Hiszpania 2011
Pogoda uległa gwałtownej zmianie - burza. Wiatr w naszym tunelu doznawał gwałtownego przyspieszenia i wznosił pył z wapiennych skał. Trzeba było szybko zebrać rozrzucone drobiazgi, żeby nie uleciały w morze.
Uczestnicy: Komandor Piotr, Piter, Kuba.
Trasa: Alicante – Alicante.
Dystans: 430 km i trochę pociągiem.
Znowu Hiszpania. Byliśmy tu tyle razy, ale Hiszpania się nie
nudzi. Komandor znalazł informację o trasie biegnącej śladem nigdy nie
dokończonej linii kolejowej. Stąd wyprawa rowerowo-kolejowa.
Ma być nas czterech. Lecimy z Gdańska – więc wygodnie. Na
lotnisko docieram jak zwykle ostatni, bo w domu nie mogłem odkręcić pedałów.
Poddałem się i stwierdziłem, że jakoś to będzie. Na lotnisku Komandor poddać
się nie chce. Klucz wyślizguje mu się z ręki i to tak niefortunnie, że uderza dłonią w zęby korby. Tryska krew. Propozycja udania się na SOR zostaje odrzucona. Jakoś ogarniamy teamt ręki i pedału, ale coś mi nie pasuje. Gdzie Witos? Oba Piotry patrzą na siebie. Okazuje się, że tylko ja nie
wiem – Witos nie jedzie. Nikt mi wcześniej nie powiedział.
| Hiszpania nigdy się nie nudzi |
Gdańsk – Alicante – Alpe
Lot bez niespodzianek. Lądujemy w Alicante późnym popołudniem.
Mała grupa to mniej zabawy ze składaniem rowerów, więc ruszamy bardzo szybko. Jak
zwykle trzeba rozwiązać problem toreb na rowery. Bez nich mogą nas nie odprawić
w drodze powrotnej. Wariant z pozostawieniem ich w miejscu ostatniego (i tym
samym jedynego zarezerwowanego) noclegu na ogół się sprawdza. Tym razem Komandor
znalazł najbliższy lotniska nocleg w miejscowości Torre del Pla, niecałe 5 km
od terminala. Po przeprowadzeniu drobnych negocjacji torby trafiają do
podziemnego garażu. Przejazd przez miasteczko i wyjeżdżamy na drogę do Elche,
miasta znanego z lasów palmowych. Przez Elche płynie też rzeka Vinalopo, a nad
rzeką wisi most. Zatrzymujemy się na małego gutka. | mały gutek pod mostem |
Bez większej wiary podjmuję pierwszą próbę namówienia
kolegów na spanie terenowe. Nic z tego. Ruszamy dalej. Po drodze zatrzymujemy
się przy krzewach obwieszonych granatami (owocami, nie zaczepno-obronnymi).
| granatnik |
Niestety koncepcja zastąpienia coli granatem w napojach
wyskokowych nie zdała egzaminu. Jeszcze 15 km i dojeżdżamy do Alpe, gdzie
znajdujemy nocleg.
Alpe - Xixona
Obudziłem się wcześnie. Koleżeństwo śpi, więc postanawiam zapunktować i zrobić poranne zakupy. Po zapachu trafiam do piekarnię, w której
w dobrej cenie nabywam jeszcze ciepłe bułki z kilkoma rodzajami farszu. Po
szybkim śniadaniu ruszamy się w kierunku miasteczka Novelda. Za Noveldą, na
wzgórzu widać Santuario de Santa María Magdalena. Nazwę znalazłem w sieci, w
mojej pamięci kościół ten utrwalił się jako mała Sagrada Familia. Do samego
kościoła wiedzie stromy podjazd. Oczywiście nie odpuszczamy i
podjeżdżamy, a w zasadzie podchodzimy. Było warto – sam kościół ciekawy, ale i
widok na okolicę imponujący. | Santuario de Santa Maria Magdalena |
Po krótkim popasie – kończymy bułki z farszem - wracamy na
asfalt. Nie na długo – po kilku kilometrach zjeżdżamy z głównej drogi i
jedziemy gruntową wzdłuż strumienia. Jego brzegi są ośnieżone! Jednak
nie – po prostu strumień okazuje się słony a „śnieg” wzdłuż brzegów to
skrystalizowana sól.
