Norwegia 2012

Norwegia

Tempo marszu spada z każdym kolejnym kilometrem. Ledwo taszczymy rowery i poruszamy się ze średnią prędkością poniżej dwóch kilometrów na godzinę. Śnieg miejscami sięga już powyżej uda i nie mamy sił, aby go pokonać bez odpinania juków.

Uczestnicy: Piter, Komandor oraz Micho i Antoni (synowie)

Trasa: Oslo Sandefjord, drogą 304 do Kvelde, Numendal (doliną rzeki Numendals), Rodberg,Gelio, Haugastol, Rellevagen do Finse, pociąg do Myrdal, Flam, pociąg do Mjolfell, Voss, Hamlagro, Dale, Stanghelle, Bergen pociągiem, lotnisko Bergen.

Dystans: około 510 km na rowerach i trochę pociągiem.
 
 
Oslo Sandefjord - Komnes

Lądujemy w Oslo Sandefjord. Mały port dla tanich linii, głównie Ryanaira, leżący nad morzem w odległości stu kilometrów od stolicy. Taszczymy masę sprzętu. Wiadomo, spanie przeważnie w namiotach, gotowanie na kuchence, długie dni na zewnątrz. Trzeba być przygotowanym na wszystkie rodzaje pogody: ulewy, śnieg, wiatr, a nawet, o dziwo, upał i słońce. Każdy karton z rowerem waży około pięćdziesięciu kilogramów. O wiele za dużo. Piter wymyśla, jak odprawić tak przeciążone bagaże. Robimy sztuczny tłum. Michał ze mną kładzie fragment kartonu na wagę, a Piter lekko podtrzymuje drugi koniec. Po sprawdzeniu wagi jednego, zapewniamy panią z obsługi, że reszta waży dokładnie tyle samo, czyli jakieś 32 kilo. Pani nie naciska. Odpuszcza ważenie pozostałych. W czterech pakunkach, oprócz rowerów, mamy dwa namioty, sprzęt biwakowy, jedzenie, napoje alkoholowe, przyczepę rowerową, część sakw i na dodatek wędkę...


lotnisko Sandefjord
 
Jesteśmy w Norwegii drugi raz. Poprzednio byliśmy kilka lat wcześniej zimą. Mamy dosyć mieszane wspomnienia z poprzedniego wyjazdu. Po pierwsze, dlatego że moje dzieci rozchorowały się w drugim tygodniu pobytu, po drugie dlatego, że Piotr musiał wracać w połowie wyjazdu, bo miał obowiązki związane z pracą, a po trzecie, bo Michał z Antkiem byli jeszcze wtedy na tyle mali, że nie za wiele pamiętają, a poza tym kilka dni przeleżeli w łóżkach. Natomiast na Piotrku i na mnie zrobiła wielkie wrażenie wspinaczka na skałę zwaną Preikestolen. Mieliśmy idealną pogodę. Głównie słońce i całkowitą ciszę. Może właśnie ta wycieczka utwierdziła nas w przekonaniu, że do Norwegii należy wrócić, tylko inną porą roku, kiedy słońce świeci prawie całą dobę, a noce i dnie są cieplejsze.

Pierwszy raz jadę z przyczepką. Specjalnie zakupiłem to cacko i używałem do tej pory jedynie dwa razy. Pierwszy raz we wspomnianej Norwegii, a drugi podczas wycieczki po Niemczech z moją Małgosią. U Niemców wspomniana przyczepka robiła furorę. Niemczury kochają turystykę rowerową i wszelkie nowości z nią związane budzą niekłamany zachwyt oraz podziw. Przyczepka jest trochę specyficzna. Konstrukcja w całości polska. Nazywa się Extrawheel. Dla wtajemniczonych nic nowego. Naprawdę dobra rzecz, polecam szczególnie amatorom dalekich wypraw, których rowery nie są przystosowane do montażu bagażników pod sakwy. Po zmontowaniu  wyposażenia ruszamy w trasę. No może nie do końca. Prawda jest taka, że ja z trudnością utrzymuję kierunek jazdy. Zarzuca mną niemiłosiernie, głównie przez wspomnianą przyczepę, która jest za mocno obciążona. Oprócz dwóch sakw, wiozę tam dwa namioty, przywiązane na górze. Właśnie one są powodem moich problemów. Po przejechaniu piętnastu kilometrów zatrzymujemy się przy markecie ogrodniczym po gaz. Piotr postanawia przepakować mój rower i wspomniane namioty przytracza do bagażnika nad sakwy. Ulga jest ogromna. Przyczepka od tego momentu staje się właściwie niezauważalna, a ja odzyskuję całkowite panowanie nad kierownicą.

