Izrael - Palestyna 2017

pustynia

Trzy morza, dwie pustynie, stolica Żydów, tymczasowa stolica Palestyńczyków, święte miejsca trzech religii. Realizacja całego planu wydawała się mało realna – nieznany teren, wojskowe checkpointy, mozaika palestyńskich wiosek i żydowskich osiedli, brak tras w Google Maps, opinie na forach internetowych, że tego nie da się zrobić… Jak się nie da?

Uczestnicy: Komandor, Jarul, Rafał, Grześ, Piter, Bodek, Witos

Trasa: Tel Aviv – Ramallah – Jerozolima – Betlejem – Ein Gedi – Neot Hakikkar - Mitzpe Ramon – Ejlat

MAPA
Dystans: 600 km

Gdańsk – Tel Aviv

Kłopoty zaczęły się już w czasie pakowania rowerów. W związku z wysokimi cenami w Izraelu, zdecydowaliśmy się zabrać z Polski większą ilość napojów wspomagających. Procedura jest prosta. Zawartość przelewamy ze szklanej butelki do plastikowej, mocno zakręcamy, zabezpieczamy folią bąbelkową i gotowe. Najlepiej pasują butelki po wodzie Borjomi (rozmiar M) i gazowanym Żywcu (rozmiar L). Bodek poszedł o krok dalej. Wyczytał gdzieś, że w Izraelu nie tylko alkohol jest drogi, ale również jego ulubiona gazowana woda mineralna. Rower w kartonie był niedoważony, więc wrzucił dodatkowo 2 butelki Cisowianki. W trakcie przenoszenia kartonów woda wystrzeliła i zalała opakowanie na rower. Jakoś sobie z Grzesiem poradzili, ale nie wróżyło to dobrze.

Przybywamy o 4 rano na lotnisko w Gdańsku. Niespodziewanie czeka nas najbardziej VIP-owska odprawa w historii wyjazdów rowerowych. Okazuje się, że Jarka syn pracuje w obsłudze portu lotniczego. Janek zaprasza nas uprzejmie do oddzielnego stanowiska odprawy, gdzie sprawnie nadajemy bagaże, następnie pewnym krokiem przeprowadza bez kolejki do punktu kontroli bezpieczeństwa. Bystry młody człowiek rzuca na pożegnanie:
- Tata, nie przesadzajcie tam z alko, bo Was do samolotu nie wpuszczą.

Salonik VIP z drinkami już sami sobie organizujemy, ale pamiętamy o przestrodze.

Po 4 godzinach lądujemy na lotnisku Ben Guriona. Wcześniej przy starcie idą iskry z silnika i w kabinie pojawia się smród. Młode dziewczyny mdleją, starsze się modlą, mężczyźni nerwowo rozglądają się za czymś do wypicia. Po chwili kapitan ogłasza, że skasowaliśmy 3 ptaki i stąd ten swąd spalonych kurczaków. Nic takiego. Potem godzina czekania do kontroli paszportowej i jesteśmy. Dwadzieścia kilka stopni, słońce, zapach Południa. Pogoda specjalnie przygotowana dla rowerzystów. Tak się zaczyna przygoda. Po skręceniu rowerów Komandor uruchamia Garmina i w drogę. Kawałek autostradą i dalej boczną droga. Tak miało być. W rzeczywistości lecimy autostradą do samego centrum Jaffy – ponad 20 km. Po drodze do pokonania kilkanaście włączających się z prawej strony pasów szybkiego ruchu, kilka skrzyżowań, estakad i innych elementów infrastruktury drogowej + kilkanaście trąbiących na nas samochodów. Zgłuszeni hukiem, spalinami i otaczającym industrialem, dochodzimy do siebie na przystanku autobusowym już w samym mieście. Pierwsze co uderza, to wielka popularność rowerów wspomaganych elektrycznie. Szkoda że nie można ich przewozić samolotem, byłoby jak znalazł na następny wyjazd.

Rafał załatwiał hostel w starej Jaffie. Przyjmują tylko osoby do 40 roku życia, ale wytłumaczył obsłudze, że po pierwsze jesteśmy na rowerach – to na wejściu daje obniżkę wieku o 20 lat. Po drugie mamy doświadczenie w kwestiach rozrywkowych i pokażemy zgromadzonej młodzieży, jak się bawi i wygrywa Lechia Gdańsk. Miły człowiek z dredami przyjął nas ciepło i po szybkim ogarnięciu wyruszamy na pobliską plażę. Wieje i nigdy nie przestanie. Ten wiatr towarzyszy nam do ostatnich godzin wyprawy. Na szczęście kierunek zwykle nam pasuje.




stara Jaffa

kąpiel w pierwszym morzu - Śródziemne
Z lewej strony na wzgórzu stara Jaffa, po prawej nowoczesny Tel Aviv, przed nami Morze Śródziemne. Plaża OK, ale nie umywa się do naszych, bałtyckich. Natomiast morze super – ciepłe i wzburzone. Pierwsze z trzech planowanych. Kąpiel o zachodzie słońca, potem opróżnianie zapasów na plaży. W końcu ruszamy do portu i starego miasta. Jaffa – najstarszy czynny port świata, brama Izraela, obrosła legendami i świadek ważnych wydarzeń historycznych. Włóczymy się niespiesznie wśród miejscowych i turystów - Żydów, Arabów, Rosjan, czarnych, białych, żółtych i wszystkich możliwych mieszanek rasowych oraz religijnych. Tłumów nie ma. Wszystko fajnie, ale gastrofaza ciśnie coraz bardziej, więc całą uwagę skupiamy na poszukiwaniu dobrego i tanie jedzenia. Jest. Kebab, pita, warzywa i piwo. Nic specjalnego, ale po zaspokojeniu głodu jesteśmy gotowi do dalszej części wieczoru – libacji na obiekcie. Właściwie przed obiektem, na placyku. Młodzież hostelowa chyłkiem przemyka do pokoi, okoliczni mieszkańcy nie zwracają uwagi, a my gramy ulubioną muzę, popijając wódkę z colą. Hitem całego wyjazdu jest piosenka punkowego zespołu z lat 80-tych o wiele mówiącej nazwie WC. Utwór, jakże by inaczej, Łazienka. Tekst nie nadaje się do publikacji.

Tel Aviv by night

Tel Aviv – Ramallah
Komandor, architekt z wykształcenia i rowerowy ranny ptaszor, wczesnym porankiem jedzie obejrzeć Białe Miasto  w Tel Avivie – największy na świecie zespół budynków zbudowanych w stylu Bauhaus czy może Kraftwerk. Czasem załatwia takie prywatne sprawy bez konsultacji. Reszta dopiero wydobywa się do rzeczywistości. Wizyta w pobliskim sklepie, potem znowu port i tzw. ogrody Jaffy na górce. Ładnie, ale trochę zawracanie dupy, jak to ujął jeden z kolegów. Olewamy nowy Tel Aviv. Słońce, 20 stopni, forma psychiczna dobra. Forma fizyczna dopiero się okaże, bo cel ambitny – stolica Autonomii Ramallah. 1000 metrów przewyższenia, niepewność czy nas wpuszczą i co nas tam czeka. Początkowo trasa prowadzi przez zadbane, ale nudne blokowiska przedmieść Tel Avivu. Szabas, a więc ichniejsza niedziela, na ulicach pustawo, tylko czasem ludzie udający się na modlitwę. Robimy przystanek w parku w rejonie Lod.