![]() |
| słona rzeka |
![]() |
| szlak kolejowy cz. 2 |
Wjazd na szlak kolejowy nie jest wcale taki oczywisty.
Postanawiamy zapytać na komisariacie policji, a jakże. Po
zadzierzgnięciu krótkiej przyjaźni z miejscową władzą i analizie mapy, w końcu trafiamy. Fragmenty dawnej linii kolejowej zostały częściowo udostępnione do
użytkowania, inne są zabudowane nowymi drogami albo porosły krzaczorami. Na
ścieżynce, między krzaczorami właśnie, złapałem pierwszą gumę. Okazuje się, że powodem jest kolec z tej rośliny. Wymiana dętki – wiadomo, nic miłego, szczególnie, że
zostaję obśmiany przez mijającą nas grupkę lokalnych rowerzystów w
profesjonalnych strojach. Za chwilę Piter ma to samo.
| dętka kontra krzaczory |
![]() |
| pierwszy wiadukt |
Chwilę potem pierwszy tunel – króciutki. Co miłe - generalnie płasko. Kolejny tunel – tym razem dłuższy, ale nie tak długi, żeby nie było widać drugiego końca. W kolejnym całkowita ciemność. Szczęście, że Komandor ma oświetlenie.
| totalna ciemność |
Nawet poza obiektami inżynieryjnymi trasa robi wrażenie – została wycięta w skale. Z obu stron prawie pionowe ściany.
Przy dojeździe do autostrady A7 pierwszy odcinek trasy
kolejowej się kończy. Przebijamy się przez autostradę w kierunku Xixony. Po
drodze zahaczamy o sympatyczny lokal, do którego właśnie wjechała grupa
motocyklistów. Przymierzamy się do maszyn, ale uznajemy, że rowery
lepsze. Zamawiamy obiad i zalewamy go kilkoma piwami. Ten zestaw, w
powiązaniu z lekkim wyczerpaniem, wzbudza potrzebę drzemki. Schodzi na nią 1,5 godziny.
| Komandor drzemie w terenie |
Do Xixony jedziemy wąskim asfaltem przez Tibi. Postanawiamy zostać tu na noc i pozostawić sobie przyjemność dalszej eksploracji szlaku
kolejowego na kolejny dzień. Udaje się znaleźć niedrogi nocleg w prawdziwym
hotelu – takim z ręcznikami i kapciami.
Xixona - okolice
Agres
Po śniadaniu zbieramy się do odjazdu. Najpierw musimy
wydobyć się z miasta. Po kilku kilometrach wbijamy na drugą część trasy.
Zaczynamy od naprawdę długiego tunelu.| naprawdę długi tunel |
Jeszcze kilka tuneli, wiadukt i dojeżdżamy w okolice położonego
w dolinie Alcoy. Ostatni odcinek elegancko wyasfaltowany. Dojeżdżamy pod
imponujący most, z którego skaczą na bungee. Konstrukcja wzbudza szacunek – nie
chce się wierzyć, że służy obecnie głównie pieszym i rowerzystom.
W Alcoy byliśmy rok wcześniej, więc po krótkim popasie przy kramach z owocami postanawiamy ruszyć dalej. Za miastem czeka nas ostry pojazd. Cały czas widać most, a pod szczytem pięknie położoną półkę na krawędzi skały z widokiem na miasto i dolinę.
| ten sam most widziany z góry |
Idealne miejsce na kolejny popas. Niestety po wdrapaniu się
kilkaset metrów w górę okazuje się, że nasz cel oddziela od drogi ogrodzenie.
Nie mamy poweru na forsowane tej przeszkody, więc pozostaje konsumpcja
zakupionego przez Komandora lokalnego napitku na murku przy szosie. Przed nami Parc
Naturel de la Sierra de Mariola i zjazd do Bocairent. Sama miejscowość jest
super, ale jeszcze większe wrażenie robi położony w pobliżu kompleks jaskiń wykutych w
skałach. Miejsce to powstało prawdopodobnie w średniowieczu, ale jego przeznaczenie nie do końca jest znane.
| jaskinie w Bocairent |
Eksploracja Bocairent i jaskiń zajęła nam prawie 2
godziny. Ruszamy dalej drogą CV-700 przez Alfafarę, Agres. Gdzieś po
drodze znajdujemy nocleg w hotelu.