pieprzona przyczepa

Późnym wieczorem rozbijamy się nad rzeką w sąsiedztwie drogi i stolika z ławkami, ułatwiającego gotowanie i jedzenie. Idealne miejsce. Pogoda sprzyja. W nocy i nad ranem niewielki deszcz. O świcie decyduję się na kąpiel. Temperatura wody nie przekracza 10 stopni.

pierwszy nocleg
 
Komnes – Rodberg

Poranna kąpiel okazuje się pomysłem cymbała. Najpierw nieśmiało macam wodę. Jest zimna, ale wydaje mi się, że dam radę. Później zamaczam moje cielsko delikatnie i namydlam się. Na koniec, nie mając wyjścia, wskakuję do głębokiej wody. Wszystko ok, poza tym, że nurt jest mocny i dopłynięcie do brzegu wymaga ogromnego wysiłku. Dla wprawnego pływaka bułka z masłem. Dla mnie balansowanie na krawędzi. Jedyna zaleta to całkowite wybudzenie się i to w trybie natychmiastowym.

Dalej wiadomo. Śniadanie, pakowanie... W Rodberg mamy zarezerwowany nocleg w tzw. hytte. To bardzo miła alternatywa dla biwakowania w namiocie. Czasami tylko trochę droższa od miejsca na campingu.  Koszt wynajęcia hytte  dla czterech osób często nie przekracza 120 złotych. Za to śpisz na łóżku, pod dachem, jesz przy stole na talerzach, gotujesz na kuchni, a zmywasz w zlewie z gorącą wodą. Prawdziwy luksus. No ale zanim tam dotrzemy czeka nas długa przeprawa.

Poruszamy się wzdłuż rzeki Numedal. Rowy i łąki usiane milionami kwiatów. Dominuje znany nam łubin. Tutaj ma on jednak znacznie więcej kolorów. Oprócz typowego fioletowego rośnie też różowy, biały, granatowy, a nawet bordowy. Krajobraz trochę monotonny. Głównie lasy, rzadka zabudowa, łąki, no i oczywiście widok na rzekę, wijącą się w dole. Podążamy na północ po drodze nr 40 lub równolegle do niej. Idealna trasa dla rowerzystów. Prawie płasko. Ruch samochodowy niewielki, bezwietrznie. W połowie drogi, w Lampeland, mam nadzieję na złapanie pociągu. Jak się okazuje, są to jedynie mrzonki. Pociąg na tej linii już od dawna nie kursuje. Pozostały po nim zarośnięte tory i kilka zaniedbanych stacji.  Robimy popas pod dachem z ławkami i stołem. Piter odgrzewa z makaronem resztę kotletów z Polski. Pychota. Po jedzeniu zapadamy w głęboki sen. Wstajemy wypoczęci późnym popołudniem i postanawiamy dojechać do Rodberg. Pozostaje jeszcze 60 kilometrów. Na miejscu jesteśmy pod wieczór. Wita nas miła pani o wyglądzie konia i zaprasza do wynajętej przez nas chatki. Piękny, skromny, drewniany obiekt, kiedyś dom rodzinny ojca wspomnianej pani. Niezwykle purytański, na zupełnym odludziu. Spędzenie w nim zimy to prawdziwe wyzwanie. Mamy dostęp do gorącej kąpieli. Magia, zwłaszcza, kiedy się zrobiło 120km.  Później kolacja i wódka z colą na deser, oczywiście tylko dla mnie i Pitera. Następnego dnia musimy pokonać dział wód. Przed nami przełęcz i mało wygodne drogi. Połowa po szutrach.