'woda Borjomi'
 
Niedaleko stąd miały miejsce tragiczne wydarzenia z czasów wojny o niepodległość w 1948, gdy wojsko izraelskie zmasakrowało arabskich cywilów w dwóch meczetach. Krwawa przeszłość i również teraźniejszość oraz głęboka nienawiść buzują gdzieś pod powierzchnią, od czasu do czasu wybuchając. Jeśli jednak ktoś kompletnie nie znałby historii, jadąc rowerem tak jak my, mógłby zauważyć jedynie nierówności społeczne państwa Izrael i nadgorliwość w kwestiach bezpieczeństwa. Na co dzień nie widać strachu, beznadziei, śmiertelnych urazów i wzajemnej pogardy. Czasem można zobaczyć nędzę Palestyńczyków, arabskie getta i zamienione w twierdze osiedla, ale zatrutych serc i umysłów już nie. Nikt nie wie, kto ma rację i jak rozwiązać ten konflikt. Człowiek odruchowo staje po stronie słabszych, ale to nie jest takie proste. Po holocauście Żydzi powiedzieli sobie, że już nigdy nie pozwolą się upokorzyć, że już nigdy nikt ich nie pokona. Realizują tę postawę bezwzględnie i brutalnie. Za chwilę uświadomiłem sobie, że niedaleko stąd, w Syrii, od wielu lat trwa straszna, okrutna wojna, gdzie zginęły setki tysięcy ludzi. W prostej linii ze 200 km, może mniej. My tu balujemy na całego, a tam śmierć i pożoga. Nie pozostaje nic innego jak odgonić te myśli i powiedzieć sobie, że w tym momencie nic z tym nie zrobimy. W innym momencie też pewnie nic.
Tymczasem, zostawiając meandry polityki i sprawy, na które nie mamy wpływu, wyjeżdżamy na mniej zurbanizowane tereny. Przebijamy się do drogi na Jerozolimę, chcąc jednocześnie uniknąć autostrad. Podczas kolejnego postoju, na jakimś zadupiu, znajdujemy obcięte gałęzie, na których jest pełno świeżych owoców – pomarańcze, grejpfruty, mandarynki. Cytrusowe party znudziło Komandora, więc pojechał szukać drogi. Po jakimś czasie zadzwonił i ruszyliśmy za nim. Oczywiście nastąpiło pogubienie i zanim się znaleźliśmy, minęła godzina.  Przedzieramy się przez prowizoryczny ziemno – śmieciowy wał do arabskiego osiedla, dalej znowu żydowska okolica. Trzeba odpocząć, więc kolejny park, jedzenie zapasów i drzemka. Zrobiła się 15.30, a my nawet nie zaczęliśmy wspinaczki.

paprykarz szczeciński
W końcu udaje się wbić na dwupasmówkę 443 z szerokim poboczem. Początkowo łagodny podjazd zamienia się tępą, niekończącą się górę. Pierwsze ‘w pierdol’ na tej wyprawie. Czas można oszukać, ale przestrzeń i wysokości się nie da. Tak twierdzi Komandor i coś w tym jest. Zapada zmrok, ochłodziło się. W ruch idą lampki, kurtki i kamizelki odblaskowe. Po obu stronach drogi pojawiają się płoty i tablice informujące, że wjechanie w boczne drogi grozi obywatelom Izraela śmiercią. Przynajmniej wiadomo, że jesteśmy w rejonie terytoriów pod kontrolą palestyńską. Pierwsza próba zjazdu skrótem do Ramallah nie udaje się. Znudzeni izraelscy żołnierze nie wiedzą czy podrzędna droga wśród ciemnych wzgórz zaprowadzi nas do celu. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć stref A, B i C, na które podzielona jest Autonomia i nie jesteśmy pewni w kwestiach bezpieczeństwa. Pozostaje jechać do głównego checkpointu Kalandia.

Już z daleka widać graniczny pierdolnik. Dojeżdżamy do kolumny samochodów czekających na wjazd do Ramallah. Nie czekamy w kolejce, wyprzedzamy, klucząc wśród aut, pieszych, różnych wózków i straganów. Skręcamy w przeznaczoną dla niezmotoryzowanych przebitkę przy murze i szybko, bez kontroli, lądujemy po stronie palestyńskiej. Logiczne – Izrael nie sprawdza osób wjeżdżających do autonomii tylko tych, którzy z niej wyjeżdżają na terytoria żydowskie. W pierwszym sklepie nie ma piwa. Logiczne – dominują tu muzułmanie.
Ruszamy w zgiełk arabskiego miasta. Duży ruch, dziurawy asfalt, szyldoza, pełno ludzi. W przeciwnym kierunku korek do checkpointu na kilka kilometrów. No i podjazdy. Ramallah leży na wzgórzach. Przechodnie przyglądają się nam zdziwieni, ale pozdrawiają i krzyczą ‘Welcome to Palestine’. Taka ekipa to chyba rzadkość tutaj. Turyści prawie nie zaglądają do tej części autonomii. Klucząc i męcząc się na górkach po kilku kilometrach docieramy do obiektu. Guesthouse św. Andrzeja. Okazuje się, że nocleg mamy przy szkole zawodowej, prowadzonej przez Kościół Ewangelicki. Przyjmuje nas młody chłopak o nordyckich rysach, posługujący się świetnym angielskim z twardym akcentem. Simon, Niemiec z Hamburga. Przyjechał kilka lat temu na staż i został. Nie pytamy o powód, ale chyba mu się tu spodobało.

Chwilę dochodzimy do siebie po zmaganiach z przestrzenią dzisiejszego dnia. Wizyta w pobliskim sklepie – wzbudzamy szczery entuzjazm. Tymczasem trzeba coś przepić i umyć się. Próba zamówienia taksówek nie powiodła się, więc uruchamiamy zapasy z Polski. Kuchnia fusion – pasztet belgijski, gulasz angielski, salami bretońskie itp. Do tego lokalna pita i humus. Nie szumimy specjalnie wieczorem, bo jesteśmy zdrożeni, a dodatkowo ze zdjęć na korytarzach patrzą na nas zamyślone twarze hierarchów kościelnych. Warunki noclegu super.

Ramallah – Jerozolima – Betlejem
Rano Simon ze swoim kolegą Mustafą przygotowali dla nas doskonałe śniadanie. Szakszuka – smażone na oliwie warzywa, a na wierzchu jajka sadzone. Gorąca patelnia wjechała na stół i byliśmy wniebowzięci. Do tego humus, jakaś pasta sezamowa, gęsty jogurt, pomidory, oliwki, winogrona. Pycha. Wspaniałe miejsce ten św. Andrzej w Ramallah.

Ramallah
Pożywieni i w doskonałych nastrojach ruszamy w kierunku Jerozolimy. Z powrotem jedziemy do przejścia Kalandia. Miasto w dzień wygląda inaczej. Pomieszanie luksusu z kompletną rozpierduchą, eleganckie wille obok zburzonych domów, stare, rozklekotane motory i wypasione terenówki. Widać, że to stolica quasi państwa, że tutaj mieszkają czy pracuję rządowi biurokraci i biznesmeni. Kolejnego dnia będziemy mijać nędzne wioski wokół Betlejem, a nie byliśmy w ogóle w obozach uchodźców, gdzie podobno jest kompletny dramat. Na tym tle Ramallah jawi się jako w miarę ogarnięte, całkiem bogate i pełne życia miasto.

centrum stolicy Autonomii
Jest niedziela, więc Komandor prowadzi nas do kościoła. Msza w obrządku wschodnim. Ludzie w różnym wieku, podniosły śpiew, zapach kadzidła. Okazuje się, że chrześcijanie mogą tutaj swobodnie się modlić, a w Wielkanoc odbywa się procesja, prowadzona przez księży różnych obrządków z udziałem władz miasta. Kolejna świątynia jest katolicka, ale akurat pusta. Stare miasto w remoncie, lokalny targ głośny i barwny, ale trzeba się oddalić, bo miejscowe chłopaczki za bardzo zainteresowały się osprzętem rowerów. Robimy postój na głównym rondzie miasta. Zasady ruchu nie obowiązują, ale ten chaos wydaje się uporządkowany i auta oraz piesi świetnie sobie radzą. My też dostosowujemy się do tego stylu i sprawnie wyprzedzając kolejne samochody, docieramy do checkpointu. Po drodze oglądamy jeszcze zamienioną w twierdzę siedzibę władz Palestyny. Małe zakupy, pita z kotletami, fotki przy murze i stawiamy się przed obliczem zdziwionych izraelskich żołnierzy. Sprawdzają paszporty bez słowa i już jesteśmy po drugiej stronie. Łatwizna.

msza w Ramallah
mur

checkpoint Kalandia
Pojawia się pilna potrzeba w zespole, więc zjeżdżamy na stację. Kiedy jedni załatwiają swoje sprawy, reszta prowadzi pogawędkę z właścicielem – starszym Arabem. Pan opowiada o tym, że wszyscy chcą pokoju, że Jordania robi dobrą robotę, że ważna jest edukacja młodzieży i rozwijanie biznesów. Hasło ‘pokój’ przewija się ciągle – są ulice Pokoju, plakaty, bilbordy. I niewiele z tego wynika. Na pytanie, jak wprowadzić pokój, najczęściej pada odpowiedź – 2 państwa. To co stoi na przeszkodzie? Wytyczenie granic, milion palestyńskich uchodźców i osiedla żydowskie na Zachodni Brzegu. Mozaika terytorialna, samowola Izraelczyków, roszczenia, zatargi, prawne spory, często sięgające czasów tureckich i brytyjskich. Nie do ogarnięcia.

