przegrodzonych płotami z drutu kolczastego. My trzymamy się asfaltu. Powoli nabieramy wysokości. Pogoda słabnie. Nie pada, ale niebo szarzeje. Gruba warstwa chmur nie pozostawia wątpliwości. Dzisiaj już raczej nie zobaczymy słońca.

droga do Vik
Do Fludir przybywamy wczesnym wieczorem. Jest to jedno z tych niewielu miast na Islandii, gdzie można zaopatrzyć się w alkohol. Sklep zamknięty, ale czynny jest jeszcze supermarket. Kupujemy coś na kształt kolacji oraz kilka piw typu sikacz i robimy piknik przy sklepowych stolikach – wewnątrz można się trochę ogrzać. Dopiero z chwilą zamknięcia marketu udajemy się na camping. Jest gigantyczny. Wszędzie pełno różnego rodzaju kamperów. Oprócz wielkich przyczep, jest mnóstwo przyczepo – namiotów. Taki rodzaj przemieszczania się po Islandii jest bardzo popularny. Wygląda to mniej więcej tak, że terenowy samochód ciągnie przyczepkę, która w wyniku kilku nieskomplikowanych czynności, zamienia się w wielki namiot. Takim zestawem można bez problemu przedostać się w najbardziej niegościnne ostępy i w miarę szybko rozstawić domek na noc. Camping nie zasypia, całą noc jest jasno. Gwar, grille, zabawy na świeżym powietrzu, pomimo temperatury niewiele przekraczającej zero stopni. Do tego solidny, zimny wiatr. Jak zwykle robimy trochę badziewia. Postanawiamy przystawić w pobliże naszych namiotów drewniany stolik. Rano okazuje się, że nie jest to mile widziane przez naszych sąsiadów, którzy rozbili się właśnie w pobliżu wspomnianego mebla. Mamy to gdzieś. Oni dysponują wielkimi namiotami, sprzętem kempingowym, samochodami, a my mamy tylko nasz skromny dobytek rowerowego harleyowca. To jest chyba najsłabsza noc na naszej trasie - zimna i ponura, na wielkim zatłoczonym campingu. Na szczęście jutro będzie znacznie ciekawiej.

Fludir – Gulfoss – Geysir

Od rana szukamy terenu osłoniętego od wiatru. Inaczej nie ma szans na zagotowanie wody. Jedzenie z proszku nie smakuje, ale rozgrzewa i daje trochę energii. Znajdujemy namiastkę cichego miejsca obok recepcji campingu. Z tą recepcją wiąże się rodzaj anegdoty. Otóż całym tym majdanem zarządza para Włochów albo Hiszpanów. Młodzi ludzie wynajęci przez właścicieli do obsługi i zarządzania całym tym miastem outdorowców. Są zszokowani. Siedzą cały czas przytuleni do siebie w małej kanciapie, odziani w grube puchowe kurtki z kapturami. Mają czapki i rękawiczki. Po prostu nie są w stanie zrozumieć, jak można spędzać czas w takim miejscu, nocując w namiocie, chodząc ‘na krótki rękaw’ czy siedząc na wietrze do rana przy słabym piwie. Powiem szczerze, że my mamy podobne wątpliwości. Ten poranek nie nastraja optymistycznie. Wpieprzamy pośpiesznie nasze skromne śniadanie i lecimy do sklepu z alkoholem. Musimy podnieść upadające morale.

No i jak zwykle dajemy radę. Sklepy z alkoholem nazywają się Vinbudin, a szczegółową informację na temat ich lokalizacji i godzin otwarcia można znaleźć na stronie ATVR. Kupujemy kilka dobrych piw, z normalną zawartością alkoholu, a nie tych rozwodnionych z marketów. Piwo dostępne na Islandii w normalnej sprzedaży ma 2,25% zawartości alkoholu. Równie dobrze, mogłoby wcale go nie mieć. Oprócz tego kupujemy parę butelek wina. O dziwo, dobrej jakości wino kosztuje niewiele więcej niż u nas. Tak zaopatrzeni podejmujemy śmiałą decyzję o udaniu się na kąpiel w wodach termalnych. Jest to zasługą Małgosi. Jako jedyna wykazuje się jasnością umysłu i intuicją. Co powiedzieć? Pogoda jest szarobura, wiatr, zimno. Nic nie zachęca do kąpieli. Wszystko jedno, czy w zimniej, czy w gorącej wodzie. Jak się okazuje, po dotarciu na kąpielisko, wychodzi słońce, wiatr ustaje, a morale dalej zwyżkuje.