pieprzone łubiny
droga wzdłuż Numedal
stacja w Lampedal
 

Rodberg – Gelio

Zmieniamy rzekę i zmieniamy krajobraz. Przez ostatnie dwa dni nabraliśmy kilkaset metrów wysokości. Numedal zmienia się w typowy górski potok z licznymi bystrzami, meandrujący pośród kamienistych wysepek. Nad małą groblą robimy pierwszy przystanek. Ciepło i słonecznie. Od tego miejsca zaczynamy jazdę po szutrach. Wczesnym popołudniem włamujemy się na taras jednego  z licznych domków wakacyjnych, mijanych po drodze i zaczynamy gotowanie obiadu. Taras jest częściowo zadaszony i roztacza się z niego niezwykły widok. Otacza nas tundra. Niskie porosty, karłowate drzewka, wrzosowiska. Dominują szarości. Kwiaty kwitnące w dolinach ustępują miejsca mchom i porostom. Po obiedzie obowiązkowa drzemka.

drzemka

Na przełęczy jesteśmy pod wieczór. Słońce zachodzi na naszych oczach, chociaż właściwie to tylko chowa się za horyzontem, a jego światło towarzyszy nam jeszcze kilka godzin.

norweskie widoki

Do Geilo mamy piękny zjazd. W samym centrum jest market otwarty do północy. W Norwegii wiele sklepów otwartych jest do późna, szczególnie latem, kiedy bardzo długi dzień zakłóca zwykłe godziny snu. Rozbijamy się w centralnym parku nad rzeką. Jak zwykle decyzję ułatwiają nam znajdujące się tam stoliki z ławkami. O dziwo nie wzbudzamy żadnej sensacji.

Piter
W Norwegii obowiązuje prawo, pozwalające na rozbicie się na jedną noc praktycznie wszędzie, chyba że jest wyraźna informacja o zakazie obozowania. Michał i Antoni idą o krok dalej i pośpiesznie rozpalają ognisko z kilku znalezionych gałęzi. W pobliżu znajduje się plac budowy. Znosimy z niego mnóstwo kawałków drewna. Typowe obrzynki. Nie przydatne do niczego, jedynie nadające się na opał. Tym sposobem cieszymy się ogniem przez długie godziny. Znajdujemy się na wysokości niespełna 800 m. n. p. m., obok rzeki  o wdzięcznej nazwie Usta E. Od początku naszej wycieczki, z okolic Oslo, wjechaliśmy na ponad tysiąc metrów prawie niezauważalnie, biorąc pod uwagę długość dystansu. Geilo jest typowym kurortem narciarskim. Posiada centrum informacji turystycznej, kilka wyciągów narciarskich i mnóstwo tras dla biegaczy. Wszak wiadomo, Norwegia słynie z najlepszych przedstawicieli narciarstwa, głównie klasycznego. Następnego dnia czeka nas niemiła niespodzianka.


ognicho w centrum Geilo
 
Geilo – Geilo

Poranek na tej wysokości w Norwegii w połowie czerwca jest zdecydowanie chłodny. Otaczają nas góry pokryte grubą warstwą śniegu. Wstaję pierwszy i zabieram się za porządki. Zmywanie naczyń w rzece, kąpiel w lodowatej wodzie i takie tam. Później wstaje Piter i postanawiamy zorganizować śniadanie. Idziemy na zakupy. Ceny w sklepach w Norwegii są trochę wyższe od naszych, ale zaopatrzenie wszędzie bardzo dobre. Kupujemy jajka, świeży chleb, który można pociąć w krajalnicy na miejscu, wędliny, ser, omastę. Po przybyciu do obozu okazuje się, że Michał jest chory. Ma wysoką temperaturę. Sprawia wrażenie rozbitego. Cóż powiedzieć, nie jest w stanie jechać rowerem, a już na pewno nie pod górę. Dodatkowo kolejny etap to tak zwane Rallarvegen. Bardzo wymagająca trasa, w wysokich jak na Norwegię górach. Postanawiamy z Piterem zostać jeszcze jedną noc w Geilo. Zaordynujemy Michałowi antybiotyk i kilka innych tabletek oraz dobę w ciepłym i suchym łóżku. Jutro zdecydujemy co dalej.