Kilka kilometrów i dojeżdżamy do murów starego miasta. Zostawiamy rowery na parkingu i ruszamy przez Bramę Damasceńską. Jerozolima. Stolica świata. Centrum historii, kultury i religii. Soczewka naszego kręgu cywilizacyjnego. Ludzi sporo, ale nie jakieś tłumy. Wąskie uliczki, schody, sklepy i stragany. Dzielnica arabska, a więc kolorowo i gwarnie, suk. Zamawiamy świeże soki z granatów i z pomarańczy. Dolewamy nieco ‘wody Borjomi’ i orzeźwiający koktajl gotowy. Snujemy się po starówce, kierując się do Bazyliki Grobu Pańskiego. Trafiamy na bramę Jaffy, a więc trzeba się cofnąć. Tłum gęstnieje, nie ma już zakrytych kobiet, za to pełno pielgrzymów. To tutaj…
Rafał i sok z granata z 'wodą Borjomi'
Dochodzimy do placu, wielka budowla, a właściwie dwa czy trzy budynki wciśnięte w labirynt uliczek. Trudno objąć ten mikrokosmos. Trudno się zorientować, co jest czym. Wchodzimy do środka. Najważniejszy kościół chrześcijaństwa; to tutaj była Golgota (skała jest elementem kościoła), gdzieś w pobliżu grób i właśnie tu znaleziono pozostałości krzyża, które uznano za relikwie. Na wprost od wejścia kamień namszczenia. Ludzi modlą się i całują płytę, na której miało leżeć ciało Jezusa. Przechodzimy dalej, tam gdzie mniej osób. Schodzimy w dół do najstarszej części – kaplica. Wracamy. Wokół zapach świec, starych murów i kadzidła. Widać skupienie i wzruszenie na twarzach ludzi, dla wielu obecność tutaj to jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu. Inni po prostu chodzą i pstrykają foty, ale nie są obojętni. Nikt nie pozostaje tu obojętny. Do najważniejszej części straszna kolejka. Odpuszczamy. Przyjedziemy jeszcze raz, na spokojnie, nie na rowerach.

Bazylika Grobu Pańskiego
apostoł
Kierujemy się teraz do dzielnicy żydowskiej. Ciszej, czyściej, pustawo. Mam wrażenie, że ortodoksyjni Żydzi zawsze się spieszą. Szybki krok, wzrok skierowany w dal, skupione spojrzenie. Trochę nieobecni. Arabowie przyglądają się przechodniom, czasem zagadają, pokrzykują, nie spieszą się nigdy. I jarają fajki non stop. Dochodzimy do punktu widokowego. W dole ściana płaczu, nad nią wzgórze świątynne i kopuła meczetu. Jeden z najbardziej kultowych widoków świata. W pobliżu został ukrzyżowany Chrystus, obok Abraham szykował ofiarę ze swojego syna, a rzut kamieniem stąd Mahomet poszedł do nieba. Wcześniej przywiózł go anioł na skrzydłach czy w inny sposób, bo tak naprawdę prorok nigdy tu nie był. Określenie, że tutaj się czuje historię, nic nie mówi. Tutaj historia nawala z całą mocą. Każdy z nas ma jednak swoją indywidualną, prywatną wersję Jerozolimy i Ziemi Świętej. Warto tu być, żeby sprawdzić czy ta wersja się zgadza albo po to, żeby stworzyć nową, od początku.

widok
Schodzimy pod ścianę płaczu – zachodni mur, który pozostał po zburzonej trzeciej żydowskiej świątyni. Zakładamy białe czapeczki i podchodzi do miejsca modlitwy. Każdy jest zajęty sobą, można robić zdjęcia, trzeba tylko zachować elementarną powagę. Przed nami modlą się nie tylko ortodoksi w czarnych płaszczach, są nawet faceci w krótki gaciach oraz żołnierze z karabinami na plecach. Kobiety mają oddzielne miejsce po prawej stronie. Zachodzimy do czegoś w rodzaju kaplicy, tam modlący kołyszą się i na głos czytają święte księgi.

ściana płaczu
Piter i Jaca starozakonni
Spędziliśmy w Jerozolimie kilka godzin. To była mała zajawka, tego co chce się tutaj zobaczyć. Rzut oka ledwie. Wokół dziesiątki ciekawych miejsc, ale czas udać się na obiekt do Betlejem. Kilka kilometrów i jesteśmy pod wysokim murem. Znowu żołnierze i dalej terytorium palestyńskie z kategorii A, gdzie Izrael w ogóle nie zagląda. Spory ruch, na murach graffiti Banksy’ego i hotel Walled Off. Komandor prowadzi, zapada zmrok. Zamiast do hotelu trafiamy do polskiego sklepu. Dzień dobry, jak się masz. Z radia Czerwone Gitary. Bierzemy 7 piw, ale palestyńskich i odpoczywamy. Właściciel zapytany o hotel, mówi, że do góry w lewo i znowu w lewo. Dzięki i lecimy. Straszne stromizny w tym mieście. Pytamy kolejnego pana – prosto i przed stacją benzynową w lewo. OK. Coś nie bardzo. Pan policjant woła kapitana, pan kapitan jakiegoś kolegę. Z powrotem i w prawo, ale okazuje się, że to nie Holly Land hotel, tylko Holly Family. No trudno. Pytam w innym eleganckim hotelu. Uprzejmy recepcjonista sprawdza w Internecie. Jest. Prosto i cały czas w lewo. Tymczasem uruchomione są 3 telefony z mapami Google i Garmin. Nie, z powrotem i w prawo, potem dopiero w lewo. Stężała twarz Komandora wpatruje się w ekran, by w pewnym momencie złagodnieć. Już wie. Ruszamy za nim i po 5 minutach jesteśmy.

Betlejem
Betlejem by night
Znowu hotel z motywami religijnymi. W Ramallah był to surowy protestancki sznyt, tutaj na bank prawosławni rządzą. Ikony, jakieś świece itp. WiFi śmiga, więc można połączyć się ze światem. Kolacja za 10 dolców całkiem smaczna, nawet deser dodali na specjalne życzenie. Goście hotelowi to głównie panie 50+ z grup pielgrzymkowych z Rosji i Ukrainy oraz nieliczni mężowie, ewidentnie przytłoczeni całą sytuacją. Wszystko się zgadza. Obiekt nastawiony na pielgrzymki z prawosławnego kręgu chrześcijaństwa. Ciekawe, gdzie śpią Polacy, których też wszędzie pełno. Wieczorem trochę biesiadujemy na balkonie z widokiem na okolicę. Po zmroku ładnie to wszystko wygląda, za dnia nieco gorzej.

Holly Land hotel

Betlejem – Ein Gedi
Zaczynamy od Bazyliki Narodzenia. Grześ był tu wcześniej (w Jerozolimie zresztą też), więc wie co i jak. Kościół jest w remoncie, duża część fasady zasłonięta, w środku też coś robią. Wejście dla hobbitów. King Kongi z Gdańska muszą kucać, żeby dostać się do środka. Miejsce narodzenia znajduje się w dolnej części świątyni, kolejka tkwi w miejscu, a więc pewnie trwa msza. Dokładnie tak jest. Czekamy, oglądamy kościół m.in. kaplicę żłóbka, którą opiekują się franciszkanie. Kaplica narodzenia jest pod kuratelą mnichów prawosławnych i ormiańskich. Zapalamy w swoich intencjach (lub bez intencji) świece i kupujemy do domu. Na Święta jak znalazł.  No i wychodzimy, nie możemy czekać. Przyjedziemy kiedyś. Naprzeciwko kościoła, po drugiej stronie placu Narodzenia, stoi meczet, wokół sklepiki. Facet na motorku krzyczy ‘Polska good, America kaput’. Robimy zakupy m.in. dużo wody i ruszamy.