okolice Agres - Callosa d'en Sarrià
Rano po śniadaniu okazuje się, że znowu mam flaka. Poszła druga dętka, w związku z czym jestem całkowicie zależny od kolegów. Postanawiam, że niezależnie od
kosztów wyposażę swój rower w pancerne opony. Po kolejnej naprawie ruszamy w
kierunku Castell de Castals. Droga w kierunku sztucznego zbiornika Barranc
d’Almudaina y Planes wiedzie w dół. Dojeżdżamy do brzegu, gdzie przypominamy sobie o zamrożonym litrowym piwie ukrytym w bagażach. Piękna rzecz w 30
stopniowym upale. | zimne piwo |
| zapora Beniares |
Niestety od tego punktu czeka nas potężny podjazd. Kilkanaście
kilometrów. Fragmentami trzeba prowadzić. Po drodze wyprzedza nas mocno
starszy pan na średniej jakości rowerze. Cóż w domu możemy robić wrażenie, że
jesteśmy najlepsi, ale prawda czasem okazuje się inna. Upokorzenie postanawiamy przełamać tradycyjną wódką z sokiem pomarańczowym w przydrożnym barze Bigot
Vell. Interesują się nami dwaj panowie, którzy ewidentnie tworzyli parę.
Jeden z nich na pewno jest Anglikiem, drugi chyba miejscowy. Żadne propozycje nie padają,
ale znowu czujemy się atrakcyjni. Komandor postanawia wykorzystać moment i
przedstawia swój tajny plan – zamiast elegancko jechać asfaltem, lepiej
pojechać skrótem do Guadalest. Trafia w punkt – pod wpływem drinków Piter ani ja
nie protestujemy. Kilometr od baru skręcamy w prawo w gruntową drogę.
Już po kilkuset metrach jest jasne, że jechać się nie da. Nachylenie pewnie z
15% i nawierzchnia jak pod Świnicą. Podejście zajmuje nam prawie 2 godziny. Widok
ze szczytu na jezioro Guadalest osłodza mękę wspinaczki.
| Guadalest z góry |
Po krótkiej kontemplacji ruszamy w dół. Całe szczęście,
że po drugiej stronie gór jest wąska asfaltowa drogą. Gdyby nawierzchnia była
taka jak wcześniej, nawet na zjeździe musielibyśmy prowadzić rowery. Na
asfalcie można się rozpędzić, ale nie za mocno, bo co chwilę jest zakręt 180
stopni – w końcu to górska serpentyna. Piter wymyśla eksperyment – czy na
zjeździe da się odpalić papierosa od tarczy hamulcowej? Empirycznie stwierdzono
– nie da się. Nad jeziorem Guadalest spaliśmy terenowo rok wcześniej, więc tym
razem postanowiliśmy skorzystać z hotelu. W jedynym wolnym pytamy o cenę i
szczęki nam opadają – 100 Euro za pokój. Może właścicielka liczy, że zmęczenie
zdusi nasze skąpstwo. Myli się! Mimo że zrobiliśmy już ponad 80 km,
uznajemy, że nie damy się tak naciągnąć. Jedziemy dalej – do Callosa
d'en Sarrià. Zaczyna się ściemniać, ale mamy z góry. Dojeżdżamy zupełnie
po ciemku, ale opłacało się – bierzemy pokój za 40 Euro.
Callosa d'en Sarrià -
Javea
Jesteśmy stosunkowo blisko morza, co jak na piąty dzień
mykania po mniejszych i większych górach, stanowi dość kuszącą perspektywą.
Komandor – wykorzystując niewystarczającą znajomość terenu – przekonuje resztę
załogi, że nie warto jechać prosto w dół na plażę i lepiej machnąć się „drogą
widokową” przez przełęcz Coll des Rates. W praktyce oznacza to kolejne ‘w
pierdol’, z czego przy śniadaniu oczywiście nie zdajemy sobie sprawy. Ruszamy pod górę. Na razie jest chłodno i przyjemnie. Z każdym kilometrem robi się jednak coraz bardziej gorąco. Komandor, jak zwykle na podjazdach, wysforowuje się do
przodu. Ja z Piterem, szukając pretekstu do przystanków, postanawiany zbierać
po rowach owoce opuncji. Dochodzimy Komandora pod szczytem w sympatycznym
przydrożnym lokalu, w którym (jak to w Hiszpanii) obsługa posługuje się językiem
niemieckim. Okazuje się, że grupa młodych Niemców prowadzi tu letni biznes.