W poszukiwaniu noclegu udajemy się do centrum informacji turystycznej. Na miejscu miła pani organizuje dla naszej czwórki nocleg w chatce na pobliskim campingu. Pomimo wczesnej pory, domek zostaje nam wynajęty zaraz po przybyciu. Faszerujemy Michała lekarstwami, robimy drugie śniadanie i wszyscy zapadamy w przedpołudniową drzemkę. Decyzję ułatwia pogoda. Jest ponuro. Niby jasno, ale bez słońca, szaro. W tych rejonach nie ma wiosny. Po długiej zimie przychodzi króciutkie lato, ale dopiero w połowie lipca. My jesteśmy, jak się wydaje dwa, trzy tygodnie za wcześnie. Wszystko ma jednak i dobre strony. W pełni sezonu wynajęcie domku za rozsądną cenę, z dnia na dzień, jest całkowicie wykluczone. Około 15.00 Piter, zmęczony bezczynnością, wygania zdrową część naszej grupy na ryby oraz zwiedzaniem okolicy. Wyruszamy pustymi rowerami. Co za ulga. Najpierw odniosę się do drugiej części planu Pitera. Zwiedzanie miejscowości ograniczamy do zwiedzenia pobliskiej stacji benzynowej. Kupiliśmy litr coca-coli, jako wypełniacz dla wiadomo czego, i sok dla Antka. Natomiast łowienie ryb podczas naszej wyprawy to jest temat na odrębną opowieść. Mam na myśli całość wycieczki, a nie tylko pobyt w Gielo. Ale do rzeczy.

Ponoć w Norwegii panuje przekonanie, że na ryby się nie chodzi. Natomiast chodzi się po ryby. Innymi słowy, sukces jest gwarantowany. No nie wiem, nie jestem przekonany. Piter zakupił przed wyjazdem wędkę. Właściwie to cały sprzęt dla początkującego wędkarza. Zakupu dokonał w Decathlonie, oczywiście w promocji. Zestaw obejmował: teleskopowy spining z kołowrotkiem i żyłką, błystki, haczyki, sztuczne muchy, karabińczyki i wiele innych drobiazgów, których przeznaczenia nie mogliśmy się domyślić. Całość za jedyne 50 ziko i w dodatku w pięknym błękitnym kolorze z zachęcającym logiem w postaci rekina. Co powiedzieć: na ryby w całej Norwegii padł blady strach po prostu. Już nad brzegiem zalewu o oczywistej nazwie Ustedalfjord, wiadomo zalew nad rzeką Usta E, okazało się, że tylko ja posiadam jako takie pojęcie o łapaniu ryb na wędkę. Nie bez problemów zmontowaliśmy nasz sprzęt, no i oczywiście przepiliśmy - w połowie dla dodania sobie animuszu, a w połowie na szczęście za udane połowy. Niestety, były to jedyne udane połowy. Trzy rzuty. Trzy zerwane błystki. Trzy drinki. I powrót do chatki. Jednym słowem: jeden do zera dla ryb.

pieprzone ryby
 
Geilo – Haugastol – Finse – Myrdal (Finse – Myrdal pociągiem)

Rano okazuje się, że Michał wyzdrowiał, no może prawie. Jest trochę osłabiony, ale nie ma temperatury. Ruszamy do Haugastol. Przed nami wspinaczka. 250 metrów przewyższenia, rozłożone na długości dwudziestu kilometrów. Haugastol jest bazą wypadową dla wycieczek na Rallarvegen czyli ponoć najpiękniejszą trasę turystyczną w całej Norwegii. Rallarvegen powstała przy okazji budowy linii kolejowej z Oslo do Bergen. W zamyśle była drogą techniczną, potrzebną dla zaopatrzenia budowy. Biegnie na wysokości ponad tysiąca metrów. W dolnych partiach jest wygodnym szutrem, w miarę nabierania wysokości przybiera formę skalnego, kamlowatego traktu. W samym Hugestol znajduje się jedynie wypożyczalnia rowerów z punktem informacyjnym i schroniskiem oraz mały sklep koło stacji paliw. Odbicie na szlak znajduje się kilkaset metrów za sklepem.