Witos u wejścia do Bazyliki Narodzenia
Wyjeżdżamy z miasta na drogę 356, wcześniej mijamy otwarty szlaban i odsunięte zapory. Nie ma wojska. To chyba teraz jesteśmy w strefie B, bo Betlejem to na pewno A. Ruch samochodowy niewielki, główna droga do Hebronu biegnie równolegle parę kilometrów na zachód. Większość samochodów na terytoriach palestyńskich ma żółte, izraelskie blachy. Jeździ jednak trochę aut z rejestracją z zielonym napisem i znaczkiem P. Nie mogą wyjechać poza Autonomię, a często to fury za setki tysięcy złotych. Po lewej w oddali widać górę Herodion z ruinami zamku Heroda sprzed 2000 lat. Obok drogi ogrodzone, zadbane osiedle, dalej czerwone tablice ostrzegawcze – że grozi śmiercią, jest wbrew prawu itp. Pstrykamy foty.

tablica nr 1
Komandor postanawia zrobić skrót – zyskamy 10 km, ale trzeba wbić się do wioski na górze. Tuku się nazywa. Ruszamy pod górę. Na skraju miejscowości po prawej jakaś szkoła chyba. Przy płocie pełno młodych chłopaków. Gdy nas widzą zaczynają krzyczeć. Pewnie pozdrawiają. Stromy podjazd. To chyba jednak nie szkoła, bo kraty w okach i wysokie ogrodzenie. Setka młodzieńców miota się, szarpie płot i drze w niebo głosy. Nie ma ‘Welcome to Palestine’. Jeden skacze jak dziki i woła ‘Fuck you, fuck you…’. Nie dajemy rady podjeżdżać, trzeba zejść. Leci kilka kamieni, jacyś faceci próbują uspokoić towarzystwo. Biegniemy pod górę i zasapani zostawiamy dziwny przybytek za sobą. Chyba jakiś poprawczak. Wioska opustoszała, dwie zupełnie zakryte kobiety uciekają na nasz widok. Nagle zrywa się charczący śpiew z głośników. Z kilku minaretów na raz leci wezwanie do modlitwy. Jakoś tak dziwnie. Zatrzymujemy się na chwilę, młody brodacz macha do mnie z podwórka. Uśmiecha się i pyta ‘Water?’. Uff. Jest spoko. Salem alejkum, alejkum salam. Zdobywamy z Jarkiem górę jako pierwsi i wpadamy do sklepu. Nie ma piwa, kupujemy sok i więcej wody. Obsługa zdziwiona na maksa. Rzadko pojawiają się tu obcy. Robimy dłuższy postój. Nieufność minęła i paru facetów zagaduje nas, ogląda rowery.

Tuku
Z Tuku szybko wpadamy na drogę 3698, która wiedzie na pustynię i tam się urywa. Jesteśmy wysoko, piękne widoki. Przed nami pasmo mniejszych gór, a w oddali widać już potężne masywy Jordanii. Gdzieś pomiędzy jest Morze Martwe, nasz cel na dzisiaj. Jedziemy kompletnie pustym asfaltem, mijając dwa otoczone drutem kolczastym osiedla żydowskie. Tylko tam zielono, dokoła kamienista, jasno brązowa pustynia. Docieramy do ostatnich palestyńskich wiosek Ta’amra i Ka’abne. Straszna nędza, domy bez szyb, często bez dachów, ślady po kulach, wielbłądy i totalny pierdolnik. Przepaść miedzy wioską żydowską a palestyńską jest ogromna. Za kilka kilometrów koniec asfaltu, jeszcze tu i ówdzie pasterz z wielbłądami, jakieś kozy i osły. Potem zupełny koniec życia. Piach i kamienie.

żydowskie osiedle
palestyńska wioska 1
palestyńska wioska nr 2
Szutrowa droga jest szeroka i całkiem sprawnie się po niej poruszamy. Na każdym wzgórzu, za każdym zakrętem nowy, niesamowity krajobraz. Piękna i groźna górzysta pustka. Rowerowa magia. Dojeżdżamy do rozwidlenia szlaków, skręcamy w prawo. Po pół godzinie coś błyska na dole, między wzgórzami. Morze Martwe. Docieramy do krawędzi skał. 500 metrów niżej wielka tafla słonego jeziora, za nią tajemnicze wielkie góry. Pogoda dobra, więc widoczność na kilkadziesiąt kilometrów. Te obrazy zostaną z nami na zawsze. Kontemplujemy widoki razem z dwójką młodych Arabów. Częstują nas chipsami. Wypociliśmy dużo soli, więc chętnie przyjmujemy prezent.

droga 3698

pustynia Judzka

Morze Martwe z góry
Trzeba jechać. Celem jest osiedle Mitsoke Dragot, z którego prowadzi asfaltowy zjazd nad Morze Martwe. Odbijamy na północ, droga idzie lekko w dół i kończy się na skraju krateru. 2 kilometry dalej, po drugiej stronie rozpadliny widać osiedle. Co z tego? Coś jest nie tak, nie ma przejazdu. Trzeba obejść tę dziurę. A może lepiej się cofnąć? Nie lubimy wracać, więc atakujemy pieszy szlak po kamlotach. Jechać się nie da. Znowu trafiamy na stromy wąwóz. Cały czas ten sam. Uruchamiamy mapy, porównujemy z Garminem, robimy zwiad w kilku kierunkach. Źle skręciliśmy na rozwidleniu szlaków, trzeba było jechać w lewo. Wydobywamy się na jakieś wzgórze, żeby ocenić sytuację. Za dwie godziny zachód słońca, więc czas najwyższy obrać właściwy kurs, żeby nie latać po pustyni po ciemku. W końcu, gdzieś w oddali i zdecydowanie wyżej niż jesteśmy, widać właściwą drogę. Mamy azymut. Komandor obejmuje dowództwo. Trochę jedziemy, trochę prowadzimy. Najgorsze są strome górki. Kolejno Rafał i Jarek zaliczają wywrotki, wszyscy mają nogi poryte od pedałów i skał. Potem muchy zlatuję się do ran. Ciężkie rowery z sakwami zsuwają się po kamieniach, pot zalewa oczy, ręce i nogi słabną. W końcu po długiej udręce docieramy do drogi. Wracamy do rozwidlenia szlaków, lecimy początkowo w dół, aż do miejsca, gdzie kończy się krater. Zaczynamy szlak z jego drugiej strony. Kąśliwe, krótkie podjazdy. Piękne światło zachodzącego nad pustynią słońca rekompensuje wysiłek drogi. Dopada nas zmrok. Torba na aparat na kierownicy zasłania mi lampkę. Nic nie widzę, a koledzy odjechali. Próbuję kierować jedną ręką, drugą trzymam światła. Prawie się przewracam. Nie ma czasu na demontaż i zmianę miejsca oświetlenia. Wkładam lampkę do gęby i jadę. Nowy rodzaj oświetlenia – gębowa czołówka. W końcu docieramy do osiedla. Chwila przerwy, Piter sprytnie przepina mi lampkę do widelca. Wioska zamknięta, odrutowana i podejście pewnie zaminowane. Nie ma szans na piwo.

szlak pieszy
kamienista pustka
trud
Jest zjazd. 500 metrów wysokości w dół pięknym asfaltem. Wypadamy do głównej drogi wprost na posterunek wojskowy. Skąd, dokąd, good luck. Młode chłopaki i dziewczyna z karabinem większym od niej. Teraz przynajmniej wiadomo, że wyjechaliśmy z Autonomii na dobre. Bardzo ciepło, kilka stopni więcej niż u góry. Wiatr w plecy, po lewej błyska księżycowa tafla Morza Martwego, w oddali światła Jordanii. Rozładowała mi się ta pieprzona lampka i prawie skończyła woda. Holują mnie najpierw Jarek, potem Grześ, bo ciemno jak w dupie. Czasem przejedzie jakieś auto. Z kołkiem zamiast języka dojeżdżam z całą grupą do kibucu Ein Gedi. Atakujemy znowu jakąś górę. Jest hotel, potem okaże się, że to nie nasz, ale to bez znaczenia. W barze piwo z kija. Najlepsze jakie piłem w życiu. Wypijamy po kilka kufelków, jemy pizzę i raz dwa zmieniamy lokal. Hostel młodzieżowy. Cztery autobusy izraelskich nastolatków pod ochrona kilku facetów z bronią przy pasie. Nie ma jedzenia, tylko cola z automatu. Wyciągamy mielonki i pasztety z Polski. Siedzimy do późna na balkonie wspominając trudy minionych godzin i słuchając muzyki. Ten dzień bez dyskusji trafia do TOP 10 naszych wypraw  w kategorii ‘W pierdol’ oraz w kategorii ‘Magia’.