Pierwsza wódka z sokiem pomarańczowym wchodzi w ciągu pół minuty. Przy kolejnej
zaczynamy podziwiać widoki. Ja z Piterem z tęsknotą spoglądamy w stronę
morza, Komandor jakby bardziej w lewo. Żartuje, że moglibyśmy mieć lepszy
widok ze szczytu, pod którym znajduje się nasz miły lokal. Dobry żart, gdyby
nie to, że wcale żartem nie jest. Nie wiem, jak on to robi, że zgadzamy się na
takie szaleństwa. Droga betonowa, szerokości ok. 2 m, ale jechać się nie da ze
względu na nachylenie. Po godzince jesteśmy na szczycie. No tak, widok
faktycznie imponujący – przed nami morze, za nami góry. Postanawiamy wykorzystać zebrane opuncje mieszając „wiadomo z czym”. | opuncjówka na szczycie szczytów |
Spożywamy w pozycji horyzontalnej. Drzemka trwa kolejną
godzinę. W końcu trzeba się podnieść i ruszyć w dół. Po 10 minutach jesteśmy znowu przy niemieckim barze, ale nie zatrzymujemy się. Kolejne 20 km w
dół i w końcu plaża! Po drodze zatrzymujemy się przy ciekawym urządzeniu.
Okazuje się, że to automat do pomiaru czasu dla rowerzystów. Nie możemy porównać się z wynikami lokalnych profesjonalistów, bo okazuje się, że urządzenie
mierzy tylko czasy podjeżdżających – czyli gdzieś na dole trzeba wcisnąć start,
żeby u góry sobie odczytać swój wynik i porównać z innymi.
Zjazd do Javea zajął
może poł godziny, ale zaczyna się ściemniać. Mamy dwa zadania: znaleźć
nocleg i znaleźć coś do jedzenia. Hotele wzdłuż bulwaru wyglądają na drogie.
Trafiamy do portu, gdzie jest niezbyt imponujący lokal z plastikowymi
stolikami o dumnej nazwie Club Nautico Javea. Przy stolikach siedzą groźni panowie
w roboczych ubraniach. Piter zamawia całe menu. Jemy i obserwujemy nieśpieszne życie w porcie. Ryby i inne owoce morza są wyśmienite. O 22 rozległa się syrena. Wszyscy nasi
współbiesiadnicy natychmiast podnoszą i ruszają w
stronę pirsu. Zrozumieliśmy, że to rybacy, którzy oczekiwali na sygnał i umilali
sobie czas podjadając i popijając co nieco. W ciągu 15 minut w morze wychodzi kilkanaście
kutrów. Jeszcze pożegnalne piwko i trzeba się zbierać. Wykorzystuję moment i uderzam z propozycją noclegu na plaży. O dziwo tym razem jest zgoda.
Może ze względu na błogość związaną z napełnieniem żołądków, a może ze względu
na brak lepszych pomysłów. Ruszamy wzdłuż wybrzeża szukając odpowiedniego
miejsca. Po drodze wypatrujemy kilka kartonów, które mają posłużyć za
dodatkową izolację pod karimatami. Odpowiednio wyposażeni, znajdujemy spokojne
miejsce na obóz. Męskie rozmowy pod gwiazdami nie trwają długo, ale
pierwszy terenowy nocleg tej wyprawy może zostać odhaczony.
Javea - Javea
Spanie na plaży powinno kończyć się pobudką wraz ze wschodem
słońca. I tak właśnie jest.| wschód słońca w Javea |
Po dłuższej kontemplacji zbieramy się z plaży i udajemy do
baru na śniadanie. Bliskość morza, po kilku dniach w górach, studzi nasze
kolarskie zapały. Postanawiamy zacząć dzień od kąpieli. Znajdujemy urokliwą
zatoczkę na obrzeżach miasta i spędzamy tam ze 3 godziny. Ok. południa
rowerowe sumienie daje znać, że czas ruszyć. Po analizie mapy postanawiamy zbadać Parc Natural del Montgo, zlokalizowany na półwyspie
oddalonym o nie więcej niż 20 km. Droga sympatyczna, podjazdy max 50 m.