Zaczyna się od objazdu górskiego jeziora. Na całej trasie do Finse jest ich mnóstwo, różnej wielkości. Poruszamy się po skraju Parku Narodowego Hallingskarvet. To głównie płaskowyż, z którego zbocza spływają liczne strumienie, zasilające wspomniane jeziora i rzekę. Trasa biegnie wzdłuż torów i rzeki, przecinając je w kilku miejscach. Na szczęście mam dobrą mapę i nawigację. W miarę nabierania wysokości okażą się one bardzo przydatne. Pierwszą łachę śniegu pokonujemy kilka kilometrów za Haugestol. Płytki śnieg na dystansie 50 metrów nie robi na nas większego wrażenia. Przed wyjazdem do Norwegii sporo czytałem na temat Rallarvegen. Wszędzie była informacja o zalegającym na trasie śniegu, nawet do połowy lipca. Potraktowałem to z lekkim przymrużeniem oka. Śnieg na wysokości 1200 metrów w środku lata wydawał mi się mało prawdopodobny. Jak się okazało myliłem się i to mocno.

Kolejne napotykane przez nas przeprawy są dłuższe i z coraz głębszym śniegiem. Nie udaje się pokonać ich jadąc. Trzeba zsiadać i mozolnie pchać objuczone rowery. Trasa zanika pod zwałami białego, mokrego, ciężkiego śniegu. Na nasze szczęście pogoda jest wymarzona. Bezchmurne niebo, kompletny brak wiatru i jedynie szum, a czasem ryk, spienionej wody. Po przebyciu kilkunastu kilometrów wchodzimy w naprawdę głęboki śnieg. Czasem powyżej kolan. Największą pracę wykonuje tak zwany szlakowy. Jest to prowadzący naszą karawanę, zakładający ślad i szukający drogi pod zwałami lodowej brei. Dobra mapa i odbiornik GPS w tych warunkach są naprawdę bardzo przydatne. My używamy Garmina. Zmieniamy się z Piterem na prowadzeniu. Ciężkie juki stawiają dodatkowy opór przy pokonywaniu zasp. W dolinach i w miejscach przejść pod torami leży po kilka metrów zbitego, zmrożonego śniegu.

pieprzony śnieg 1
W połowie drogi do Finse robimy dłuższy przystanek na piknik. W słońcu jest ciepło. Martwię się Michałem. Jest w dobrej formie, ale ma kompletnie przemoczone buty. Chętnie odstąpiłbym mu swoje, ale on ma znacznie większą od mojej stopę. Uciekamy się do starej harcerskiej metody. Na suche skarpety naciągamy worki foliowe i dopiero wtedy mokre buty. Mało komfortowo, ale zdecydowanie cieplej.

pieprzony śnieg 2
 
Wczesnym popołudniem ruszamy w dalszą drogę. Do Finse pozostaje nam około siedmiu kilometrów w linii prostej. Tempo marszu spada z każdym kolejnym kilometrem. Poruszamy się ze średnią poniżej dwóch kilometrów na godzinę i pewnym momencie Piter decyduje, że aby dostać się przed zmrokiem do stacji, musimy wejść na tory. Trudna i mało odpowiedzialna propozycja, ale śnieg miejscami sięga powyżej uda i nie mamy sił, aby go pokonać bez odpinania juków. Obieramy następującą strategię. Piotr idzie przodem, za nim Michał i Antek, a ja zamykam grupę. Nasłuchujemy nadjeżdżających pociągów. Na szczęście podczas naszego marszu nie jedzie żaden z nich. Idziemu obok torów, po betonowych podestach. Całkiem wygodnie i przede wszystkim wydajnie. Pokonujemy cztery kilometry w godzinę. Przed nami jeszcze jedna niespodzianka.