Ein Gedi – Neot Hakikkar

Rano śniadanie na stołówce i w drogę. Są tu w pobliżu wodospady i podobno w tej okolic Salomon przekazał insygnia pierwszemu królowi Izraela Saulowi. 1000 lat p.n.e. Chyba że coś pochrzaniłem. Pierwszy przystanek z widokiem na Masadę. Symbol nieugiętości Żydów. Tutaj w latach siedemdziesiątych I wieku n.e. powstańcy bronili się przed Rzymianami, a gdy klęska była pewna, popełnili zbiorowe samobójstwo. Tutaj w latach 30-tych młodzież syjonistyczna zaprawiała się w wędrówce po górach i uczyła historii. Tutaj izraelscy żołnierze składają przysięgę. Nigdy więcej Żydzi nie pozwolą się pokonać.
Masada i Jarul
Kolejka na górę kosztuje 50 Euro, więc odpuszczamy. Jedziemy dalej do Ein Bokek. W pierwszej kolejności wpadamy do sklepu – najniżej na świecie położony supermarket. Pełno Rosjan – obsługa i kupujący. Część to przesiedleńcy, część turyści. Piwo i mały posiłek na pobliskim skwerku. Towarzyszą nam dwie żołnierki sączące colę z McDonalda. W końcu plaża. Drugie morze czeka. Wylegujemy się na powierzchni z największą przyjemnością. Utonąć się nie da, ale należy uważać, żeby woda nie dostała się do oczu. Po wyjściu z morza od razu trzeba się opłukać pod prysznicem ze słodką wodą.

żołnierki
 
nad Morzem Martwym
kąpiel w 2 morzu - Martwe
Droga dalej prowadzi przez tereny industrialne – wydobycie minerałów, soli itp. Dojeżdżamy do skrzyżowania i odbijamy w lewo w kierunku granicy z Jordanią. Tu kończy się Morze Martwe. Po prawej stronie park krajobrazowy. Można spacerować pomiędzy pustynnymi stożkami, tworzącymi niesamowite kształty. Po lewej pola minowe. 10 km i docieramy do kibucu i miejsca noclegu Shkedi Camplodge. Zespół kilkunastu drewnianych domków i bar pod wiatą. Hipisowski styl, świetna muza z głośników, wszystko lekko przykurzone. No i jest piwo z lodówki. Nawet nie odpinamy juków, tylko  zaczynamy od zimnego Tuborga, czym wzbudzamy sympatię niemieckiego barmana i jego dziewczyny z Australii. Rozwalamy się na sofach, delektujemy muzyką i toczymy niespieszne pogawędki. Klimat miejsca jest wyjątkowy, od pierwszej chwili można czuć się komfortowo i swobodnie, a różne patenty umilają życie np. klimatyzacja w domku, hamaki, miejsce na ognisko. Bar pod wiatą to pustynna wersja sopockiego Spatifu. Hans częstuje nas suszonymi domowymi daktylami i oliwkami. Jedne i drugie bardzo esencjonalne. Potem wjeżdża pizza. Odgrzewana ze sklepu, ale doprawiona własną bazylią, chili i czosnkiem. Świetna. Zdobywamy lokum – drewniana szopa, a w środku pełen komfort – grube materace, kołdry, klima. Rotacyjny prysznic i wracamy do Spatifu. Uruchamiamy zapasy z Polski i szumimy. Jest telefon do Kuby. Tylko go wkurwiamy opowieściami, bo nie może być z nami. Party dalej trwa i w przypływie euforii pada pytanie do Hansa o stuff. Na szczęście nie ma.

Shkedi Camplodge
pustynny Spatif

Neot Hakikkar - Yeruham

Rano Komandor zostaje wysłany po sprawunki czyli piwo. Obsługi baru jeszcze nie ma, a nie chcemy sami brać. Swoim zwyczajem zabałaganił i zajął się obserwacją lokalnego życia. W końcu wraca. Zaczynamy dzień uroczystym śniadaniem z jajecznicą, pomidorami i kultową szynką Krakus. Jest też humus, ale on zawsze jest, więc nie warto wspominać. Szybka zbiórka, pobór wody oraz kolejnych piw w lokalnym sklepie i wracamy do głównej drogi. Przy skrzyżowaniu spotykamy jedynych sakwiarzy na całej wyprawie. Polka i Francuz. Jadą z Ejlatu na północ. Krótka pogawędka i czas zaatakować góry. Pomysł dołączenia Francuza do grupy lub w razie odmowy zamordowania go i wzięcia Polki w jasyr upada. Dziewczyna ma uszkodzoną oponę, więc byłby to tylko niepotrzebny kłopot. Jedziemy drogą 90, a potem skręcamy w prawo w 25 na Beer Szewę. Trud mierzenia się górą każdy przechodzi po swojemu. Peleton się rozjeżdża, każdy układa swoje tempo i decyduje czy i kiedy prowadzić rower. Od czasu do czasu zasapani i spoceni spotykamy się na krótko, żeby zaraz ruszać dalej w bolesną mękę. Widoki obłędne. Podjazd o różnym nachyleniu, ale nigdy nie mniejszym niż 6-7% ciągnie się 12, może 15 kilometrów. Na szczycie dochodzimy do siebie. Bodek jest w stanie jedynie zacytować fragment utworu grupy Brudne Dzieci Sida: Przejebane, przejebane, pora łączyć się z szatanem. Moim zdaniem bardziej pasuje: Jesteś Bogiem. Uświadom to sobie…
400 metrów przewyższenia za nami
stamtąd jedziemy
uwaga wielbłąd
W każdym razie ogarniamy skrajne emocje, równamy oddech i z nadzieją ruszamy dalej. I bum. Za zakrętem uderza nas silny wiatr prosto w twarz. Dalej też nie jest lekko. Wielokilometrowa prosta, a po lewej w oddali ośrodek nuklearny. Gwarancja bezpieczeństwa państwa Izrael. Francuzi pomagali im zbudować reaktor jądrowy w celach pokojowych, a sprytni Żydzi wymanewrowali żabojadów i na boku stworzyli bombę. Nieoficjalnie oczywiście. Teraz nikt im nie podskoczy. Obiekt o znaczeniu strategicznym, więc nie można robić zdjęć, ani nawet zatrzymać się na poboczu. Jak to wykonać, kiedy od czasu do czasu trzeba odsapnąć i nabrać łyk wody. Bodkowi nie udało się ujść uwadze służb. Chłop zatrzymał się na chwilę i nagle zajeżdża mu drogę biały pickup. Z wozu wyskakuje czterech ubranych na czarno, grubo uzbrojonych facetów i zaczyna się przepytywanie.