Dojeżdżamy do ostatniej miejscowości przed Przylądkiem Św. Antoniego. W
sklepie napisy po angielsku. Jak się okazuje, cała miejscowość została wykupiona
przez brytyjskich emerytów. Zjeżdżamy do plaży, gdzie znajduje się piękny
lokal z tarasem nad wodą. Strzelamy piwko i dyskutujemy kwestię
noclegu. Komandor proponuje przejście przez góry. Tym razem jego perswazja
okazuje się nieskuteczna. Podejście przypomina Orlą Perć, wizja wspinaczki z
rowerami i jukami na plecach jakoś nas nie przekonuje. Niestety droga kończy się na plaży, więc prowadzenie wzdłuż brzegu tez nie wchodzi w grę.
Nocowanie na półce skalnej również nie zyskało poparcia, więc
nie pozostaje nic innego, jak wrócić tą samą drogą do Javea. Proponuję kolejny nocleg terenowy przy zatoczce, której urokami raczyliśmy się rano.
Wszystko jest względne, więc w porównaniu z półką skalną propozycja zostaje uznana za genialną. Po półtorej godziny jesteśmy na miejscu. Kolejna kąpiel i jedziemy odszukać kartony z poprzedniego noclegu. Przejazd kolesi z
kartonami przytroczonymi do rowerów oczywiście wzbudza na mieście zainteresowanie
pomieszane ze współczuciem. | kartoniarze |
Kilkanaście metrów nad poziomem zatoczki znajdujemy jaskinię z wejściem z obu stron, czyli naturalny dach nad głową. Pozornie miejsce
wydaje się idealne. Wizja porannej kąpieli w zatoczce jeszcze bardziej wzmacnia entuzjazm. Rozkładamy nocleg i niebawem śpimy.
| dyfuzor nocą |
Javea - Torre del Pla
Nad ranem burza nieco ucichła. Wszystko nasze rzeczy są białe od pyłu, a zatoczka również biała, ale od fal wściekle rozbijających się
o skały. Wyglądamy jak pracownicy cementowni, a z kąpieli nici. | cemenciarz |
Bez śniadania ruszamy w stronę Morairy. Niestety po
kilkuset metrach łapię kolejną gumę – fatalna seria. Przy zamku
Castillo de Moraira postanawiamy wykąpać się w rzeczce. Dalej ruszamy wzdłuż morza w kierunku Benidormu – niezbyt pięknego kurortu,
zabudowanego wysokimi hotelami przy samej plaży. Bardziej atrakcyjną
alternatywą okazuje się Altea (miasteczko znane głównie jako nazwa modelu
Seata). Na rynku pijemy piwko i objeżdżamy wąskie uliczki.
| końcówka w Altea |
Dochodzimy do wniosku, że nie starczy nam czasu na dojazd
rowerem do Alicante. Odbijamy kawałek od morza i wsiadamy w pociąg. Na nocleg, w
znanym nam już z pierwszego dnia hoteliku w Torre del Pla, wbijamy po zmroku.
Samolot ma odlecieć o 6 rano, więc trzeba doprowadzić się do stanu
używalności, przepakować i stosunkowo wcześnie położyć spać. Wyjazd z
hotelu planujemy na 4 - w końcu to niecałe 5 km do lotniska.
Torre del Pla -
Gdańsk
Wstajemy o 3:30. Załamka – za oknem burza. Nie ma wyjścia
– trzeba jechać. Śmieszny pan w recepcji jest niezmiernie ucieszony faktem, że
zmokniemy. Olewamy gościa. Komandor wbija się pewnie w ścianę deszczu i
ciemności. Nastroje takie sobie, więc jedziemy w ciszy. Po ok. 4 km orientujemy się, że.... jesteśmy po przeciwnej stronie lotniska. Komandor pomylił drogę! Po
cichu rozważam, co zrobić, jak nie uda się dotrzeć na czas. Niepotrzebnie –
wpadamy do terminalu o 5:15. Szybkie pakowanie rowerów i odprawa na ostatnią
minutę. 3 godziny później jesteśmy w Gdańsku.
Kuba, 2016







Komentarze
Prześlij komentarz