gorące źródła
Przez następne dwie godziny oddajemy się czystej przyjemności. Gorąca woda, piwo, wino, słońce, widoki, bulgoczące wody termalne, kolorowe minerały wypływające z głębi ziemi... Można siedzieć cały dzień, gdyby nie trafne spostrzeżenie Pitera, że po raz pierwszy w życiu spocił się w kąpieli. Wody geotermalne we Fludir należą do najstarszych na Islandii. Cały patent polega na wyważeniu temperatury. Strumień lodowatej wody przepływający przez kąpielisko, miesza się ze wrzącą wodą wypływającą z wnętrza ziemi, tworząc idealną mieszanką do komfortowej kąpieli. Co ciekawe każde trzęsienie ziemi, lub wybuch wulkanu, jakich mnóstwo na Islandii, może zachwiać tą kruchą równowagą. Przedziwne miejsce. Nie ma takich wiele w Europie.

Następne godziny to jazda na północ w kierunku majestatycznego wodospadu Gulfoss, wpisanego na listę UNESCO. Byłem tam już wcześniej, dlatego spędzam czas na ławce przed marketem z pamiątkami, popijając piwo. Staję się obiektem zazdrosnych spojrzeń i komentarzy ze strony tłumu turystów. Magia wodospadu polega na jego gigantycznej wielkości. Nie jest wysoki, ale masy wody przelewające się w każdej sekundzie przez uskok w korycie rzeki robią ogromne wrażenie.

wodospad Gulfoss
Później zmieniamy kierunek na wschodni i udajemy się zwiedzać Geysir. To kolejna atrakcja z listy UNESCO. Leży na trasie wycieczkowej z Reykjaviku, tak zwanej Golden Circle. Jest to jednodniowa wyprawa, obejmująca najwspanialsze cuda natury zlokalizowane na wschód od stolicy. Kilkadziesiąt lat wstecz, dokładnie w roku 1916 Great Geysir wystrzelił po raz ostatni i zamarł. Chociaż to nie jest do końca prawdą, bo wybuchł jeszcze raz w 1935 roku i znów zasnął. Nie ma wiedzy na temat przyczyn takiego stanu rzeczy. Great Geysir wyrzucał gorącą wodę na wysokość 80 metrów. Obecnie można podziwiać jego mniejszego brata leżącego w bezpośrednim sąsiedztwie. Nazywa się Stokkur i regularnie wybucha w odstępach dziesięciu minut wyrzucając gotującą wodę z parą na wysokość 30 metrów. Co trzeci wytrysk jest podwójny, co wprawia w zakłopotanie podziwiających go turystów. Wielu zostaje doszczętnie zmoczonych, ponieważ po pierwszym wybuchu zaczynają podchodzić do krateru i wtedy następuje kolejna erupcja. Całkiem fajna zabawa dla wtajemniczonych obserwatorów. Siedząc na ławce sami stajemy się czymś w rodzaju atrakcji turystycznej. Grupa podstarzałych turystów na rowerach odzianych w podobne czarne puchowe kurtki budzi coś na kształt współczucia pomieszanego z podziwem. Niektórzy nawet pytają, czy nie mogą zrobić sobie z nami zdjęcia? Oczywiście żaden problem. Trochę szkoda, że nie wpadliśmy na pomysł wystawienia pojemnika na drobne datki.

Geysir
gorące łąki
Kawałek dalej łapiemy nocleg na campingu i jest to najbardziej spartańskie spanie na naszej trasie Właścicielami jest małżeństwo mocno starszych ludzi. Pan szef przemieszcza się po terenie na czymś w rodzaju sportowego wózka dla niepełnosprawnych. Sam z żoną zamieszkuje też w przyczepie. W nocy zaliczamy lekką ulewę i to jest duże wyzwanie dla namiotu Witka i Pitera.