- Dlaczego stoisz?
- Odpoczywam chwilkę.
- Nie wolno. Zdjęcia robiłeś?
- Taaak... Ale, nie, nie, nie tutaj.
- Dawaj telefon – przeglądają aparat.
- Skąd jedziesz?
- Hmm, z… ten, tego. Ale wiem dokąd jadę! Ja rucham tzn. Yeruham – to pamiętał.
 
tablica nr 2
W końcu go puścili i jedziemy do Dimony, miasta, które powstało, jako osiedle dla budowniczych i pracowników ośrodka nuklearnego. Od wyjazdu rano po drodze nie było nic – żadnej miejscowości, sklepu, stacji benzynowej. Pustynia w sensie dosłownym i przenośnym. Trochę jak na Islandii. Tymczasem w hipermarkecie promocje na alkohol i ceny prawie jak w Polsce. Trzeba korzystać z okazji. Potem fast food w centrum handlowym. Ten sam syf co u nas, tylko dwa razy drożej. Nie było wyjścia. Robi się ciemno i zimno. Rafał próbuje załatwić podwózkę. 50 Euro, niech spadają. Jedziemy dalej na rowerach. I bardzo dobrze. Odbijamy w lewo i mamy wiatr prawie z tyłu, asfaltowa, pusta droga z dobrym poboczem. Kilkanaście kilometrów i wpadamy do pustynnego miasteczka o słynnej już nazwie Yeruham. Nic ciekawego tu nie ma, ale mamy fajne spanie. Najpierw trzeba je znaleźć.

Garmin doprowadza do punktu A, gdzie kończy się miejscowość i zaczyna czarna dupa. Wokół ładne, nowoczesne wille. Komandor uspokaja, że to gdzieś tu i że w razie czego mamy zakupione litrowe Finlandie. Jedzie auto, machamy i wyciągamy faceta z wozu. Patrzy na mapę, patrzy na nas i wskazuje dom obok, którego stoimy. Mogliby, kurwa, dać jakiś napis. Duża willa na skraju pustyni, luksusowo wyposażone pokoje z oddzielnymi wejściami i patio z widokiem. Napis jest, ale przy furtce, zasłonięty krzakiem.
Wita nas Ben, bardzo miły i pomocny ortodoksyjny Żyd, wiek na oko 35 lat, ojciec siódemki dzieci i dyrektor miejscowej szkoły. Dziadek oczywiście pochodzi z Polski, on sam też był u nas i bardzo mu się podobało. Wymienia Auschwitz… Potem dodaje Kraków, Warszawę, coś tam jeszcze, chyba Leżajsk, bo tam m.in. mają swoje zloty. Właściwie każdy Żyd, z którym zamieniliśmy kilka słów, informuje o swoim polskim pochodzeniu i ciepło wypowiada się o Polsce. Nie wiem czy tak trafiliśmy, czy to tylko uprzejmość. Jeden pan nawet zacytował słowa Mazurka Dąbrowskiego… A może oni rzeczywiście wiedzą, jak było – że Niemcy odpowiadają za Zagładę, że byli Polacy, którzy narażając życie pomagali Żydom i że liczba kanalii i szumowin wśród naszych rodaków nie odbiega od średniej europejskiej. Być może wiedzą też, że Polska ma teraz świetne relacje z ich krajem.

Na kolację znowu humus, tym razem z mielonką turystyczną i pasztetem podlaskim. Patio osłonięte od wiatru, więc spędzamy przyjemny wieczór na dworze z perspektywą spania w wygodnych łóżkach. Roztrząsamy kwestie relacji międzynarodowych i raczymy się drinkami z wyciskanym sokiem pomarańczowym i z lodem. Tak, w lodówce był świeżo zrobiony lód! Grześ i Jaca mają spirytus – bardziej ekonomiczny do wożenia, ale po rozrobieniu mi na przykład nie smakuje, wódka lepsza. Wokół nas krąży kot o imieniu Andrzej czy jakoś tak. Ben mówi, że to dla bezpieczeństwa dzieci. Węże często przychodzą z pustyni, ale mruczek jest czujny i je odstrasza.
Yeruham – Mitzpe Ramon

Rano Jarek z Komandorem lecą po zakupy. Na śniadanie orgia z jajek na twardo, po 3,5 na głowę. Kolejny rowerowy dzień na pustyni. Droga dobra, wiatr sprzyjający. Wjeżdżamy w krainę kraterów, a właściwie midreszetów. Wygląda to jak pozostałość wulkanu, ale w rzeczywistości jest śladem po zapadniętej mega jaskini. Przez cały dzień wzniesiemy się o 400 metrów, ale prawie tego nie czuć, bo rozłożone na raty. Dłuższy postój robimy w parku w rejonie Sde Boker. W pobliskim kibucu mieszkał na emeryturze Ben Gurion, pierwszy premier Izraela, postać kultowa, tutejszy Piłsudski. Za wioską mijamy krater. Robi wrażenie, ale to nic w stosunku to tego, co zobaczymy następnego dnia.
Komandor i firing area
Trasa wije się wśród pustynnych krajobrazów. Przestrzeń, czyste niebo przewiane wiatrem, słońce mocne, ale nie drapieżne. Można się zapatrzeć i zamyślić, ogrzać twarz południowymi promieniami i schłodzić głowę wiatrem. Wzdłuż drogi zaczynają pojawiać się beduińskie wioski. To muzułmanie, ale nie Palestyńczycy. Beduini są tu od zawsze, lojalnie popierali państwo Izrael, ale sytuacja się zmienia. Władze na siłę chcą ich osiedlić w nowych miejscach, argumentując to chęcią poprawy warunków socjalnych. Tymczasowe wioski są niszczone, ziemi do wypasu zwierząt i rolnictwa ubywa, bieda aż piszczy. Tu gdzie jedziemy, społeczności beduińskie są nieliczne, ale przy drodze Dimona – Beer Szewa zapuszczone koczowiska ciągną się kilometrami. Mamy skojarzenia z Cyganami z naszej części Europy.

beduińska osada
Kolejny postój w oazie u stóp ruin twierdzy Avdat. Był to ważny punkt na trasie z Petry do portu w Gazie już w 4 czy 3 wieku przed naszą erą. Podobno warto zobaczyć, ale dla nas stroma wspinaczka w słońcu to przesada. Odpoczynek, nawadnianie, posiłek, nawet krótka drzemka w cieniu drzew. Tym się zajmujemy. Trochę nie chce się ruszyć, tym bardziej, że mamy lód z pobliskiego McDonalda. Trzeba jednak pedałować dalej, bo do zdobycia góra 200 metrów. Po krótkim, ale żmudnym podjeździe trafiamy na więzienie. Duży, nowoczesny obiekt w środku niczego. Rodziny palestyńskich więźniów protestują, że ich bliscy są trzymani na takim wypiździewie, gdzie ciężko dojechać mieszkańcom Autonomii. Na przystanku autobusowym Piter znajduje 2 naboje karabinowe. Nie wiadomo czy była strzelanina czy ktoś zgubił. Na poboczach ostrzeżenia, żeby nie wchodzić w pustynię, bo to ‘firing area’. Gdzieś w oddali egipskie działo. Zostawione na pamiątkę zwycięskich walk z arabskim sąsiadem.

oaza i Avdat
Jesteśmy wysoko. Wokół po horyzont surowe, pustynne, kamieniste wzgórza. Mienią się w popołudniowym słońcu wszystkimi odcieniami żółci i brązu. W oddali widać już Mitzpe Ramon. Powiewa chłodem, trzeba dobrać ubrania. Do miasta wpadamy o zmierzchu. W osiedlowym sklepie robimy zakupy i szukamy obiektu. Leży na rogatkach, już na pustyni. Otoczone słomianym płotem obozowisko Cicha Strzała. Zarośnięty Izaak czy Samuel oprowadza nas po obejściu. Prąd jest tylko w małych żarówkach, tyle co w ciągu dnia zebrały panele słoneczne. Nie można podładować sprzętu. Przy kolacji w prowizorycznej, ciemnej stołówce omawiamy plan na następny dzień.

przystanek PKS 1
Do Ejlatu jest 150 km przez pustynię. Wiadomo, że Komandor pojedzie. Ustalamy, że nikt nie dołączy, bo byłby ewidentną kulą u nogi. Jedyna osoba, która może pociągnąć w komandorskim tempie to Piter. Nieco hamletyzuje, ale jest oczywiste, że poleci. Ma to na swojej liście TO DO na ten wyjazd. Poza tym posiada nogi ze stali i we dwójkę zrobią ten dystans w rekordowym czasie. Reszta może by i dała radę, ale trwałoby to do późnej nocy i nie daj Boże jakaś awaria lub odłączenie prądu w nogach. Po drodze nie ma nic, oprócz baz wojskowych, co z całą mocą okaże się jutro.