Michał
Przed samym Finse tory chowają się w tunelu. To około kilometra, może trochę mniej. Piter ma śmiały plan przedostania się do stacji wspomnianym tunelem, wzdłuż torów. Ja jestem zdecydowanie odmiennego zdania. Po krótkiej naradzie decydujemy, że ostatnie kilkaset metrów pokonamy przez pola. Przechodzenie tunelem wydaje się zbyt ryzykowne. Przeprawa w głębokim śniegu i bezustanne gubienie trasy powoduje, że ostatni fragment zajmuje nam godzinę. Do Finse docieramy mocno wyczerpani. Na szczęście większość stacji kolejowych w Norwegii dysponuje pięknymi, ogrzewanymi poczekalniami z dostępem do toalety i ciepłej wody. Wiem, że wielu turystów korzysta z takich miejsc i nocuje w nich pomimo zakazu. Nam wystarcza krótki odpoczynek. Po 85 km przeprawy podejmujemy decyzję, że do Myrdal jedziemy pociągiem. Dalsze brnięcie w coraz głębszym śniegu jest niewykonalne z rowerami. Może kiedyś wrócimy na ten brakujący odcinek Rallarvegen.

pieprzona poczekalnia
 
W Myrdal wysiadamy późnym wieczorem. Biorąc pod uwagę zmęczenie i niedawną chorobę Michała, postanawiamy spędzić tę noc w łózkach. Mamy przemoczone buty. Znajdujemy drogi nocleg, w pobliskim i jedynym jak się wydaje, hotelu. Bierzemy dwa pokoje ze śniadaniem. Przemiły pan właściciel jest pod mocnym wrażeniem naszej przeprawy. W zamian opowie nam historię innych rowerzystów, którzy cudem uniknęli śmierci na Rallarvegen, ale to dopiero przy śniadaniu następnego dnia. Póki co nie mamy ochoty na rozmowy. Potrzebujemy ciepłej kąpieli, suszarki do butów i coca-coli w wiadomym celu.

Myrdal – Flam – Myrdal – Mjolfell – Voss (powrót z Flam do Myrdal Flamsbaną, z Myrdal do Mjolfell, a właściwie Reimegrend, pociągiem)

Wreszcie prawdziwe śniadanie. Jaja na twardo, wybór wędlin, sery, twarożek, kawa, herbata...
Podczas jedzenia pan właściciel opowiada historię sprzed kilku lat. Było to w maju. Dwóch rowerzystów, jeden z Australii, a drugi z USA, postanowiło zaliczyć Rallarvagen. Australijczyk był już wcześniej w tym miejscu i postanowił zabrać swojego kolegę z Ameryki do najpiękniejszego miejsca  w Norwegii. Wiadomo, Australijczycy mają cokolwiek zachwiane poczucie czasu, jeżeli chodzi o Europę. Tak czy inaczej dwóch śmiałków wyruszyło w początkach maja z Geilo do Myrdal. Główna szosa do Haugastol była przejezdna. Problemy zaczęły się w drodze do Finse. Nasi bohaterowie rozpoczęli przeprawę przy bardzo sprzyjającej pogodzie. Podobnie jak my przebijali się przez zaspy śniegu. Niestety w połowie drogi weszli w regularną zamieć. Widoczność bardzo zmalała. Temperatura spadła poniżej zera i pechowi podróżnicy szukali, podobnie jak my, wybawienia na torach kolejowych. Maszynista przejeżdżającego pociągu zobaczył w zadymce dwóch debili, kroczących po torach. Na stacji w Finse zameldował o tym obsłudze, która wysłała na ratunek coś w rodzaju mechanicznej drezyny. Rowerzyści zostali odnalezieni i bezpiecznie przetransportowani do Myrdal. Zdaniem naszego gospodarza wyglądali na skrajnie wyczerpanych i wychłodzonych. Norweskie góry nie są wysokie, ale ogromne przestrzenie, skrajne zimno i brak cywilizacji powodują, że przebywanie w nich uczy ogromnej pokory.

Żona pana właściciela obiektu to temat na oddzielną opowieść. Ładna brunetka jest malarką. Cały hotel zdobią jej prace. Wszystkie utrzymane w bardzo stonowanych barwach, głównie w odcieniach bieli. Co ciekawe i ważne dla klimatu tego miejsca, Myrdal to miejscowość dostępna jedynie przy pomocy pociągu. Nie ma tam żadnej drogi. Latem dojazd umożliwia quad, a zimą skuter śnieżny. No i jest oczywiście Flamsbana, ale o niej za chwilę. Tak, czy inaczej kompletne odludzie, w górach. Podczas naszej wyprawy w Polsce są rozgrywane Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Tak zwane Euro 2012. Właściciele hotelu trochę słyszeli o tej imprezie, ale nie mają żadnej transmisji. Ich wiedza ogranicza się do tego, że Polacy są współgospodarzami i raczej słabo sobie radzą, oczywiście w sensie sportowym. W zamian za to, jak na ironię, pani artystka malarka jest wielką sympatyczką żużla. Doskonale orientuje się w polskiej lidze. Świetnie zna gwiazdy polskiego żużla  i wielu zagranicznych zawodników występujących na polskich torach speedwaya. Wszak wiadomo, że polska liga jest jedną z najlepszych na świecie. Natomiast futbolem nie interesuję się zupełnie.

Od rana pada. Po wyjściu z hotelu pytamy właściciela o jego prognozę pogody. Pan spogląda w niebo i mówi, że jest nadzieja, bo mocno wieje. W Norwegii deszcz potrafi padać nieprzerwanie kilka dni. Bergen, na przykład, jest najbardziej deszczowym miastem w Europie. Faktycznie pogoda poprawia się i po godzinie rozpogadza się całkowicie. Porzucamy cały nasz dobytek na peronie stacji w Myrdal i ruszamy do Flam pustymi rowerami. Szlak jest chyba najbardziej spektakularny w całej Norwegii. Pierwsze kilkaset metrów to przeprawa, wiadomo, przez głęboki śnieg. Później serpentyna zakrętów z oszałamiającymi widokami na wodospady i otaczające góry. O tej porze roku jest mnóstwo wody w wodospadach i rzekach, więc wrażenia są bardzo widowiskowe. Na długości kilkunastu kilometrów dosłownie spadamy o 800 metrów.

po drodze do Flam

Komandor

Samo Flam to piękna wioska położona  nad Aurlandsfjordem, słynna z Flamsbany, która co roku przyciąga rzesze turystów, dosłownie z całego świata. Flamsbana, wpisana na listę Unesco, jest linią kolejki górskiej, niegdyś służącej do transportu drewna. Dzisiaj stanowi bardzo elegancką i ekskluzywną atrakcję turystyczną. Jej wyjątkowość polega na tym, że na dystansie szesnastu kilometrów pokonuje przewyższenie ośmiuset metrów, co stanowi rekord, jeżeli chodzi o średnie nachylenie torów. Taka konstrukcja wymaga specjalnej lokomotywy, będącej w stanie pokonać wspomnianą górę. Będziemy wracać Flamsbaną do Myrdal, po dniu spędzonym nad fiordem.

Tymczasem, ponieważ mamy ze sobą wędkę, próbujemy szczęścia w starciu z rybami. Niestety bez sukcesów. Tym razem przegrywamy z rybami, zamieszkującymi słone wody Norwegii. Póki co, dwa do zera dla ryb. W Myrdal łapiemy pociąg do Mjolfell. Nie ma alternatywy. Do wspomnianej osady można przedostać się jedynie pociągiem przez długi tunel albo górskim, pieszym szlakiem, dla rowerzystów całkowicie niedostępnym, szczególnie o tej porze roku. Wysiadamy w Mjolfell i jest to zła decyzja. Otacza nas śnieg. Robimy piknik na stacji kolejowej i bierzemy kolejny pociąg. Wysiadamy jedną stację niżej w Reimegrend i pod wieczór rozpoczynamy szalony zjazd do Voss. Widoki są niezwykłe. Droga wije w wąwozie rzeki Kvisli. Do Voss wpadamy mocno wychłodzeni. Na miejscowym campingu brakuje miejsca na rozbicie namiotu. Wynajmujemy ostatni wolny domek dla czterech osób.

typowe hytte
 
Voss – Hamlagro – Dale

Znowu jesteśmy prawie na poziomie morza. Zaledwie 70 metrów wysokości. Na tym polega górzystość Norwegii. Mozolna wspinaczka, a później zjazd do zera i znów od początku. Okrążamy jezioro i na wysokości Bulken odbijamy w lewo w drogę Fv 314. Wiadomo, z początku lekko pod górę, z każdym kilometrem coraz bardziej stromo. Końcówka przed przełęczą jest jak zwykle najtrudniejsza. Jedziemy do Dale, ale przez góry. Robimy 500 metrów przewyższenia. Właściwie po nic, bo można jechać wzdłuż głównej drogi, ale nam zależy na górskich widokach. Przed przełęczą spotykam Polaka stojącego przy drodze. Czeka na żonę. Od kilku miesięcy pracuje na budowie w Norwegii. Zarabia około 25 tysięcy złotych miesięcznie, z czego połowę wydaje na życie. Nie jest zadowolony. Nie radzi sobie z samotnością. Tęskni za rodziną. Dobija go ciemność w zimie i brak polskiego jedzenia. Teraz stoi przy drodze i wypatruje małżonki, która zmierza od strony Bergen wynajętym samochodem. Mówi, że w jeziorze na przełęczy bez trudu można złapać rybę. Oczywiście, nam się nie udało. Trzy do zera, dla RYB.

jezioro Hamlagro 1
jezioro Hamlagro 2
nasze rumaki
odpoczynek w słońcu
 
Nad jeziorem w Hamlagro piknik. Cudowna pogoda. Bezchmurnie, bezwietrznie, beztrosko. Pejzaż odbija się w tafli krystalicznej wody, niezmąconej najmniejszym podmuchem wiatru. Dla takich chwil i takich widoków warto było pokonać wspomnianą górę. Później podejmujemy jeszcze jedną rozpaczliwą próbę wędkowania, tym razem w rzece. Skutek wiadomy. Cztery do zera. Klęska, prawie pogrom. Zjazd jest tak niezwykły i spektakularny, że brakuje mi słów, aby go opisać. Powiem tylko, że droga wiedzie wzdłuż głębokiego wąwozu, zawieszona na skałach niczym półka na ścianie.

norweska droga
 
W Dale obozujemy na plaży z kąpieliskiem.

widok na Dale

Jest oczywiście stół na drewnianym podeście z grillem i zapasem drewna. Rozbijamy obóz i tym razem sam wyruszam na ryby. O dziwo, już pierwszy rzut przynosi sukces. Niewielki dorsz. Wypuszczam go do wody i kilka minut później wyciągam kolejnego, tym razem zdecydowanie większego. Na koniec łapię jeszcze jednego, naprawdę dużego dorsza.

Antoni z mniejszym dorszem

Muszę w tym miejscu wytłumaczyć przyczynę swojego sukcesu. Otóż po przyjeździe do Dale robiliśmy zakupy w markecie i kupiliśmy przy okazji trzy norweskie błystki. Były w promocji. Na tą właśnie przynętę złapałem wspomniane dorsze. Tym sposobem załatwiłem super kolację z pięknym widokiem. Podczas kolacji mieliśmy okazję przekonać się o niezwykłej odporności na zimno norweskich dzieci. Dwie małe dziewczynki, zaledwie kilkuletnie, bezustannie zjeżdżały do lodowatej wody ze zjeżdżalni na plaży. Bawiły się w najlepsze mimo późnej pory i przejmującego, wieczornego chłodu. Zimny chów czyni z Norwegów ludzi bardzo odpornych na wszelkiego rodzaju choroby. Po kąpieli wciągnęły dresy na mokre stroje, wsiadły na dwa małe rowerki i odjechały w siną dal. My dla odmiany byliśmy ubrani w kurtki, polary, długie spodnie, czapki i nawet rękawiczki. Po zachodzie słońca zleciały się meszki i wygoniły nas do namiotów.

Dale – Bergen – Lotnisko

Z Dale do Bergen jedziemy pociągiem. Można jechać na rowerze, ale nie polecam tej przeprawy. Prowadzi bardzo ruchliwą, niebezpieczną drogą z licznymi tunelami. Z Bergen na lotnisko jest jeszcze dwadzieścia kilometrów, niestety ostatnie dziesięć jedziemy w trakcie ulewy. Wiadomo, Bergen - stolica deszczu.

Komandor, 2016

Komentarze

Popularne posty