Geysir – Pingvellir – Reykjavik

Obiecałem kilka słów na temat namiotu Witka i Pitera. Otóż w ostatniej chwili Piter zdecydował, że pojadą z namiotem pożyczonym od jego serdecznego kolegi, mianowicie Bodka. W dyspozycji była trójka Witosa, ale Bodek zapewniał, że jego namiot jest prawie nowy i w dodatku fantastyczny. Trójka na stelażu, z przedsionkiem itd. Jak się okazało to cudo było pozbawione tropiku. Nie do uwierzenia. Wybrać się na Islandię z samą sypialnią, w dodatku z ogromną dziurą na samej górze. Właściwie to można by podejrzewać kolegę Bodka, już nie tylko o zwykłą złośliwość, ale także o coś na kształt zamachu na zdrowie swoich kolegów. No i jak tu nie wierzyć, że mamy szczęście do pogody. Była to jedyna noc z deszczem. Skończyło się na niewielkim podtopieniu. Poza tym samo rozbijanie tego fantastycznego namiotu nastręczało mnóstwo kłopotów, ponieważ wszystkie maszty były pozrywane i skomponowanie dwóch równych i jednego krótszego masztu z kilkunastu prawie identycznych części to była łamigłówka na godzinę. Tak czy inaczej, Piter z Witosem dzielnie znosili te przeciwności losu.

brzydsza część grupy
Przed południem przeprawiamy się do odległego o 30 kilometrów niewielkiego miasteczka Laugarvatn, położonego nad jeziorem, ze sklepem i stację benzynową. Kilka domów, parę hoteli i kąpielisko, o dziwo używane przez dzieci i dorosłych mimo temperatury w okolicach 10 stopni i rojów natrętnych meszek. Specjalnie nie dziwiło nas, że małe dzieci kąpią się w tej temperaturze, w wodzie niewiele cieplejszej od otoczenia. Podobnie jest w Norwegii. Wikingowie i tyle. Oni maja zupełnie inną tolerancję na zimno, o czym przekonamy się jeszcze wielokrotnie w Reykjaviku.

geologiczna granica między Europą i Ameryką
Z niewiadomych przyczyn mamy lekki kryzys. Wszystkim z wyjątkiem Kuby wydaje się, że nie mamy szans na dojechanie do Reykjaviku. Po krótkiej naradzie postanawiamy wyruszyć w dalszą drogę autobusem. Kuba jest dzielny i decyduje się na samotną podróż rowerem. Uzgadniamy, że jak da radę to dojedzie do Reykjaviku, a jak nie, to zabierzemy go po drodze w Pingvellir. Jak się okazało dał radę, pomimo bardzo silnego przeciwnego wiatru w środkowej części podróży i kłopotów z odnalezieniem campingu w stolicy. Machnął ponad 100 kilometrów tego dnia, mając do dyspozycji jedynie kilka papierosów i butelkę coli.

My też mieliśmy swoje przygody związane z załadunkiem czterech rowerów do autobusu. Problem polegał na tym, że zamiast dużego autokaru, przyjechał pojazd autokaropodobny. Jedyny bagażnik miał z tyłu i zmieszczenie w nim czterech rowerów, graniczyło z cudem. Na szczęście pan kierowca był bardzo miły i pomocny. Poprzekładał wszystkie plecaki pozostałych podróżnych do wnętrza autobusu, a my w tym czasie rozkręciliśmy nasze rowery. Zmieściliśmy się na styk. Po drodze obejrzeliśmy najbardziej znane miejsce na Islandii. Taką narodową świętość czyli Pingvellir. Jest to miejsce styku dwóch płyt tektonicznych - amerykańskiej i europejskiej, otoczone przejrzystym jeziorem i widocznym uskokiem tektonicznym, bezustannie powiększającym się, wskutek czego, Islandia rozrasta się co roku o około 2cm. W niektórych miejscach można stanąć okrakiem i być jedną nogą w Europie, drugą w Ameryce.

Po przybyciu na camping lokalizujemy rower Kuby i idziemy załatwić formalności. Camping przypomina miasto. Setki namiotów różnych rozmiarów, przyczep, domki  do wynajęcia itd. Całą noc trwa ruch, Ludzie przybywają, pakują się, rozbijają, korzystają z toalet. Różne nacje i języki. Istna wieża Babel. Piter, Małgosia i ja wybieramy się do centrum na kolację. Witek z Kubą postanawiają zostać na obiekcie i obejrzeć finał Mistrzostw Europy w piłce nożnej. W drodze do restauracji mamy okazję zaobserwować jaką niezwykłą odpornością na zimo wykazują są rdzenni mieszkańcy wyspy. Większość przechadza się po mieście w tropikalnych strojach. Królują krótkie spodnie i krótkie rękawki. My mamy na sobie puchowe kurtki i kalesony. Szok. Noc należy do najzimniejszych w czasie naszego pobytu na Islandii.

Wiking w Reykijaviku
Reykjavik – Keflavik

Rano - wiadomo. Śniadanie i takie tam. Później ruszamy na Reykjavik. No może nie od razu. Wcześniej Witek załatwia nam niespodziankę. Otóż, na początku wyprawy zostawiliśmy w przechowalni na campingu nasz dobytek związany z powrotem do kraju. Chodzi o pokrowce na rowery, strecze, taśmy klejące i tym podobne. Kontrakt według Witka był następujący: karton z całym tym badziewiem miał być przechowany przez okres tygodnia w przechowalni bagażu. Jak się okazało został przechowany w korytarzu  czy w otwartym pokoju. No nie do wiary. Co za złamanie wszelkich zasad. Tak czy inaczej, reklamacja Witka została uwzględniona  i pani z recepcji oddała mu całą kwotę za wspomnianą usługę. Chryste... Całe 3500 koron. No więc, w takim razie, mamy kasę na zakupy w sklepie Vinbudin. Po dotarciu do celu, okazało się, że otwierają dopiero o 11-ej. Co było robić. Zajęliśmy się zwiedzaniem Reykjaviku. W trakcie objazdu po mieście przyszła do mnie wiadomość o opóźnieniu naszego lotu do Gdańska. Tym sposobem mieliśmy spędzić dodatkowe dwie godziny na lotnisku.

piękniejsza część grupy w porcie
stara część portu
rzeźba

Po otwarciu sklepu z alkoholem odbyliśmy dość skomplikowaną naradę na temat ilości i rodzaju butelek jakie mamy zamiar zakupić ku pokrzepieniu serc. Rozmowie przysłuchiwała się polska obsługa sklepu i wprawiło ich to w całkiem miły nastrój. Polacy to 10% populacji wyspy i często na nich trafialiśmy. Stanęło na litrze za bajońską cenę, o której nie zamierzam wspominać i dwóch butelkach wina. Tak wyposażeni udaliśmy się na nabrzeże, w sąsiedztwo jakiegoś bardzo cennego zabytku stolicy i oddaliśmy się konsumpcji. Morale natychmiast wzrosło, czas się skrócił, a humor nie opuszczał nas już do końca wyprawy. Przyszedł czas na obiad. Kuba wypatrzył ciekawą orientalna restaurację, w której serwowano pyszny lunch w bardzo rozsądnej, jak na Islandię, cenie.

nad zimnym morzem
droga na lotnisko
Kolejne cztery godziny zajęło nam przedostanie się do Keflavik. Całą drogę uciekaliśmy przed ulewą, jadąc z wiatrem. Krajobraz w drodze na lotnisko przypomina ogromną kamienną pustynię, powstałą wskutek rozlania się lawy. Gdzie nie gdzie jeszcze czuć zapach siarki i widać unoszące się języki białego dymu. Wszystko to graniczy z bezkresem morza i jest porośnięte zielonkawym mchem. Piękny, aczkolwiek trochę monotonny krajobraz. Małgosia jeszcze w Reykjaviku natknęła się na kilka folderów reklamujących atrakcje wyspy, których nie dane nam było obejrzeć. Między innymi czynne wulkany czy groty w głębi ziemi z widokiem na wypływającą lawę, do których zjeżdża się windą... Wygląda na to, że jeszcze powrócę na Islandię, ale już chyba bez roweru.

Komandor                                                                                  

Małgosia
Komandor

Kuba
Piter
Witos


Komentarze

Popularne posty