Kingdom

Freedom
Zespół wypadowy udaje się na spoczynek do swojej jurty o nazwie Kingdom. Reszta zalega w domku Freedom i rozpija zapasy. Chata Wisdom, pewnie nie bez przyczyny, stoi pusta. Ktoś, znający życie, nas tak rozlokował. To w czym śpimy charakteryzuje ekstremalny eklektyzm. Dolna warstwa to kamienie, na wysokości kolan jest trochę betonu, drewna i plastikowe mini okna. Wyżej na metalowym rusztowaniu rozciągnięto dwie warstwy grubych płacht. W środku jest ciasno, ale ciepło i przytulnie, pod sufitem wisi rachityczna żarówka. Jedyną osobą, która wzięła prysznic jestem ja. Atmosfera staje się więc dosyć gęsta. Na zewnątrz huczy jednostajny, zimny pustynny wicher. To chyba ta słynna szarkijja. Impreza się przeciąga, bo perspektywa jazdy autobusem uwalnia rozrywkowe demony. Rafał próbuje spać, ale co chwila ktoś ryknie i go wybudza. Opierdala nas i zapada w sen. Po chwili znowu to samo. Rytuał powtarza się co kilkanaście minut. Grześ niby śpi, ale w momencie napełniania kubków, otwiera oczy i wystawia rękę po dolewkę. Z Bodkiem i Jarkiem idziemy na spacer podziwiać gwiazdy, niby śpiący Grześ też dołącza. Wiatr prawie nas przewraca, więc tylko zaklepujemy się przy prowizorycznym miejscu na ognisko i wracamy. W końcu wszyscy zapadają w sprawiedliwy sen.

Mitzpe Ramon – Ejlat
Zespół Kingdom odmeldowuje się o 6 rano, zabierając ze sobą 0,7 PC (w nomenklaturze Pitera Polepszczacz Czasoprzestrzeni), wodę, colę, suszoną wołowinę i batony. Wcześniej, jeszcze po ciemku, Komandor liczył gwiazdy, ale się mu pomyliło i olał to. Grupa Freedom zwleka się na śniadanie. Czasu nie ma za dużo, bo jedyny autobus do Ejlatu jest podobno o 10, inne źródła mówią o 9.30. Zostawiamy obóz za sobą i ruszamy szukać przystanku autobusowego. Rozpytujemy po mieście, porównujemy sprzeczne wskazówki i tropy. Pan z kiosku mówi, że ‘tu’, rosyjskojęzyczna młodzież wskazuje na ‘tam’. Murzyn z amerykańskim akcentem kieruje nas jeszcze gdzie indziej. Kilkuosobowa obsługa stacji benzynowej popada w konflikt na tle różnicy zdań aporops miejsca odjazdu autobusu. W końcu docieramy na przystanek, zrzucamy juki, odkręcamy pedały i kierownice ustawiamy wzdłuż. Po drodze kupujemy piwo, więc nastroje zwyżkują. Dobiera ludzi. Młody chłopak przekazuje informację, że to będzie ‘soldier bus’ i że nie wiadomo czy weźmie rowery. Mała pani w wieku 70 lat, obwieszona plecaczkami, torbami i saszetkami przedstawia się jako turystka z Australii i ucina z nami miłą pogawędkę.
przystanek PKS 2
Jedzie. Zasadzamy się do ataku, Rafał wpada i błagalnym acz stanowczym głosem pyta czy five bikes OK. Kierowca wskazuje schowek po lewej stronie autobusy. Przez całą podróż nie odezwał się ani słowem, komunikaty przekazywał lekkim skinieniem ręki. Pewnie niemowa. Dopychamy cały sprzęt nogą i wskakujemy do środka. 90 procent pasażerów to mundurowa młodzież obojga płci z różnymi giwerami. Brakuje tylko granatnika. Siadam z przodu obok siwego, żylastego pana. Turysta z Hawajów. Reszta chłopaków zajmuje miejsca wśród wojska.

krater Mitzpe Ramon z autobusu
Wyjeżdżamy z miasta i dostajemy w twarz drugi najpiękniejszy widok całej wyprawy. W dole krater po horyzont. Największy na świecie. Spadamy 300 metrów do jego wnętrza. Szkoda, że nie na rowerach. Piter i Piter doświadczyli tego przeżycia. Krajobraz księżycowy, trudno oderwać wzrok. Trasa wiedzie przez bezludne tereny pustyni Negew. Nagle zjeżdżamy w boczną drogę, mijamy 4 czołgi (chyba nieużywane) i stajemy przy bramie bazy wojskowej. Kilku żołnierzy wysiada. Sytuacja powtarza się sześć razy. ‘Soldier bus’. Odwiedzamy jednostkę pancerną, oddziały piechoty, bazę lotniczą, tylko marynarki wojennej brakuje. Wypatruję kolegów rowerzystów, ale w pewnym momencie autobus wybrał inną trasę niż oni. Skoro dotychczas ich nie spotkaliśmy, znaczy, że tempo mają bardzo dobre.

Mijamy lotnisko Ovda, skąd mieliśmy wracać do Polski, ale w tych dniach jest zamknięte i pojutrze czeka nas przejazd do Tel Avivu. Przy jednej z baz wojskowych kierowca udaje się do toalety, więc wywalamy z autokaru, chowamy się za murek i delektujemy Tullamore Dew. Przy kolejnej bazie taka scena. Przed bramą czeka młody żołnierz, z autobusu wyskakuje piękna żołnierka i wpada mu w ramiona. Całują się i przytulają przez pół minuty. Dziewczyna wsiada z powrotem, autobus odjeżdża. Chłopka macha na pożegnanie.
Końcowy odcinek trasy nr 12 prowadzi tuż przy samej granicy z Egiptem. Wzdłuż drogi wysoki płot, punkty obserwacyjne i radary. Zaczynamy spektakularny zjazd nad Morze Czerwony. Kilkaset metrów przewyższenia w dół. Za chwilę już widać. Góry Jordanii, błękitna tafla morza, miasto, właściwie dwa – Ejlat i Akaba już za granicą. Kiedyś w Armenii byliśmy w miejscu, gdzie można zobaczyć cztery kraje. Tutaj tak samo – jesteś w Izraelu, widzisz Jordanię, Egipt i Arabię Saudyjską. Szkoda, że nie można szybko i bezpłatnie odwiedzić rowerem tych krajów. Obrócilibyśmy w 1 dzień.

zjazd do Ejlatu
Na dworcu PKS w Ejlacie skręcamy rowery, pijemy piwo w barze i dzwonimy do kolegów. Będą za 3 godziny. Piękny wynik się zapowiada. Po kilkunastu minutach docieramy do obiektu. Świetny apartament z tarasem, przy cichej ulicy, blisko centrum. O jedno miejsce do spania za mało, ale trudno. Z Grzesiem i Jacą jedziemy po zakupy. Odwiedzamy nadmorską promenadę. Typowy śródziemnomorski (czerwonomorski) kurort z nijaką hotelową zabudową. Niezbyt pięknie. Dwa supermarkety nie spełniają naszych wymagań, więc atakujemy kolejny położony na wysokim wzgórzu. Robimy takie zakupy, że ledwo udaje się je spakować na trzy rowery. Wpadamy na obiekt i przekazujemy towar. Jarek i Rafał zabierają się za przygotowanie spaghetti. Kiedy jest już gotowe, przybywają koledzy rowerzyści. Złachani, ale szczęśliwi. Lekka zazdrocha u reszty. Robi się ciemno. Jak zwykle wymieniamy się opowieściami z mijającego dnia i biesiadujemy przy szklaneczce oraz muzyce do późna. Królują Indios Bravos.

Mitzpe Ramon- Ejlat rowerowa relacja Pitera
Szósta. Wyjazd. My w miastach mamy lisy i dziki, a tutaj po śmietnikach buszują kozice. Jedna na moich oczach, nie mogąc wylizać resztek kawy z tekturowego kubka, żre go w całości. Z punktu widokowego u bram miasta możemy zobaczyć pustynię o wschodzie i spory kawał trasy, która za chwilę będzie nasza. Na śniadanie dostajemy ponad trzystu metrowy zjazd i piękne widoki. Droga idealna do pedałowania. Fałdki, na których nie można się zmęczyć, kilka górek z 1:1, ale na tyle krótkich, żeby nie zatrzymywać się na wyrównanie tętna. Za to parę zjazdów na oko 60km/h, szczególnie, że ruch samochodów bardzo skromny. Komandor daje mi się wyszaleć na zjazdach i od momentu kiedy  droga się bardziej zmarszczyła jedziemy razem. Kilka krótkich postojów „nawadniających”  i po zapasach. Została nam tylko woda i widmo niebezpiecznego spadku morale. Mniej więcej w połowie nadchodzi wybawienie w postaci turystycznej części kibucu w Shitim. Kompletna hippisiarnia, podobna do tej w Ne’ot  Hakikkar. Nie można nic zjeść, chyba że o 13, na co nie mamy czasu, ale za to wypijamy po dwa małe, zimne, bardzo zimne piwa. Błogostan.Teraz już wiem, że dam radę. Po drodze mijamy zjazd do jednostki wojsk pancernych. Jestem ciekaw czy cała pustynia Negev to poligony i parki narodowe, tak jak koło Shitim? Po 10 km dojeżdżamy do restauracji. Jemy wegetariańskie dania, pijemy krzepkie piwko i w drogę. Pustynia się zmienia. Początkowo górzysta, skalista, wypłaszcza się, robi się bardziej piaszczysta, pojawia się więcej drzew, krzewów, by znowu pomarszczyć się skalnymi jęzorami. Ostatnie 50 km to czysta przyjemność. Po lewej mamy przepięknie wyrzeźbione góry Jordanii, po prawej Negev, a pod kołami śliczny asfalt ze spadkiem umożliwiającym, wraz z obiecanym  wiatrem w plecy, rajd 37 km/h. Po 10 godzinach dojeżdżamy do Ejlatu, który wita nas widokiem na zatokę, Akabę po stronie jordańskiej oraz bateriami wyrzutni Patriot w ilości, które pana Macierewicza wprawiłoby w ekstazę. W przepięknym obiekcie koledzy powitali nas makaronem w pomidorach i wiadomo czym.      

krater Mitzpe Ramon z roweru
pancerny Komandor

tablica nr 3

Ejlat – Ejlat
Po śniadaniu wrzucamy do juka zestaw plażowy i w drogę. Jedziemy kilka kilometrów w kierunku granicy z Egiptem oglądać rafę. Potwierdza się opinia, że Ejlat nie jest zbyt pięknym miastem. Wbijamy na płatną plażę, zajmujemy leżaki pod parasolem i organizujemy bazę. Lecę od razu do morza. System jest nieco skomplikowany. Plaża jest odgrodzona od wody niewysokim płotkiem. Do morza dostajemy się pomostem i wtedy można pływać wzdłuż rafy trzymając się lin i bojek. Piździ strasznie od północy, więc warto puścić się z wiatrem na południe i po kilkudziesięciu metrach snorklowania wyjść na brzeg kolejnym pomostem. Rafa nieduża, ale bardzo kolorowa i sporo ładnych ryb.

zatoka
Grześ w Ejlacie

kąpiel w 3 morzu - Czerwone
Ostatni dzień wycieczki, więc nastroje mimowolnie siadają. Wylegujemy się na wietrznej plaży, niespiesznie popijając to i owo. Obserwujemy kite surferów, łodzie z turystami i wysokie góry po drugiej stronie zatoki. Po trzech godzinach plażowania umieramy z nudów. Trzeba coś ze sobą zrobić. Spadamy w poszukiwaniu jedzenia. Prawie na wprost plaży, przy brudnym placu, stoi dziwna drewniano – szmaciana konstrukcja z napisem Beduin Tent. Jest żarcie i to w fajnym klimacie. Lekki syf, więc nie powinno być drogo. Zwalamy się na poduszki i negocjujemy cenę. 8 dych od osoby full wypas z piwem. Właściciel w beduińskim stroju opiekuje się nami z nienachalną profeską. Wjeżdżają humusy, pasty sezamowe, sałatki, oliwki, chleb pita i w końcu przyprawione kawałki kurczaka z grilla. Wpieprzamy tyle, że niektórym zaraz się chyba uleje.

beduińskie jedzenie dla turystów

W obiekcie szykujemy klamoty na wyjazd, dopijamy zapasy i szybko kładziemy się spać.
Ejlat – Tel Aviv – Gdańsk

Pobudka o 3 rano. Dojadamy resztki i na rowerach zjeżdżamy do punktu wskazanego przez Ryanair. Autokar czeka, oprócz nas kilka pań z Polski i kilku Czechów. Sprawnie rozkręcamy rowery i idziemy do pobliskiego nocnego po piwo. Nie można kupić. Prohibicja od 23 do 6. Po cholerę taki sklep otwarty całą dobę, jeśli nie można kupić alkoholu. Ruszamy w ciemność wzdłuż doliny Jordanu. Jasno robi się akurat w miejscu, gdzie zaczynaliśmy podjazd do Dimony. Pokonujemy ten odcinek jeszcze raz, wspominając drogę sprzed tygodnia. Dalej beduińskie osiedla, nudne miasta i w końcu zakorkowane przedmieścia Tel Avivu. Kierowca skrótami podwozi nas na lotnisko.
Ciągniemy rowery do hali odlotów. Straszna kolejka. Czekamy przesuwając się powoli. Cztery okutane babcie wbijają się przed nas. Trudno. W końcu przychodzi Zatroskana pani z obsługi i każe nam przejść z boku. Idziemy. Podchodzi młody Groźny, patrzy z niepokojem i każe czekać. Czekamy. Długo. Nie wiadomo czy pakować rowery czy nie. Wstępna kontrola bezpieczeństwa przed nami i co, jeśli każą nam rozpakować sprzęt? Nie pakujemy. W końcu biorą się za nas. Każda rzecz do nadania na bagaż musi mieć zieloną nalepkę. Gdzieś pomiędzy kolejką pasażerów a stanowiskami odprawy zaczynamy pakować rowery. Grubsza pani przychodzi i opierdala, że stoimy na środku. Za chwilę każe odkręcać łańcuchy. Bez jaj. Niech spada. Nażelowany koleś żąda, żeby bardziej spuścić powietrze. Groźny dopada Rafała i zaczyna przesłuchanie, skąd, dokąd, czy ma rodzinę zagranicą. Potem bierze w obroty Jacka. Ten podnosi znad roweru brudne łapy i z wrażenia zapomina, że ma siostrę. Sprytny Jarek przyczaja się za jukami i unika przepytanki. Grubsza jest najgorsza i znowu się czepia. Miła pani pyta czy nikt nam nie dawał prezentów. Zatroskany staje za nią i rzuca, że to może być niebezpieczne. Broń Cię Panie Boże, żadnych prezentów. Never. Zastanawiam się czy w humusie dla córki nie ma jakiejś bomby. Posępna pani od odprawy pogania i daje kolejne naklejki. Komandor osiąga zen i z pobłażaniem patrzy na lotniskowy armagedon, Grześ jak żywe srebro stara się być wszędzie. Piter skupia się na ochronie przed rozdeptaniem świeczek z Betlejem. Pałatki fruwają, streche toczą się po podłodze, pot kapie na posadzkę, co chwila ktoś potrąca nas walizką. Ja pierdolę. Kompletny chaos. Jesteśmy atakowani z każdej strony. Na dodatek klucze do kół spakowałem do bagażu, który już pojechał. Rower nie mieści się na taśmie. Zrzucam kierownicę i razem dopychamy rower. Znudzona pani od ponadgabarytowego bagażu ma nas gdzieś. Może i dobrze. Gdyba była jak Grubsza, mój rower zostałby w Izraelu. W końcu gehenna się kończy. Dalsze kontrole przechodzimy bez problemu.

Cztery godziny z hakiem i lądujemy w Polsce. Ciemno, trzy stopnie i pada. A na pustyni zrywa się wiatr…
Lechia w Ramallah


Witos

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty