Jordania - Palestyna - Izrael 2018
W każdym razie mamy jednego lekko rannego, sprzęt cały, można
jechać dalej. Za
kolejnym zakrętem drogę blokuje stado wielbłądów. Kompletnie nieagresywne. Czekamy
chwilę i delektujemy się widokami. Top 3 wszystkich zjazdów na naszych wyprawach.
Uczestnicy: Komandor, Marian, Grześ, Kuba, Piter, Witos
Trasa: Akaba – Wadi Rum – Petra – Mujib – Jerycho – Nablus –
Jerozolima
Dystans: 550 km
Gdańsk – Ejlat -
Akaba
Groźne pasmo skalistych gór, majaczące w lekkiej mgle gdzieś
na horyzoncie, nie daje o sobie zapomnieć. Towarzyszyło nam przez kilka dni
podczas jesiennej izraelskiej wyprawy. Góry Jordanii - tajemnica, wyzwanie,
obietnica przygody… Jak już je zobaczysz, zostają w głowie. Rowerowy imperatyw
– trzeba tam się ruszyć.
Niedługo po powrocie ze wspomnianego izraelskiego wyjazdu
Komandor opracował trasę i wystosował zapytanie ofertowe. Jordania z
przyległościami. Piter, Kuba i Marian zgłosili się od razu, potem ja. Grześ
miał nie jechać, ale natury nie oszukasz... Dołączył na kilka dni przed podróżą.
Lecimy 8 marca. Zbieżność dat przypadkowa.
Początek jak zwykle. Zbiórka na lotnisku 2 godziny przed
wylotem. Rowery już w kartonach, pakujemy pozostałe bagaże, delikatnie
rozpijamy co nieco i do odprawy. Sprawdzamy, że jeden z kartonów waży o 4 kg za
dużo. W takiej sytuacji procedura jest następująca – robimy sztuczny tłum przy
taśmie, każdy stara się pomóc, Komandor uruchamia uśmiechy i zagaduje panią,
Piter głośno ocenia wagę poszczególnych kartonów. W momencie gdy na taśmę
trafia feralny bagaż, jest takie zamieszanie, że pani nie zauważa przekroczenia
wagi i puszcza go dalej.
Zaraz po starcie widać, że sytuacja jest groźna. Na rowery
wsiadamy dopiero następnego dnia, więc towarzystwo nie bierze jeńców. Wiadomo o
co chodzi. Personel pokładowy ma do czynienia z profesjonalną
drużyną, więc tylko razy czy dwa grzecznie i bez przekonania prosi o
niespożywanie alkoholu niezakupionego w samolocie. A my mamy zakupioną na
pokładzie colę, jesteśmy dyskretni i mili, życzliwie odnosimy się do
współpasażerów, przepuszczamy panie w kolejce do toalety, pozdrawiamy
baraszkujące maluchy. Nie ma się do czego przyczepić.
Na lotnisku Ovda 30 stopni. Pogoda poezja. Wywalamy z całym
majdanem, cieszymy się słońcem i szukamy naszego shuttle busa. Nie ma. Po
piętnastu minutach plac przed lotniskiem pustoszeje. Wszyscy odjechali. Tylko akurat
naszego autobusu brakuje. Jesteśmy my, dwie miłe panie z Polski oraz para z
Białorusi. Komandor prowadzi piątą czy szóstą rozmowę telefoniczną z kompanią
autobusową i czekamy dalej. Mamy dokupioną zimną colę i wodę, więc nic nie jest
w stanie popsuć nam tego cudownego, upalnego popołudnia. Jednak koronkowy plan
Komandora z przesiadką w Ejlacie zaczyna się sypać. Zabraknie czasu.
W końcu przybywa biały bus Mercedes. Próbujemy coś ustalić, kierowca
umywa ręce - szef decyduje. Wygląda na to, że deal do hotelu w Akabie jest
utrzymany, należy jedynie dopłacić za rowery. Tak się tylko wydaje, ale póki co
jedziemy wygodnie przez pustynię. Atmosfera
swobodna, nie ma zakazu picia niezakupionego na pokładzie alkoholu. Po
godzinie, w szampańskich nastrojach, wysypujemy się pod przejściem granicznym
Icchak Rabin. Mercedes jedzie rozwieźć resztę pasażerów.
| Komandor |
| i jego drużyna |
Zrobiło się ciemno, trzeba atakować granicę. Lecę szukać
jakichś wózków, bo rowery cały czas w kartonach. Wracam, a wśród kolegów
popłoch. Piotruś zostawił w busie sakwę. Telefony zostały wykonane i podobno
kierowca ma wrócić. Czekamy. Po 20 minutach jest. Wpadam do środka, a tam… 2
sakwy. Marian też zostawił, ale nawet się nie zorientował. Zamiast kontemplować
symboliczne przejście z Europy do Azji, z jednego kręgu cywilizacyjnego do
drugiego czy coś w tym stylu, musimy zbierać się do kupy, żeby jakoś i w ogóle gdzieś
się wydobyć. Ruszamy kawalkadą w, jak się za chwilę okaże, biurokratyczną
ścieżkę zdrowia. Na szczęście, oprócz nas, prawie nikogo nie ma.
Najpierw jest okienko do zakupu biletu wyjazdowego czy
raczej wyjściowego, bo ruch tylko pieszy – 100 szekli od łebka. Co za debilne
zwyczaje z tymi podatkami wyjazdowymi. Potem w drugim okienku trzeba ten bilet
oddać i odebrać biały kartonik. Chyba należy go trzymać razem z tym niebieskim,
który otrzymuje się na lotnisku. To byłby luz, ale mamy tylko pięć biletów wyjazdowych,
a jest nas sześciu. Komandor zdążył już zgubić. Odległość między okienkami
wynosi około 5 metrów. Szukamy. Bez rezultatu. Trzeba kupić nowy. Znowu
okienka, kontrola paszportowa, sprawdzanie kartoników. Na dodatek mamy
przyklejone do ubrania nalepki, żeby kierowca po jordańskiej stronie nas
rozpoznał. Co chwila komuś się odkleja. Kolejna rzecz do pilnowania. Pchamy
wózki po dziurawym asfalcie do strefy niczyjej, co chwila uderzając się w
piersi, co by naklejka nie odpadła.
Kilkaset metrów prawie po ciemku. Łomocząca wózkowa
karawana wybudza z letargu jordańskiego żołnierza. Przestraszony pokazuje,
żeby się zatrzymać i woła kolegę. Ten, widząc nas, macha na kolejnych i dzwoni
z budki. Z czasem zbiera się kilkunastu funkcjonariuszy. Mamy pełen przekrój
tutejszych służb, bo różne mundury mienią się w oczach. Ciekawe, że szefem
całego zamieszania jest koleś w białym polo Lacoste. Panowie są życzliwi, ale
muszą odbyć burzliwą naradę co i jak. Zapadają pierwsze decyzje – bagaże do
prześwietlenia. Targamy cały ten pierdolnik do małego pomieszczenia i
przepychamy przez wąski rentgen. Dwa kartony każą otworzyć. Zachowujemy
olimpijski spokój, wódka w butelkach po wodzie mineralnej nie wzbudzi żadnego
zainteresowania. Nie pierwszy raz to ćwiczymy.
Spoceni przechodzimy do kolejnej fazy – dokumentacja.
Lacoste koordynuje proces. To ja dostaję kartkę do wpisania danych członków
grupy. Rubryki mikro, kopia ksero niewyraźna. Chyba nie dam rady, ale widzę, że
reszta tym bardziej polegnie. Zmieniam okulary, szukam lepszego światła i
jakiejś podpórki, skupiam się na maksa. Kuba zaczyna dyktować dane z paszportów
- data urodzenia, wydania, wygaśnięcia, wjazdu, wyjazdu… i jeszcze numer. Nie
mają, kurwa, litości. Po wypełnieniu papieru omdlewam na chwilę. Dalej pieczątki,
opłata wjazdowa, zdjęcie do kamery, skanowanie paszportów. Gehenna nie ma
końca.
W końcu tabor rusza do ostatniego szlabanu. Lacoste idzie na
czele, reszta wyczerpana ciągnie nogę za nogą, wisząc na trzeszczących wózkach.
Żołnierze kontrolują paszporty. Luz, tylko że znowu pada liczba pięć, a powinno
być sześć. Czyjego paszportu nie ma??? Marian nerwowo przetrząsa liczne
kieszenie swojej saszetki, potem równie liczne w spodniach, kolejnych kilka w
sakwie. Nie ma. Dzielimy się zadaniami. Piter z Piterem lecą z powrotem, bo
może przy okienkach wypadł. Grześ i ja od nowa przeglądamy ‘belongings’ Mariana,
po nas robi to Lacoste. Kuba i sprawca zamieszania próbują odtworzyć fakty z
ostatnich minut. Nie ma. Cały posterunek wojsk jordańskich kibicuje naszym staraniom
i żywo dyskutuje, co się mogło stać. Rzeczony Lacoste trzyma fason, ale widać
nerw na twarzy. W końcu dowódca, moim zdaniem generał, bierze plecak Mariana,
wchodzi do pokoju przesłuchań i wywala wszystko na wielki, metalowy stół. Jest.
Cud. Naukowo nie da się tego wyjaśnić. Oddech ulgi wyrywa się z piersi całego
wojskowo – rowerowego towarzystwo, każdy dziękuje w duch Matce Boskiej,
Jezusowi, Allachowi, Mahometowi i komu tam jeszcze trzeba. Opatrzność w obu
wersjach trzyma z nami. Podobno Jordania to rzadki przypadek poprawnych relacji
większości muzułmańskiej z chrześcijańską mniejszością.
Lacoste kończy swoją misję, wsadzając nas do autobusu, za który trzeba jednak zapłacić. Na nic zdały się tak skrupulatnie pilnowane naklejki na piersiach. Mamy to już trochę gdzieś, liczy się tylko dotarcie na
obiekt. Ruszamy do Akaby, kilka kilometrów i z rozmachem blokujemy ulicę pod
hotelem. Zrzucamy cały kartonowo – jukowy armagedon w korytarzu. Witamy się
z obsługą, różnymi kolegami, kuzynami, pomocnikami, jaramy fajki – w końcu też jesteśmy twardzielami. Rozbrzmiewa ‘Welcome to Jordan’. Usłyszymy to jeszcze
setki, jeśli nie tysiące, razy. Wielokrotnie od tych samych osób. Niektórzy
‘Welcome to Jordan’ stosują wymiennie z ‘Fuck you’ i rzucaniem kamieniami, ale
to zdecydowana mniejszość. O kamieniach będzie później. Tymczasem hotel jawi
się doskonale, oczywiście jak na nasze wymagania. Zabranie tu żony na
romantyczny wypad niechybnie skończyłoby się awanturą i natychmiastową
wyprowadzką. Po krótkim odsapnięciu ruszamy do restauracji. Właściciel dostał
cynk z hotelu i wcześniej nas sobie zaklepał. Jordania jest utkana z różnych
biznesowo – rodzinno - towarzyskich układów i wszystko da się załatwić, często
zanim się nawet pomyśli. Kwestia ceny.
Po całym dniu głodowania wrzucamy porządne porcje aromatycznych szaszłyków, soczystych kebabów, pachnących humusów i innych pyszności. Niestety jest jeden feler.
Brak piwa do posiłku. Można temu trochę zaradzić. Akaba to turystyczne miasto i
jako jedno z nielicznych w tym kraju posiada liquor store. Poinstruowani przez
właściciela restauracji namierzamy ten, ulokowany w ciemnym zaułku, przybytek
rozkoszy. Wybór przedni, ale w twarde jesteśmy zaopatrzeni. Niemrawy lobbing
Grzesia w kwestii wina pozostaje bez echa, wybieramy za to pół lodówki piwa
Petra w różnych wariantach. Szybko wracamy do hotelu, wdrapujemy się na rozgrzany
dach i rozkoszujemy zimnym napojem w otoczeniu gratów oraz suszącej się
bielizny. Za to widok piękny. Biały meczet, ciemna plama morza i w oddali
światła Ejlatu. Dla takich chwil warto się męczyć i jeździć na tzw. wyprawy
rowerowe.
| widok w Akabie |
Akaba – Wadi Rum
Nad ranem budzi nas śpiew, lub jak kto woli ryk, muezina.
Trzeba się przyzwyczaić. W Akabie są jakieś resztki zabytków, ale nic
specjalnego. Najbardziej znany epizod z dziejów miasta to odbicie go z rąk
tureckich w 1917 roku przez arabskich powstańców. Za całą akcją stał brytyjski
oficer T.E. Lawrence. Historię opowiada kultowy film Lawrence z Arabii.
Przed śniadaniem idziemy nad morze. Jest piątek czyli
muzułmańska niedziela. Całe rodziny jedzą śniadania w knajpach i oblegają
miejską plażę. Jeśli do hipotetycznego romantycznego pobytu z ukochaną kobietą
w naszym hotelu dodamy zaproszenie jej na miejską plażę, można spodziewać się
steku wyzwisk i żądania powrotu do Polski. Woda chyba czysta, ale cała reszta
okrutnie zaśmiecona. Do tego tłum, a panie i większość facetów kapią się w
ubraniach. Nie jest ładnie, ale za to ciekawie i egzotycznie. Część kolegów
zażywa kąpieli. Wracamy na bazę, skręcamy rowery, jemy doskonałe śniadanie i
deklarujemy kto komu kibicuje. Pytanie czy jesteś za Barceloną czy za Realem
towarzyszy nam przez cały pobyt w Jordanii i w Palestynie. Przewagę ma chyba
Real, ale przyznanie się do Barcelony nie grozi żadnymi konsekwencjami. Po
prostu każdy normalny mężczyzna musi za kimś być. No i bycie za Lechią nie wystarczy. Trzeba być za kimś bardziej znanym.
Wyjeżdżamy z miasta w upale. Mamy dokupione zimne piwa, więc w
zespole panuje spokój. Przed nami 900 metrów przewyższenia. Droga szybkiego
ruchu, ale pobocze szerokie i niewiele aut. Wokół pustynne skały. Komandor
wyrywa do przodu i gdzieś znika, a może zostaje z tyłu. Trudno stwierdzić. W
każdym razie nie ma go w polu widzenia. Początkowo nikt się nie przejmuje, bo
jesteśmy zajęci walką z podjazdem. Poza tym ogólnie wiadomo, że w kwestiach rowerowych,
jak to mówią, Komandor nie pierdoli się w tańcu i zawsze da sobie radę. Po
kilku kilometrach jednak postój i narada. Dzwonimy. Informuje, że jedzie nieco
inną drogą i że za jakiś czas dołączy. Tajemnicza sprawa, bo wg mapy nie ma
innej drogi. Piter i Kuba formują grupę poszukiwawczą, tymczasem Grześ, Marian i ja
ruszamy wytyczać szlak. Potem okaże się, że połączenie obu grup nastąpi około
22.00 już na obiekcie. Ale po kolei.
![]() |
| plaża w Akabie |
| droga z Akaby |
Trójka przednia ciągnie pod górę swoim tempem, zdobywając kolejne
kilometry. Po drodze nie ma nic. Tylko bure skały. Piwo wypite, woda się
kończy, kabanosy wieprzowe zjedzone. Wpadam pierwszy na punkt kontrolny. Pytam
czy jest gdzieś woda. Celnik (chyba) wskazuje budynek posterunku i w tym samym
momencie zatrzymuje się wypasiony jeep. Z przodu uśmiechnięty Arab, z tyłu dwie
kobiety w burkach (też na pewno uśmiechnięte, ale nie widać). Zbierają po
samochodzie butelki z wodą i podają mi 3 sztuki. Shokran. Obok mnie gromadzi
się grupa celników (chyba) i dowódca wysyła młodego po dodatkową wodę. Wraca z
pełną butelką i paczką ciastek. Za kim jesteś? Real. Trafiłem. Celnicy (chyba)
machają z uznaniem głowami. Pytają czy mam uiszczoną opłatę za wyjazd ze strefy
wolnocłowej? What the fuck? Odpowiadam im, że mam coś lepszego i pokazuję listę z naszymi nazwiskami i
różnymi pieczątkami, którą wypełniałem na przejściu. Nie o to im chodziło, ale
dokument robi wrażenie. No raczej – poważny urzędowy kwit. Odpuszczają.
Dojeżdżają Grześ i Marian. Leżymy na ławkach, pijemy wodę i zjadamy ciastka.
Kolejny postój w tzw. mopie, miejscu obsługi pojazdów czy
podróżnych. Tak się u nas nazywa. Najbrzydsze miejsce jakie w życiu widziałem.
Klepisko, złom, ścieki, smród, pawilon z filmu o zagładzie nuklearnej,
wybiedzone, przestraszone, odszczekujące się psy. Zupełne przeciwieństwo
dumnych kaukaskich owczarków. Psy tutaj mają przesrane. Uważane są za zwierzęta
nieczyste. Strasznie smutny widok. Musimy jednak zadbać o siebie, bo do celu
jeszcze 50 km, a droga dała w kość. Tylko odrobina wiadomo czego z dobrym
dodatkiem może nas uratować przed drzemką w tym syfie. Kupujemy dużą plastikową
butelkę z napisem mango. I to jest to. Gęsty mus, świeżo wyciskany z owoców.
Aksamit wyściela nasze gardła, odrobina alkoholu wyostrza umysł, morale z
trudem, ale się podnosi. Można jechać.
W barze przy stacji benzynowej jemy ryż z kurczakiem; zaraz
potem jest skręt do Wadi Rum. Dostajemy wiatr w plecy, pustynia zmienia kolor
na brązowo – czerwony, popołudniowe światło podkreśla barwy. Robi się pięknie. Lecimy 30 na godzinę i podziwiamy coraz bardziej zachwycającą okolicę. Jesteśmy
w kontakcie z pozostałą trójką. Znaleźli się w końcu i są 2-3 godziny za nami.
Na początku podjazdu był skręt do ‘Animal shelter’, Komandor pewnie tam
pojechał. Znany jest z miłości do zwierząt, więc może chciał wesprzeć finansowo
lokalne schronisko. Podczas wieczornego przesłuchania kluczył, zmieniał wątki,
chyba już nigdy nie dowiemy się prawdy. Postulat wzięcia go na tortury, żeby
wszystko wyśpiewał, nie znalazł uznania większości.
| droga do Wadi Rum |
My z Marianem i Grzesiem ponownie sprawdzamy czy mus z mango
na pewno nadaje się do mieszania z wiadomo czym. Robi się ciemno, trzeba dobrać
ubranie. Trud 90 km zaczyna dawać się we znaki, gdy w końcu przybywamy pod
bramę rezerwatu Wadi Rum. Panowie z obsługi kasują za wjazd, trochę wypytują,
gdzieś dzwonią. Do wioski zostało kilka kilometrów, ale lekko pod górkę.
Męczymy się w zupełnej ciemności. Nagle drogę zajeżdża pick-up, wyskakuje
Beduin i wita się. Ravi z naszego noclegu. Ustalmy co i jak, wrzucamy rowery i
siebie na pakę, jedziemy. We wiosce trzeba zostawić sprzęt, nie ma opcji jazdy
przez pustynię na rowerach. Za chwilę nasze Mitsubishi dosłownie mknie przez
piaszczyste pustkowie, sprawnie omijając kamienie i kępy krzaków. Widać tyle co
z rachitycznych reflektorów, ale koleś pewnie mógłby z zamkniętymi oczami to
robić. Po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Obóz składa się z 10 mieszkalnych,
3-osobowych jurt, namiotowej jadalni, murowanej łazienki i domku dla obsługi. Z
trzech stron otaczają nas skały, a nad głową wściekle rozgwieżdżone niebo.
Tutaj jest romantycznie. Można przywozić panie i będą zachwycone.
Zdobywamy nasz namiot – 3 na 3 metry, całkiem przytulnie.
Kończymy mango i przerzucamy się na colę. Wiadomo – aperitif przed kolacją.
Zgodnie ze słownikową definicją aperitif ma rozluźnić po znojach dnia. A że
znoju było co nie miara, więc aperitif też nie może być byle jaki. Tak
przygotowani udajemy się do namiotowej stołówko – świetlicy. Na ścianach
portrety króla, jak wszędzie w Jordanii. Król Abdullah to ciekawa postać. Łączy
prozachodnią politykę ze sprawnym poruszaniem się w tradycyjnym świecie
arabskim. Z zawodu żołnierz, komandos. Podobno jego ulubioną jednostką jest
polski Grom, który nawet niedawno odwiedził. Szkoda, że nie ma zdjęć wyjątkowo
urodziwej królowej Ranii.
Szwedzki czy raczej beduiński bufet. Siedzi się i je prawie
na ziemi. Smacznie jak wszędzie w Jordanii. Zamiast wina do posiłku jest
whisky, beduińska whisky. Czyli herbata z miętą i cukrem. W czasie całej
wyprawy pijamy ją codziennie. Nie ma celebry, jak w Maroko, czasem to Lipton z
torebki, ale jakoś tutaj pasuje i smakuje. Po posiłku digestif. Na trawienie. Tym
razem z gęstym sokiem typu multiwitamina.
W końcu przybywa grupa maruderów. Wcześniej ustaliłem z
Ravim koordynaty, bo w obozie nie ma zasięgu, i chłop bez problemu zgarnął
kolegów z wioski. Towarzyszymy im podczas późnego posiłku. Na dworze zimno.
Może 7 stopni. Krótka wymiana oświadczeń na temat mijającego dnia i do spania.
Ciepło i przyjemnie.
| święta prawda |
Wadi Rum - Petra
Rano oglądamy obóz w pełnej krasie. Bardzo malownicza
miejscówka. Krótki spacer, śniadanie i do wozu. Robimy postój na pustyni, żeby
nasycić się marsjańskimi widokami. Serio. Tu kręcono m.in. Marsjanina i
Gwiezdne wojny. Jedno jest pewne. Pustynia Wadi Rum nie jest przereklamowana.
Biznes obozowy mogą prowadzić tylko lokalni Beduini, którzy mają wszystko
dobrze zorganizowane i zadbane. Sama wioska Wadi Rum to nawet urokliwie połączenie
zaniedbanego pierdolnika z mini bazą turystyczną. Budzimy podziw u spotkanych
Polaków. Na rowerach, kurwa??? Wow.
Przez 40 km wracamy tą samą drogą do głównej na Amman.
Trudno oderwać wzrok od pustyni. Czerwony piach, ostre skały, gdzieś wielbłąd,
gdzieś samotne drzewo, jakiś przygarbiony człowiek, wzniecony wiatrem tuman
kurzu, drapieżny ptak zasadza się na zdobycz...
Jakaś magnetyczna siła działa na tym pustkowiu. Żyć tu ciężko, ale
spotkanie z takim niegościnnym i jednocześnie wciągającym zmysły krajobrazem
warte jest każdej ceny.
| pustynia Wadi Rum |
Po prawej stara stacja kolejowa i malowniczy pociąg z epoki
kolonialnej. Od początku dnia wiatr z przodu, trochę z prawej, trochę z lewej. Jedzie
się jakby lekko pod górę. Nie odpuszcza przez cały dzień, powoli dewastując
ciało i umysł rowerzysty. Ale jak mawiał Ojciec Chrzestny ‘This is a business
we’ve chosen’. Już na głównej szosie Grześ łapie gumę, potem drugą, bo nie
sprawdziliśmy opony. Jedziemy niby po płaskim póki co, ale góry już widać. Na
zmianę ‘dajemy koło’ i wtedy można się trochę ‘wieźć’, redukując opór powietrza
o 30%. Postój na wygwizdowie przy małym, obskurnym sklepiku. Na lunch tuńczyk z
puszki, humus z tubki i chipsy. Nawet herbaty nie ma. Dmucha coraz mocniej.
| Kuba na pustyni |
| droga |
| jordański przystanek PKS |
| pustynny sklep |
Przed przełęczą odbijamy w boczną drogę. Odległość zbliżona,
a ruch zdecydowanie mniejszy. We wiosce na dole lecą pierwsze kamienie. Takie
tam nic. Małe kamyki, agresor zezowaty i słabowity. Zero zagrożenia. Tego typu
drobne incydenty nie zaprzątają naszej uwagi. Trochę jedziemy, trochę
prowadzimy, bo stromo. 800 metrów przewyższenia. Widoki piękne. Pustynia robi
się szaro – żółta, dużo skał, wąwozów, pierwsze kępy zieleni. Czujność uśpiona,
a za chwilę nastąpi atak.
Pierwszy mijam pasterza na górce po prawej. Coś krzyczy, ale go olewam. On tymczasem bierze spore kamienie i napierdala, ale już w Pitera. Całkiem blisko. Na swoje nieszczęście facet nie wie, że Piotruś jest kochany dla przyjaciół i śmiertelnie niebezpieczny dla wrogów. Obrzuca Araba stekiem wyzwisk po angielsku i po polsku, pokazuje faki i inne nieprzyzwoite gesty. Na koniec podnosi się na siodełku i widowiskowo wystawia w kierunku napastnika goły tyłek. Kolesia zatyka. Wściekł się i pewnie poleciał po kumpli dżihadystów, ale my jesteśmy już kilkaset metrów dalej. To był jednak skoordynowany atak, bo wysunięty na czoło Kuba zostaje obrzucony kamieniami z placówki po lewej stronie drogi. Taktycznie wycofuje się i czeka na resztę. Przejeżdżamy koło napastników niczym husaria i to ich ewidentnie płoszy. Może wiedzą, co nasi przodkowie robili z takimi frajerami pod Chocimiem lub innym Wiedniem.
Pierwszy mijam pasterza na górce po prawej. Coś krzyczy, ale go olewam. On tymczasem bierze spore kamienie i napierdala, ale już w Pitera. Całkiem blisko. Na swoje nieszczęście facet nie wie, że Piotruś jest kochany dla przyjaciół i śmiertelnie niebezpieczny dla wrogów. Obrzuca Araba stekiem wyzwisk po angielsku i po polsku, pokazuje faki i inne nieprzyzwoite gesty. Na koniec podnosi się na siodełku i widowiskowo wystawia w kierunku napastnika goły tyłek. Kolesia zatyka. Wściekł się i pewnie poleciał po kumpli dżihadystów, ale my jesteśmy już kilkaset metrów dalej. To był jednak skoordynowany atak, bo wysunięty na czoło Kuba zostaje obrzucony kamieniami z placówki po lewej stronie drogi. Taktycznie wycofuje się i czeka na resztę. Przejeżdżamy koło napastników niczym husaria i to ich ewidentnie płoszy. Może wiedzą, co nasi przodkowie robili z takimi frajerami pod Chocimiem lub innym Wiedniem.
| w górach |
We wiosce kolejna grupa się na nas zasadza, ale znaleźliśmy
sposób. Tworzymy zwartą tyralierę, napinamy twarze w groźnym grymasie,
przeszywamy potencjalnych agresorów piorunującym wzrokiem i grozimy palcem.
Działa, rezygnują z napaści. Zajęci odpieraniem ataków, nie czujemy zimna.
Jesteśmy na 1500 metrów powyżej poziomu morza, jest późne popołudnie i zaciąga
chłodem.
Lecimy lekko w dół przez niezbyt urokliwe wioski. Wiatr
przeszywa na wylot, ale nikt nie chce zostać z tyłu podczas dobierania ciuchów.
Taki samotny rowerzysta może stać się potencjalnym celem dla wiejskich głupków
z kamieniami. W końcu dopadamy główną drogę i można się cieplej ubrać.
Przewiało mnie do kości, co będzie miało swoje konsekwencje. Komandor przelicza
trasę i nie daje nadziei. Jeszcze daleko, mocno w pierdol i po ciemku. Ruszamy.
Szybko odbijamy w kolejną boczną drogę. Tutaj mniej
wyrostków, więcej dzieci. Pozdrawiamy się nawzajem i nie reagujemy na ‘Give me
one dinar’. Trudno powiedzieć czy okolica jest ładna, bo zapada zmrok i nic nie
widać. Na pewno jest pagórkowata, a momentami górzysta. Nastroje dołują. ‘Gdybym
wiedział, że tak będzie, to bym się do tej roboty nie najął’ czy jakoś tak. Wspomagamy
się batonikami i colą. Komandor pogania, kilometr za kilometrem zdobywamy
kolejne wzniesienia i opadamy w dół. Do Wadi Musa nadal daleko. W końcu dostaję
telepki, ledwo trzymam kierownicę. Postój na przystanku autobusowym. Oznajmiam,
że biorę transport. Marian dołącza. Reszta się waha, ale namawia do jazdy
jeszcze kawałek. Może będzie jakiś sklep czy inne miejsce, gdzie można
odpocząć. I jest za kilometr czy dwa. Trzęsę się cały, ale w ciepłym
pomieszczeniu trochę dochodzę do siebie. Decyzja jednak podjęta. Taka podwózka
to żaden wstyd. Wstyd to kraść lub z baby spaść, jak mówi klasyk. Tymczasem
jemy smaczne kanapki i odpoczywamy.
Za rogiem dogaduję się na transport pick-upem do Wadi Musa
(miasto przy Petrze) – 15 km. Marian jedzie ze mną, reszta podejmuje wyzwanie rowerowe.
Koledzy mają jeszcze dwa podjazdy i na koniec spektakularny zjazd do miasta.
Nasz kierowca nie mówi po angielsku, więc rozmowa się nie klei. Zapuszcza więc
Arab disco i lecimy. W samym mieście trochę błądzi, ale w końcu odstawia nas do
hotelu. Koledzy przybywają po godzinie. Zrobili piękny wynik. Prawie 130 km pod
wiatr i po górach.
Petra
Dzień bez rowerów. Idziemy zwiedzać jeden z siedmiu cudów świata.
Bilet 250 złotych!!! No trudno. Obszar jest ogromny, do wyboru kilka tras,
najważniejsza liczy około 5 km w jedną stronę. Turystów sporo, ale da się
wytrzymać. Cały świat się tu zjeżdża. Wielu wczasowiczów z kurortów w Egipcie i
grup pielgrzymkowych do Ziemi Świętej wpada do Petry na jeden dzień.
Mamy ofertę przejścia do Skarbca alternatywną drogą przez
góry. Jasne, idziemy. Przewodnik, lat 15, rusza z kopyta. Skacze po ścieżkach i
skałach jak kozica. Miał być dzień odpoczynku, a zasuwamy jak dzicy. Dobrze, że
woda jest. Momentami trzeba naprawdę uważać, żeby nie spaść w przepaść. Po
godzinie dochodzi do miejsca skąd z góry można podziwiać jedną z głównych
budowli Petry. Potem zejście, momentami zjazd na tyłkach. Obtarte nogi, brudne
spodenki, spocone gęby. Ale było warto.
Nie będę opisywał historii tego miejsca, można sobie
poczytać. W każdym razie ponad 2000 lat temu mieszkało tu 60 tysięcy ludzi, bo
było pełno wody. Po kilkuset latach nie było już nikogo, bo woda wyschła. Ruiny
odkryto na nowo na początku XIX wieku. Kilka obiektów jest naprawdę
spektakularnych. Całość robi ogromne wrażenie i warto jechać do Jordanii nawet
dla samej Petry.
| na górskiej ścieżce |
| Petra z góry |
| turyści z Polski |
| Lechia i Monastyr |
Spędzamy tutaj cały dzień, zdobywając m.in. Monastyr czyli
najdalej i najwyżej położony zabytek. I chyba najładniejszy. Jest tradycyjne zdjęcie z
szalikiem Lechii Gdańsk. Zwiedzaniu towarzyszy turystyczno – straganiarski
galimatias. Setki stoisk z pamiątkami, osły, wielbłądy, bryczki, meleksy,
rycerze, policjanci. Mocno złachani wydobywamy się z powrotem do miasta późnym
popołudniem. W pobliżu jest hotel z pubem, gdzie można, jak normalny człowiek,
napić się zimnego piwa. Na kolację idziemy do lokalu obok naszego hotelu i to
jest strzał w dziesiątkę. Długo trzeba czekać, ale jedzenie doskonałe i do tego
kelner proponuje… piwero! Aromatyczna jagnięcina rozpływa się w ustach, chrupiące
warzywa pachną świeżością, a bursztynowy napój koi zszargane upałem ciało. A
wieczorem libacja w naszym pokoju. Miało być ostrożnie, ale jak śpiewa Kazik
‘Jeśli ktoś koło mnie pije, to ja w końcu też wypiję’.
Petra – Dana Reserve
W rejonie naszej trasy są ruiny dwóch zamków – Shobak i
Karak. Przynajmniej jeden trzeba zobaczyć. Analizujemy opcje i na razie wybór
pada na ten pierwszy. Zgodnie z zasadą ‘romantyzm celów, pozytywizm środków’ Komandor decyduje o wzięciu podwozy. W przeciwnym razie znowu będzie harówa i
zamek zaliczony po łebkach. Temat dogadujemy z obsługą hotelu. Wytypowany jest
pan Ahmed, którego polubiłem za spokój i doświadczenie. Rowery + Komandor i
Grześ na pakę (wbrew przepisom), reszta do środka. Jedziemy ze 30 km przez
przyjemne wzgórza. Ahmed wie, gdzie są policyjne posterunki i omija je bocznymi
drogami. Przywozi nas pod zamek do swojego starszego kolegi prawdopodobnie
Muhammeda, gdzie zostawiamy rowery i pieszo idziemy zdobyć ruiny.
Zamek zbudowali w XI wieku krzyżowcy, a przepędził ich stąd
kilkadziesiąt lat później Saladyn. Z zewnątrz forteca wygląda okazale, ale w środku
niewiele zostało oprócz kupy kamieni. Niewątpliwą atrakcją jest położenie
twierdzy na wzgórzu oraz tunel, którym można przejść kilkaset metrów i wyjść
poniżej murów. Oprócz nas są dwie małe grupy z Niemiec i USA. Pojawia się też
ekipa rowerzystów, ale to kolarze bez sakw, z przewodnikiem i samochodem
technicznym. Nie są w podróży, są na wycieczce rowerowej albo na treningu. Żeby
być w podróży trzeba się przemieszczać z miejsca na miejsce i targać ze sobą
całe belongings. Tak uważa Komandor.
| najmniejszy hotel świata i zamek Shobak |
| na zamku |
Po zwiedzaniu zalegamy w namiocie u Muhammeda. Siesta oraz chillout
przy herbacie. Przyjeżdża jedzenie. Aromatyczny ryż z kurczakiem, ostre sosy i
gęsty jogurt. Jemy na podłodze i gospodarz do nas dołącza. Prowadzimy
niespieszną pogawędkę i celebrujemy wspólny posiłek. Potem towarzystwo zwala
się pokotem na materace i śpi. W końcu zbiórka, serdeczne pożegnanie i wyjazd.
Wcześniej zostawiamy polską flagę, która dumnie załopotała ponad niemieckimi i
amerykańskimi koleżankami, obok miejsca określonego jako najmniejszy hotel
świata. Jak ktoś chce wiedzieć o co chodzi, niech wbija tutaj jak najszybciej.
| Polska biało - czerwoni |
| posiłek w namiocie |
Przy sklepie już przy głównej drodze, kilka kilometrów od
zamku, dogania nas na skuterze syn Muhammeda. Uśmiecha się, podaje mój telefon
i odjeżdża. Taki jest serwis pod zamkiem Shobak i taka jest jordańska
uczciwość. Ruszamy niespiesznie w spokojny, równinny krajobraz. Słońce grzeje,
ale chłodny wiatr przypomina, że jesteśmy dobrze ponad kilometr nad poziomem
morza. Mijajmy farmy wiatraków słonecznych, bazę wojskową, pozdrawiających
rolników i fakującego wyrostka. Nagle Piotruś popada w kłopoty. Jak pisał
Tischner: ‘ksiądz, miłość i sracka przychodzą znienacka’.
| Marian na jordańskiej prowincji |
| droga do Dana Reserve |
| jordański Szczeliniec |
Do noclegu docieramy tuż przed zachodem słońca. Pięknie
położony nad skalnym urwiskiem obóz z namiotami i bungalowami (nazwa nieco na
wyrost). W oddali jordański Szczeliniec, ale razy dziesięć. Bieżącą obsługą
zajmuje się Jemeńczyk, chyba Ali. Co chwilę oferuje herbatę i wita nas w
Jordanii. Miły, spokojny i ciężką pracujący facet. Nie ma szans na usłyszenie
jego historii. Jak się tu znalazł, gdzie jest rodzina, jak mu się żyje? Trochę
brakuje takich opowieści. Nie ma czasu, bariera językowa, nasze przywiązanie do
biesiad we własnym gronie. A może wcale tego nie potrzebujemy. Może nie chcemy
słuchać o trudnym życiu. Temat wojny w Syrii (200 km dalej) nie pada ani razu.
Zapada zmrok i momentalnie temperatura spada do 5 stopni.
Chowamy się w świetlicy w oczekiwaniu na kolację. Grzejemy się przy piecu,
sprawdzamy telefony (mamy kartę WiFi), rozpijamy wódkę z sokiem. Do obiektu
przybywa samotna dziewczyna. Amerykanka. Tak sobie jeździ po Jordanii przez
kilka dni. A co tam. Potwierdza to opinię, że zachowując podstawowe zasady
bezpieczeństwa, nie ma tutaj większych zagrożeń. Dwa lata temu terroryści
zaatakowali policję i turystów na zamku Karak. Wzmocniono środki bezpieczeństwa
i jest spokój. Na turystycznych szlakach kobiety z odkrytymi głowami nie robią
wrażenia. Po kolacji przykrywamy zmęczone ciała czym się da i śpimy. Jutro
długi dzień.
Dana Reserve- Mujib
Pobudka wcześnie rano i już po siódmej pedałujemy. Poprzedniego
dnia przegłosowaliśmy podwózkę do zamku Karak, ale Komandor uznał, że drugi
zamek to zawracanie dupy i że trzeba się zmierzyć z przestrzenią na rowerach. No dobra. 'Z Tobą wszędzie mi po drodze'. Mijamy
wioski i obserwujemy poranną krzątaninę. Dzieci idą do szkoły. Pojedynczo, w
grupach, maluchy, trochę starsi. Machają do nas, zaczepiają, ale są przyjaźni i
ciekawi. Widzimy tez nauczycielki z dziennikami pod pachą. Z kobietami obcy nie
mają żadnego kontaktu. W sklepach i restauracjach obsługa wyłącznie męska. Jednak
na ulicach widać samotne panie, nie ma obowiązku, żeby towarzyszył im mężczyzna.
Nawet na prowincji. Dominują raczej powłóczyste stroje + hidżab na głowie
(chusta zakrywająca włosy i szyję). Jest też trochę czadorów (widać tylko oczy
i nos) i burek (tylko otwór na oczy). W Akabie sporo kobiet ubiera się po
europejsku + hidżab. U facetów stylówa różna – są folkowe kaftany, arafatki i
inne wersje chust na głowie, wielu nosi się po zachodniemu tzn. marynara lub
skóra. Do tego trumniaki, adidasy lub zjechane sandały.
| wioska |
Góra, dół, góra, dół. Temperatura dobiera, zrzucamy ciepłe
rzeczy. W przydrożnym barze jemy na śniadanie falafele i bierzemy dodatkowe na
drogę. Wjeżdżamy w bardziej zurbanizowany teren. Nikt nie rzuca kamieniami, z
rzadka ktoś pozdrawia. W pewnym momencie podjeżdża nowiutki pick-up Mitsubishi
i przepytuje nas dwóch facetów. Tajna policja. Uprzejmie życzą dobrej drogi i
przepraszają za kłopot. Spadamy ostro w dół do miasta Al – Tafila i wbijamy w
duży uliczny ruch. Typowe arabskie miejskie zamieszanie. Przyjemnie popatrzeć
na ludzi, kramy, warsztaty i sklepiki. Grześ wyrywa się do przodu i atakuje
górę na wyjeździe z miasta. Orientujemy się, że drogowskazy nie pasują do
naszego planu. Peleton stop i chwilę trwa, zanim Grzegorz wróci. Minęliśmy skręt i
trzeba wracać z powrotem do centrum. Komandor wpatruje się w nowego Garmina i
ustala trasę. Dostał go od nas w prezencie na urodziny i teraz się męczy. Stary
był solidny i prosty, ten ma milion opcji i mnóstwo z tym pieprzenia. Jakoś jednak
daje radę - trochę pod górę i szybko odpadamy w prawo na przedmieścia.
Dzielnica kieszonkowych meczetów. Świątynie wielkości naszych domów
jednorodzinnych. Kilku chłopaków zasadza się na nas, ale płoszy ich starszy
facet na traktorze. Zaraz za miastem
zaczyna się zjazd. 2000 metrów w pionie w dół, rozłożone na kilkanaście
kilometrów drogi.
| Grześ nad przepaścią |
Stajemy, żeby zjeść zakupione wcześniej falafele.
Najtrudniejsza część dnia za nami, ale do obiektu jeszcze z 70 km. Start. Lecę
pierwszy. Pusta droga, nowiutki asfalt, coraz bardziej fantastyczne skały
wokół. Rowerowa zajebioza. Rozpędzony wypadam zza zakrętu i jeb. Atakuje mnie
sfora psów. Nie 5 czy 10, ze 100. Nie przesadzam. Jadę 40 na godzinę, więc nie
ma szans na hamowanie. Wrzucam patelnia/oś i uciekam napastnikom bez szwanku.
Zatrzymuję się 200 metrów dalej, oglądam za siebie i widzę Mariana spadającego
z roweru. Nie mam pod ręką żadnego kija, więc ruszam z gołymi rękami z odsieczą.
Psy nieco odstąpiły i Mariankowi udaje się wydostać z kotła. Noga zryta do krwi,
ale poza tym OK. Pozostała czwórka mocno zwalnia, formuje żółwia i spokojnie
mija zgraję nieźle odżywionych burków. Z pobliskiego domku wybiega facet i
bardzo nas przeprasza. Moja teoria jest taka, że gość opiekuje się tym psami,
wbrew panującym tu regułom. Zwierzęta nie są wychudzone i przestraszone, jak
gdzie indziej. Ruch na szosie minimalny i czasem pewnie pogonią jakieś auto.
Rowerzystów się nie widuje, więc pieski zareagowały na ostro. W każdym razie
mamy jednego lekko rannego, sprzęt cały, można jechać dalej.
| widoki 1 |
| widoki 2 |
Za kolejnym zakrętem drogę blokuje stado wielbłądów. Kompletnie
nieagresywne. Czekamy chwilę i delektujemy się widokami. Ruszamy dalej w dół,
co jakiś czas przystając na zdjęcia i chwilowe tępe zapatrzenie w dal. Kwalfikujemy
ten odcinek do top 3 wszystkich zjazdów na naszych wyprawach. Wielkie góry w
różnych kolorach, stożkowate skały, kamieniste źleby, a w oddali zielonkawa
dolina. Temperatura wzrasta o 10 stopni, mijamy poziom morza, pojawia się
roślinność, potem palmy. Jesteśmy na dole przy skrzyżowaniu z główną drogą.
Depresja. Geograficzna. W prostej linii jakieś 4 kilometry, już za izraelską
granicą, jest miejsce, gdzie w nocowaliśmy w zeszłym roku.
| wielbłądy na trasie |
Do obiektu jeszcze kawał drogi, a mamy w planie kąpiel w
Morzu Martwym. Raczej nie zdążymy na rowerach przed zmrokiem. Część grupy
zajmuje się organizacją transportu, reszta użycza rowerów miejscowym dzieciom.
Większe dają radę przejechać się kawałek, a maluchy tylko im zazdroszczą.
Wsadzam małego, bosego szkraba na swój rowerem i prowadzę wzdłuż drogi. Duma go
rozpiera. Grześ robi to samo. Pojawia się ciężarówka, ale facet żąda dodatkowej
kasy na ewentualny mandat za wożenie ludzi na pace. Za dużo. Jedziemy dalej.
Jak mówią mądrzy ludzie, rozwiązanie zawsze się znajdzie, trzeba tylko trochę
poczekać.
| nauka jazdy |
Ruch na szosie spory, okolica niezbyt ładna, lepiej nie
zwalniać, bo natychmiast atakują muchy. Śmieci na poboczu, marne wioski i
stragany z warzywami. Sezon na ziemniaki, pomidory i bakłażany. Jakieś
dzieciaki rzucają kamienie, ale niecelnie i bez przekonania. W górach są
bardziej zadziorni, na dole, w upale, po prostu się nie chce. Ciągniemy w miarę
równym tempem pod wiatr. Na liczniku ponad 90 kilometrów. Stajemy przy jakimś
warsztacie i Grześ dogaduje podwózkę. Pojawia się bus, jakimś cudem mieścimy
się w środku wraz z rowerami. Kierowca to policjant, więc ma wylane na
ewentualne kontrole. Skupia się na puszczaniu lokalnych hitów i sprawdzaniu
reakcji Pitera na poszczególne kawałki. Facet ciągle się do niego ogląda,
uśmiecha i pytającym wzrokiem szuka aprobaty. Piotruś na początku z uznaniem
macha głową, ale po jakimś czasie ogląda sobie dłonie lub udaje, że śpi. Nie
załapali chemii. Tymczasem za oknem jeszcze brzydsza okolica. Tereny
przemysłowe. W końcu po lewej stronie pojawia się Morze Martwe i za chwilę jest
nasz obiekt. Tu jest ładnie. Rezerwat Mujib.
Śpimy w przyjemnych bungalowach z czystymi łazienkami i
widokiem na wodę. Pełen luksus. Zrzucamy sprzęt i do morza. Brzeg kamienisty,
ale oprócz nas nikogo. Marian przeżywa katusze, mocząc ranę w słonej wodzie.
Leżymy w solance i odpoczywamy. Kuba, jak to Kuba, chce popływać, ale mu
odradzamy. Gdyby go poprosić, machnąłby się bez problemu na drugą stronę do
Izraela. Nie prosimy. Po kąpieli prysznic i na kolację. Oprócz nas nocuje tylko
para z Polski. Wieczór jest ciepły i bezwietrzny. Siedzimy na zewnątrz do
późna. Delektujemy się chwilą oraz wiadomo czym w większej ilości. 'Niech się jutro martwi swoim
jutrem', jak mówi refren słynnego przeboju. W Polsce mróz, a tu 25 stopni nawet w nocy.
| Dead Sea |
Mujib – Jerycho
Po śniadaniu jedziemy dalej wzdłuż Morza Martwego. Co jakiś
czas mijamy schodzące z gór suche wąwozy. W grudniu i styczniu przewalają się
nimi masy wody. Deszcz w górach nie wsiąka w skały i to to są jedyne odpływy.
Podobno można tu uprawiać ekstremalny rafting. Trochę się wspinamy, trochę
opadamy. Krajobraz przyjemny. Na północnym brzegu Morza Martwego rozlokowały
się luksusowe hotele. Niedaleko stąd do Ammanu i pewnie ze stolicy pochodzi
większość gości. Dalej droga wiedzie przez przykurzone miasteczka lub
rachityczne lasy. Obiad jemy w przydrożnej knajpie. Obok jest sklep z
kosmetykami z Morza Martwego. Obsługa damska, w tym jedna pani bez nakrycia
głowy. Pierwszy raz rozmawiamy z kobietą. Przed granicą odbijamy nad Jordan do
miejsca chrztu Chrystusa. Okazuje się, że na rowerach nie można, teren wojskowy.
Trzeba by zostawić sprzęt, zapłacić 60 złotych od głowy i jechać busem.
Rezygnujemy. Próbujemy skrótu, ale żołnierze odsyłają nas z powrotem.
| droga wzdłuż Morza Martwego |
| jordańskie blokowisko |
| Piotruś w drodze do granicy |
Przejście graniczne między Jordanią a Izraelem leży w
dolinie Jordanu. Kilkanaście kilometrów płaskiego terenu, najkrótsze połączenie
między Jerozolimą i Ammanem. Reszta granicy to głównie góry, skały i morze.
Jeśli atakować się nawzajem to właśnie tutaj. Warto to wiedzieć, żeby zrozumieć
dlaczego ta część granicy jest totalnie zmilitaryzowana po obu stronach. Płoty,
zasieki, rowy, pola minowe.
Przekraczanie granicy w skrócie wygląda następująco.
Podjeżdżamy do żołnierza, ten odsyła nas z powrotem do policjantów, którzy
wskazują wejście do budynku, gdzie kolejni policjanci odsyłają nas w miejsce o
nazwie ‘terminal wyjazdowy’. Tutaj dopada nas pan z kantoru, rzeczowo tłumaczy
procedurę i podaje kwotę potrzebną do jej realizacji. Dinarów oczywiście prawie
już nie mamy (nie przydadzą się gdzie indziej), więc wymieniamy potrzebną sumę.
Potem okienko nr 1- paszporty i słynna kartka z nazwiskami i pieczątkami.
Okienko nr 1 jest połączone z okienkiem nr 2 dziurą w ścianie czyli tzw.
otworem podawczym, przez który wędrują nasze paszporty. Pan z okienka nr 2
podaje nam sześć podwójnych kwitków. Okienko nr 3, inne umundurowanie pana. Pobrana
zostaje opłata wyjazdowa i połowa kwitków . Powrót do okienka nr 2. Wtedy cios
przychodzi z boku. Komandor, wysłany po zimne piwo do wolnocłowego, wraca z
niczym. Z jakiegoś powodu nie możemy kupić. Zbieramy się w sobie i kontynuujemy
batalię graniczną. Są paszporty.
Na rowerach nie wolno przejechać granicy. Częściowo je
rozkręcamy i wrzucamy do małego autobusu. Płacimy.
Kierowca: O, nie, nie. Rowery dodatkowo płatne. My: O, nie, nie. Pan z kantoru nic nie mówił.
Kierownik autobusu i nasza delegacja udają się do budynku na konfrontację. Połowiczny sukces, ale zawsze. Kierownik tak się zamotał, że skasował nas o 100 zł mniej niż chciał na początku. Jedziemy.
Kierowca: O, nie, nie. Rowery dodatkowo płatne. My: O, nie, nie. Pan z kantoru nic nie mówił.
Kierownik autobusu i nasza delegacja udają się do budynku na konfrontację. Połowiczny sukces, ale zawsze. Kierownik tak się zamotał, że skasował nas o 100 zł mniej niż chciał na początku. Jedziemy.
Posterunek jordański nr 1, posterunek jordański nr 2, most
na wyschniętej rzece Jordan. Kontrola izraelska nr 1, kontrola izraelska nr 2.
Wysiadamy przed budynkiem (pewnie terminal wjazdowy) i skręcamy rowery. Po chwili rozkręcamy
rowery, bo nie mieszczą się w prześwietlarce. Skręcamy rowery. Kontrola
paszportowa, pytania o trasę i znajomości w Jordanii. Znowu niebieskie
karteczki, stare do śmieci, żeby się nie pomyliły. Szacun dla kolegów. Pełne
skupienie i ogarnięcie. Trauma poprzedniego przejścia przez granicę jeszcze
chyba nie minęła. Opuszczamy terminal i na koń.
O, nie, nie. Nie można jechać rowerem, bo teren wojskowy.
Pojawia się pan od busa i składa ofertę 50 zł od łebka z rowerem. Bez jaj.
Drogo strasznie. Namierzamy autobusy arabskie. Dycha od osobo – roweru. Ucinamy
pogawędkę z Palestyńczykami. Starsza pani namawia mnie, żeby jej przemycił fajki.‘Sorry,
we’re told not to take anything form anybody’.
Wyjeżdżamy z przejścia i za 15 minut jesteśmy na dworcu w
Jerycho. Wita nas grupa zaskoczonych palestyńskich policjantów. Znowu kontrola.
Szczere ‘Welcome to Palestine’, wyrazy uznania i zadowolenia, że tu
przyjechaliśmy. W końcu ruszamy na rowerach w miasto.
Zapada zmrok. Jerycho może nie jest specjalnie zadbane, ale nie
straszy nędzą i syfem. Liczne sklepy, knajpy, warsztaty, meczety i kościoły.
Ludzie nie zwracają na nas większej uwagi, dołączają tylko młodzi rowerzyści,
towarzysząc po 200 – 300 metrów. W samym centrum duży ruch, sporo policji i
flagi jakichś niszowych ugrupowań politycznych – chyba któryś z Frontów
Wyzwolenia Palestyny. Wjeżdżamy do spokojniejszej dzielnicy, zapada zmrok. W
sklepie kupujemy napoje i piwo bezalkoholowe. Jakoś trzeba sobie radzić. Po
zmroku kierujemy się do osiedla, gdzie ma być nasz hotel. Wąskie, dziurawe
ulice, wysokie mury wokół domów, słabe światło latarni albo zupełna ciemnica.
Ludzi niewielu, zajęci swoimi sprawami, tylko biegające dzieci zwracają na nas
uwagę. Lubię takie miejsca, prawdziwe życie z dala od zgiełku. Nie dlatego, że
jest tu ładnie. Wręcz przeciwnie - okolica zaniedbana, połowa domów zbudowana
tylko do pierwszego piętra, wszędzie żelastwo, kamloty i śmieci. Nigdy nie
chciałbym tu mieszkać, ale warto być w takich dzielnicach. Tutaj można więcej
dowiedzieć się o życiu Palestyńczyków niż zwiedzając zabytki czy jedząc w
niedostępnych dla większości knajpach. Nie
możemy trafić, bo Booking źle umieścił znaczek na mapie. Pytamy, kolejne osoby
wskazują kierunek i docieramy w końcu do noclegu. Hostel ulokowany jest przy
placyku, obok baru z bilardem, sklepu i budki z jedzeniem.
| pod hotelem |
Pokoje OK, standardem dopasowane do okolicy. Zasięgam języka
w temacie kulinarnym oraz monopolowym. W obu przypadkach należy cofnąć się do
centrum. Dokańczamy zapasy wiadomo czego i łapiemy autobus do centrum.
Komunikacja miejska funkcjonuje bez zarzuty - wolny rynek i zdrowy rozsądek.
Nie potrzeba przystanków, godzin odjazdów, automatów biletowych i świetlnych
tablic, informujących czyje są dzisiaj imieniny i jaki poziom zanieczyszczenia
powietrza. Po 10 minutach wypadamy w wieczorny zgiełk miasta. Namierzamy
monopolowy, upewniamy się, do której otwarty i wybieramy restaurację. Chyba
jedna z lepszych. Siadamy na tarasie na pierwszym piętrze i mamy ogląd na
główne rondo w mieście. Jedzenie bardzo dobre, zwłaszcza kebaby i
liczne przystawki. Rozmowa sprowadza się wyłącznie do komentowania zdarzeń na
ulicy. Sytuacja przypomina filmiki nagrywane w jakichś ruchliwych miejscach i
puszczone w przyspieszonym tempie. Auta przeróżnych marek i gabarytów (wiele
luksusowych), piesi, motory, skutery, rowery oraz wózki mijają się w różnych
kierunkach i nic się nikomu nie dzieje.
Opuszczamy w końcu naszą lożę, kupujemy na straganie
truskawki (marzec) oraz pistacje i robimy zakupy w monopolowym. Autobus pojawia
się natychmiast i po kilkunastu minutach delektujemy się zimnym piwem już na
obiekcie. W barze na naszej ulicy hałas – Liga Mistrzów. Ciekawe czy tutaj też
Real ma więcej zwolenników niż Barca. Zaglądam na chwilę. Młodzi mężczyźni piją
Fantę, gryzą orzeszki i gorąco reaguję na sytuację na boisku. Wszędzie tak
samo. W Hiszpanii, Grecji, Gruzji, Armenii faceci oglądają piłkę nożną. U nas
tymczasem plany na jutro są omówione, a zakupione dobra wypite. Można iść spać.
Następnego dnia Grześ i ja odłączamy się od grupy.
Podjeżdżamy rowerami do drogi nr 1, łapiemy izraelski autobus do dworca
głównego w Jerozolimie i stamtąd, gubiąc się i klucząc, robimy 80 kilometrów do
hostelu przy lotnisku w Tel Avivie. Czas wracać, a na kolegów czekają dalsze
przygody.
Jerycho – Nablus -
Jerycho
'Welcome,
welcome, you are welcome'.
Po rozstaniu z kolegami zaczynamy własną bolesną mękę. Kasę od
Grzesia przejmuje Kuba, który nie lubi wydawać pieniędzy, co ma swoje zalety
oczywiście. Tak czy inaczej przechodzimy w lekko inny tryb. Polega to na tym,
że od teraz będziemy oszczędzać, targować się, kombinować, mało pić, jeść co
popadnie i byle jak, a to wszystko w upale i w górach.
Nie jest łatwo, szczególnie że w dodatku mam słaby dzień. Po
prostu muszę pozbyć się toksyn z organizmu, nagromadzonych wskutek: nadmiernego
spożycia, innej diety, braku codziennego rytmu, klimatu, wrażeń, flory
bakteryjnej, wzmożonego wysiłku, huśtawki nastrojów, doznanych otarć, ukąszeń,
konieczności skupiania się, ciągłych niewiadomych, przedziwnych zapachów,
innych odgłosów, odmiennego języka, zmiennych temperatur, potencjalnych
zagrożeń, jednym słowem całej tej hipisowskiej jatki rowerowego harleyowca. I
to wszystko dopada mnie właśnie tego jednego dnia, niestety. Objawy są dosyć
charakterystyczne - nadmierne pocenie, lekkie rozbicie, osłabienie, tępe
zapatrzenie w dal, wyobcowanie... Najlepsze znane mi lekarstwo to piwo w
zacienionym, widokowym miejscu, ale w Autonomii Palestyńskiej możesz o tym
tylko pomarzyć...
Teraz kilka słów o Jerycho. Ponoć najstarsze trwale
zamieszkane miejsce na ziemi, na pewno najniżej położone duże miasto. Leży 300 metrów
poniżej poziomu morza. Do Morza Martwego tylko skok. Duszna pogoda, powyżej 25
stopni, słona wilgoć, w nocy komary. Miasto wielu ciekawych miejsc. Na naszej
trasie odwiedzamy ewangeliczne drzewo sykomory, na które wskoczył niski
Zacheusz, aby zobaczyć przejeżdżającego Jezusa. Jezus go dostrzegł i zjadł z
nim kolację (tak naprawdę to jest kilka wariantów owego drzewa). Kawałek dalej
Pałac Heroda, później Góra Kuszenia, na której szatan testował charakter Boga -
Człowieka. Na górę można pojechać kolejką linową. 60 szekli od osoby, więc Kuba
nawet nie rozpatruje tego pomysłu. Po prawdzie nie ma żadnych dowodów na to, że
te miejsca są autentyczne. W każdym stoi pomnik w postaci klasztoru lub
bazyliki, poza tym ślady historii rzymskiej i niezwykle ciekawy kompleks Wadi
Qelt, na który brakuje nam czasu. Mieszanka kultur, wierzeń, religii, języków,
ale miasto dosyć turystyczne. Autokary, autokary, autokary. My wyjeżdżamy na
północ, dobijamy do głównej 90-tki i lecimy do Nablusu.
Prowadzę wycieczkę, a mam kłopot z poprowadzeniem samego
siebie. Jako jedyny zdaję sobie sprawę, że co prawda mamy 40 km do zrobienia,
ale musimy zdobyć przełęcz na wysokości około 1000 m. To 1300 w górę, bo
ruszamy z poziomu minus 300. Po drodze brak piwa, duży ruch samochodowy,
koszmar. Trzeba znaleźć rozwiązanie, trzeba odpocząć, zebrać myśli, konieczny
jest briefing po prostu. Stajemy na stacji benzynowej za osadą Al-Auja. Na parkingu wielbłąd maskotka. Ma
za zadanie przyciągać turystów do lokalnej knajpy. Leży na dywanie, na słońcu.
Leży tak bez ruchu kilkanaście godzin. Widzimy go około 10 rano, zobaczymy go
znowu w niezmienionej pozie na krótko przed zmrokiem. Właściciel knajpy
zaprasza do środka. Odmawiamy. My nie mamy kasy, on nie ma piwa. No i oto cud. Spotykamy
kolesia, który uratuje ten dzień, nada mu niepowtarzalny koloryt, wprowadzi nas
wielokrotnie w zakłopotanie, skroi troszkę, ale w zamian zaoferuje opiekę,
przewodnictwo, transport, nocleg, know-how, wrażenia, zapachy i totalnie nie
turystyczne miejsca. Jednym słowem Mohammed albo Ahmed potrafi wszystko. Skąd go znamy? Otóż
dzień wcześniej, kiedy byliśmy wieczorem w Jerycho, proponował nam nocleg. Jest
kierowcą taksówki, ale tak naprawdę to gość instytucja. Na Grenlandii załatwi
leżaki i upał, na pustyni zamieni piach w trawę. Po prostu nie zna słowa
problem, nie występuje w jego języku. Wymienił słowo 'problem' na 'no problem'. Rozpoczynamy negocjacje. Z naszej strony Kuba i ja. Z
drugiej - Mohammed albo Ahmed (na
początku ma przewagę). Rozpoczyna Mohammed albo Ahmed.
| klasztor na Górze Kuszenia |
| słynne drzewo |
| kościół wschodni w Jerycho |
Guys, are you crazy?
(typowa gadka), po drodze do Nablusu czai
się śmierć, jest nothing. Góry, jakich świat nie widział. I konstatacja: no ale jeżeli chcecie...
Czeka chwilę, czy załapaliśmy. No niestety nie zupełnie.
Teraz my:
Mohammed potrzebujemy
podwozy do Nablusu. Czterech cymbałów plus rowery.
No problem, ( jak
już wspomniałem, Mohamed albo Ahmed nie zna słowa problem) zabiorę was samochodem, moją taksówką.
Pierdolę, są granice słowa 'no problem'. Mohammed albo Ahmed dysponuje
skodą Octavia w wersji sedan. Uważa, że zabranie czterech kolesi w rozmiarze XL
(uśredniam: Piter i ja jesteśmy XXL, Kuba XL, Marianek L), nie przechodzi
granic zdrowego rozsądku. Do tego Mohammed albo Ahmed chce nas zabrać razem z rowerami i
sakwami. Mówi, że rowery należy rozmontować, jeden wsadzić do środka, resztę do
bagażnika, sakwy pierdolnąć, gdzie popadnie, o ludziach nie wspominając. Tak
czy siak, cztery osoby w skodzie z rowerami to pestka. Kuba, paląc lokalesa,
zauważa, z typowym dla siebie spokojem i bezwzględną logiką, że razem z kierowcą
jest nas pięciu. Mohammed albo Ahmed traci rezon. Tężeje na twarzy. Słabnie. Obkurcza się
jakby. Teraz my mamy przewagę. Podsuwam rozwiązanie:
Ahmed, a może znasz
kogoś z większym samochodem, jakąś bagażówką, na przykład?
Mohmmed albo Ahmed trawi propozycję. Skanuje dysk w głowie i komórę
wyciągniętą ze spodni - tak naprawdę to gra na zwłokę. W końcu zadaje
śmiertelny cios:
Guys, jaki macie
budżet?
W takiej sytuacji każda odpowiedź jest nędzna, co najmniej.
Każda stawia nas w pozycji gorszej od Mohammeda albo Ahmeda, właściwie to można zakończyć
rozmowę i ruszyć w nieznane. Ostatkiem sił odpowiadam, trochę na odczepne, że
mamy 100 dolców. Mohammed albo Ahmed chwilę kalkuluje, wpatruje się w dal, uruchamia
wewnętrznego mózgowego Excela, a następnie płynnie przechodzi do Power Pointa.
Guys, zabiorę was do
Nablusu, zwiedzimy miasto, następnie zwiozę was na dół i zabiorę na nocleg.
Wszystko za 100 dolców. Dodatkowo odbędziemy kilka wizyt, zjemy, napijemy się
kawy, skosztujemy tego, co w Nablusie najlepsze.
Kuba, jako minister finansów akceptuje propozycję, a mi
spada kamień z serca. Powrót do rowerów i męka przez góry chyba mnie przerasta,
Marianek i Piotruś udzielają milczącego przyzwolenia.
Od tej pory jesteśmy zdani na Ahmeda. Ahmed decyduje o
naszym czasie, wyznacza kierunek, podejmuje decyzje, ustala reguły, planuje,
załatwia, rozmawia w naszym imieniu bez żadnej konsultacji z zainteresowanymi,
myśli za nas, opiekuje się nami, martwi się za nas, dba o nasze bezpieczeństwo,
jesteśmy w końcu prawdziwymi turystami, prowadzonymi za rękę, zdanymi na przewodnika...
Na dzień dobry mamy walnąć nasze rowery gdziekolwiek, to
znaczy pod płotem i może trochę przypiąć. Ahmed uspokaja, że są całkowicie
bezpieczne, ponieważ jest w bliskich kontaktach z właścicielem całego tego
pierdolnika, czyli stacji benzynowej z knajpą, i nic złego nie może się stać.
Poza tym teraz jesteśmy klientami Ahmeda i to on jest naszym ubezpieczycielem,
tour operatorem, niańką, animatorem, przewodnikiem i kontaktem w świecie
arabskim. Posłusznie realizujemy polecenia dowódcy, zabieramy co cenniejsze
rzeczy, mościmy się we wnętrzu Skody i tylko Kuba leci na stację po fajki.
Ponieważ nie wraca przez 10 minut zaniepokojony wyruszam na poszukiwanie.
Okazuje się, że kupno wspomnianych papierosów to nie lada wyzwanie. Kuba zna szczegóły,
więc może opowie kiedyś.
Ruszamy. Kuba siedzi obok kierowcy, za nim Piotruś, Marianek
w środku, ja za Ahmedem. Lecimy trasą szybkiego ruchu numer 90. Po kilku
kilometrach odbijamy w lewo w drogę 505. W Ma'ale Efaim mamy pierwszy postój.
Mohammed zawsze kupuje tutaj papierosy, przynajmniej tak twierdzi. Kilka minut
rozmowy z właścicielem stacji. Oczywiście przechodzą na arabski. Muhammed bez
ustanku żartuje, pewnie nas obmawia i śmieje się z nas. Co ciekawsze oznajmia
Kubie, że prosi o zaliczkę w wysokości kilkudziesięciu szekli na wspomniane
papierosy. Twierdzi, że nie ma przy sobie kasy i odejmie to od rachunku. Kuba
płaci. Od tej chwili będziemy płacić, płacić, płacić, na szczęście Kuba trzyma
sprawy w swoich rękach.
Kilka kilometrów dalej Ahmed zatrzymuje się na kolejnej
stacji. Oświadcza, że tu jest najlepsze paliwo w okolicy i prosi Kubę o kolejną zaliczkę. Tym razem 200 szekli. Kuba odmawia. No way. Maks 100. Ahmed
akceptuje, chociaż jest mocno zdziwiony. Uważa chyba, że nie mamy do niego zaufania.
Pewnie ma rację, ale ciągle żartuje i przekomarza się. Po papierosie spalonym
na stacji benzynowej ruszamy do Nablusu. Na przedmieściach nasz przewodnik
zatrzymuje samochód i zaprasza do najlepszej, jego zdaniem, cukierni.
Koniecznie musimy spróbować lokalnej specjalności, słodkiego deseru o nazwie
Knafeh. Produkowany w niezmieniony sposób od XI wieku, bomba kaloryczna, bardzo
smaczna, mieszanina sera, miodu, orzechów. Ahmed twierdzi, że właśnie tu mają
najlepszy i w dodatku świeży. Wiadomo, ma układ z właścicielem. Na szczęście
zamawiamy po trochu. Do tego lokalna kawa w termosie i woda z miętą. My
płacimy, Ahmed je razem z nami.
Później wjeżdżamy do centrum i nasz przewodnik pyta, jaki
mamy plan na Nablus? Oniemiałem. Błagam, jaki plan? Przecież nam towarzyszy
bezplan totalny. Ponieważ słyszałem, że Nablus słynie z pięknego targu, proszę
o zawiezienie nas tam i pokazanie lokalnego życia. Stajemy na parkingu w
centrum handlowym. Kuba płaci za wjazd i specjalne miejsce obok znajomego
Ahmeda. Znajomy zadba o nasze sakwy i samochód, oczywiście nie za darmo, ale
płatność po powrocie. Ruszamy na miasto. Na początku lokalna toaleta. Temat na
oddzielną opowieść. Wystarczy wspomnieć, że jesteśmy świadkami dość osobliwych
czynności. Na przykład jakiś policjant dokonuje we wspomnianej toalecie
totalnej ablucji. Zdejmuje buty, skarpety i myje nogi w umywalce obok mnie,
później pachy i korpus, wszędzie syf i mokre po kostki posadzki. Załatwiamy
potrzeby i wyruszamy w miasto.
Zaczynamy od wytwórni wspomnianego deseru. Ahmed prowadzi
nas na zaplecze. Pokazuje ze szczegółami jak jest produkowany. Potem udajemy się do prażalni orzechów. Też
zaplecze. Rolę mieszałki podgrzewanej palnikiem gazowym stanowi betoniarka.
Wszystkiego można dotknąć i skosztować na miejscu. Oczywiście należy kupić
odrobinę. Następnie jesteśmy zabrani do wytwórni mydła i perfum. Cudowny
obiekt, siedzimy na zapleczu. Robimy małe zakupy, później wytwórnia przypraw i
największy meczet w mieście. Ahmed zaprasza do środka. Należy zdjąć buty. Przed
wejściem stoi oparty o ścianę koleś i, wpierdalając kebaba, oświadcza, że nie możemy
wejść, ponieważ nie mamy długich spodni. Ahmed protestuje, przechodzi na
arabski. Totalna kłótnia, zbiegają się kolejni Palestyńczycy. Nie wiemy kto
jest po czyjej stronie. Ahmed opierdala po arabsku samozwańczego obrońcę
moralności. Kilka minut sprzeczki, dochodzi niemalże do bójki. Odpuszczamy
meczet i idziemy do najstarszej w Nablusie łaźni miejskiej. Mamy propozycję
prysznica, sauny i masażu. Obiekt pochodzi z XIII wieku. Jedynie Kuba ma chęć
skorzystać, niestety rezygnujemy. Potem lunch w knajpie na ulicy. Lokalne
hamburgery, bardzo smaczne, przygotowywane na ulicznym palenisku. Jedząc
obserwujemy codzienne życie w Palestynie. Na piętrach wystawy z bardzo frywolną
bielizną, chociaż wszystkie kobiety zakryte od stów do głów. Przy drodze sklepy
mięsne, na hakach wiszą całe barany, w kuwetach bycze jaja, miejscowy przysmak.
Zjada się wszystko - ogony, kutasy, jaja, całe głowy z oczami. Totalny zgiełk. Próbujemy lodów wymieszanych z owocami - pyszne, też robione na ulicy. Obok
wieży zegarowej demonstracja. Nablus to miejsce znane z palestyńskiego ruchu
oporu. W końcu idziemy na parking. Jeszcze raz wspomniana toaleta, płacimy za
postój i pilnowanie dobytku. Wracamy.
| Kuba w mięsnym |
![]() |
| Komandor w wytwórni |
| Nablus |
Nie sposób opowiedzieć wszystkiego. Pozostaje
świadomość bycia w miejscu niezwykłym, kompletnie innym, na swój sposób
cudownym. W powrotnej drodze koledzy zasypiają. Na stacji jesteśmy przed
zmrokiem. O dziwo nasze rumaki stoją dzielnie w miejscu, gdzie je porzuciliśmy.
Teraz trzeba ruszyć na rowerach. Ahmed zabiera nasz dobytek i każe jechać za
nim. Po kilku kilometrach, tracimy go z pola widzenia. Odnajdzie się na
przedmieściach Jerycho. Do obiektu wpadamy po ciemku. Śliczny zadbany lokal.
Właściciel wita nas i zaprasza do środka. Na lodówce wielki napis: 'W tym domu
nie tolerujemy alkoholu'.
Nie ma mowy. Musimy wypić piwo za ten dzień. Był niezwykły,
a przecież mamy w głowach jeszcze świeże wspomnienia - przeprawę do Jordanii,
kąpiel w Akabie, pustynię Wadi Rum, noclegi w namiotach, zwiedzanie Petry,
próby kamieniowania po drodze, podwozy, kąpiele w Dead Sea, przeprawę do
Izraela, nocne poszukiwania hotelu i co tam jeszcze... Ustalam z Ahmedem, że
możemy wypić piwo na obiekcie, ale musimy koniecznie wszystkie opakowania
zabrać ze sobą i wyrzucić po drodze. Ogarniamy jedzenie na wynos w knajpie, w
której jedliśmy poprzedniego dnia, robimy zakupy w monopolowym i wracamy.
Cudowny dzień - siedzimy, jemy kurczaki i wspominamy. Około 22-ej przychodzi
w odwiedziny właściciel. Pięknie opowiada o sytuacji w Palestynie.
Bardzo smutna i pouczająca opowieść. Mówi o bombardowaniu i zniszczeniu Nablusu
w 2002 roku, dokonanym przez wojska izraelskie. Zginęły setki osób, większość we
śnie. Opowiada o beznadziejnym życiu na terenach okupowanych. Kładziemy się
spać po północy. Przed nami kolejny dzień. Czeka nas Jerozolima, a to jest
totalnie nowe rozdanie.
Jerycho - Jerozolima
Droga do Jerozolimy z Jerycho na rowerze odbiera nadzieję.
Upał, duchota, tępa góra, długie proste, huk przejeżdżających samochodów,
ogromne przewyższenie... Dziś wiem, że należało pojechać inną trasą, przez
wspomniany wąwóz Wadi Qelt. Jest trudniej, ale po drodze piękny klasztor i
lokalne życie. Może innym razem. Dobijamy do przedmieść i tam czeka na nas
ostatni, bardzo ryzykowny manewr. Musimy przedostać się tunelem. Za nim będzie
z góry, pojawi się w końcu nadzieja i ostatnia prosta. Oczywiście istnieje alternatywa
dla wspomnianej przeprawy, ale widok niemalże pionowej, szutrowej drogi, nie
pozostawia złudzeń. Przed tunelem ostatnia narada. Ubieramy kamizelki,
zakładamy lampki, ustalamy plan, no i oczywiście rozpijamy ostatnie chłodne
piwo dla podniesienia nastroju. Z Kubą wypalamy lokalesa. Ruszamy w gardziel
tunelu. Przyznam się, że pierwszy raz w moim rowerowym życiu prosiłem w myślach o interwencję
policji. Miałem nadzieję, że nadjedzie patrol i powie:
- Hi guys. It is
strictly forbidden to walk inside a tunnel. Please go alternative road or please
follow us.
Niestety nic takiego nie ma miejsca. Zdobywamy tunel na
trasie szybkiego ruchu, pchając rowery skromnym poboczem, po drodze omijając
roztrzaskane błotniki samochodowe, urwane lusterka, spalone gumy, rozbite
reflektory i co tam jeszcze. PO DŁUGIEJ, DŁUGIEJ CHWILI jesteśmy po drugiej
stronie.
| droga Do Jerozolimy |
Wreszcie widok starego miasta. Zjazd i jesteśmy niemalże na
miejscu. W Wadi Al-Joz w pobliżu Rockefeller Garden robimy postój. Musimy coś
zjeść, uzupełnić zapasy przed wbiciem do centrum. Ogarniamy z Kubą przekąski i
darmowe jogurty w markecie. Trochę wody i sok. Właściciel piekarni zaprasza do
środka. Możemy usiąść przy stoliku - pewnie nasz widok zmusza do samarytańskich
odruchów. Po jedzeniu Marianek oznajmia, że ma brak powietrza w przednim kole.
Pompujemy gumę na maksa w warsztacie i ruszamy, żeby zdobyć obiekt. Nawigacja
prowadzi przez Bramę Heroda. Totalna pomyłka, trzeba było wejść Bramą
Damasceńską. Musimy wlec rowery po schodach, sprowadzać po wyślizganych
kamieniach, pytać o drogę, uzyskując masę mylnych i sprzecznych podpowiedzi, a
to wszystko wśród zgiełku, tłumu, przepychanek, pielgrzymów... W końcu
jesteśmy. Hebron Hostel w centrum starej Jerozolimy.
Wita nas zarządca obiektu w osobie Mustafy. Mustafa wygląda jak Rumcajs z popularnej bajki. Jest wielkim facetem z burzą włosów i gęstą brodą. Każdego bez wyjątku wita sakramentalnym: ‘Welcome, welcome’. Te słowa, wypowiadane przy każdej okazji przez gospodarza, będą nam towarzyszyć bezustannie podczas całego pobytu w hostelu Hebron. Po wtaszczeniu rowerów i reszty dobytku na piętro, zajmujemy skromny pokoik. Szybkie zadbanie o umęczone podróżą ciała i ruszamy na miasto. W planie rekonesans i kolacja. Jak się okazuje wszystko ogarniamy wręcz zawodowo. Zwiedzamy Bazylikę Grobu w tym Golgotę, Płytę Namaszczenia i Grób Pański, ponadto oglądamy ceremonię zamknięcia drzwi Bazyliki. Po drodze zaliczamy dzielnicę muzułmańską, zjadamy pyszne kebaby na targu obok dworca autobusowego przy Bramie Damasceńskiej i robimy krótką naradę na naszym tarasie, popijając zakupione piwero. Jest potwornie zimno, więc chowamy się w pokoiku i idziemy posłusznie spać. Kolejnego dnia zrobimy znacznie więcej w dziedzinie zwiedzania.
| Hebron hostel |
| uroczyste zamknięcie drzwi |
Jerozolima
Po śniadaniu zwiedzamy Ścianę Płaczu. Jest sobota czyli
Szabas, więc atmosfera wyjątkowo świąteczna. Później zaglądamy do, pełniącego
rolę biblioteki, tunelu pod murem, odwiedzamy dzielnicę ormiańską, grób Dawida,
Wieczernik, liczne punkty widokowe, a po południu robimy Via Dolorosa i jeszcze
raz Bazylikę Grobu. Przy okazji siedzimy na murkach, schodach i krzesełkach, załatwiamy zakupy w monopolowym w części ormiańskiej, pijemy piwo i wódkę z sokiem,
szukamy moich zaginionych w hostelu butów, robimy plany na kolejny dzień i
wspominamy poprzednie, gubimy i odnajdujemy Mariana, wypalamy paczkę lokalesów,
zakupionych przez Kubę oraz siedzimy na tarasie na trzecim pięterku, oglądając
magiczny zachód słońca nad dachami starego miasta, słuchając muezzinów i dźwięków
dzwonów chrześcijańskich kościołów, poza tym robiąc jeszcze wiele innych różnych
rzeczy.
| pod Ścianą Płaczu |
| Jerozolima 1 |
| Jerozolima 2 |
| Jerozolima 3 |
Kolację zjadamy za darmo w naszym hostelu. Jest całkiem pyszna i towarzyszy jej ciekawy rytuał, którego głównym bohaterem jest, a jakże, Mustafa. Otóż w prowizorycznej kuchni typu pierdolnik, otoczony wielkimi garnkami, stoi gospodarz wyposażony w mega chochlę. Procedura jest następująca: klient hostelu ustawia się w kolejkę do kuchni z talerzem i widelcem. Po dojściu do Mustafy zostaje zapytany gromkim okrzykiem:
Are you wegetarian?
Z reguły pada odpowiedź: No!
Następnie Mustafa wrzuca na talerz delikwenta chochlę ryżu, pół chochli warzyw,
kilka kulek mielonego mięsa i do smaku łyżeczkę prażonych orzechów. Delikwent
odpowiada: Thank you, na co Mustafa
ryczy:
Welcome, welcome!
I tak kolejny: Are you
wegetarian? No. Thank you. Welcome, welcome!
Przeradza się to w swoistą muzykę, umilającą konsumpcję
wspomnianej kolacyjki.
Później dzielimy się na trzy niezależne zespoły: naprawczy,
zaopatrzeniowy i zwiedzający. Piotruś jednoosobowo naprawia przebite koło
Mariana, Marianek i Kuba ruszają do sklepu w części ormiańskiej po wsparcie, a
ja udaję się po zakup magnesu z widokiem Jerozolimy. Po 27 minutach spotykamy
się na obiekcie i rozpoczynamy magiczny wieczór na tarasie. Rozpijamy całe
wsparcie z colą i sokiem oraz wypalamy paczkę loaklesów. Cudowny wieczór, ale
należy iść spać, ponieważ kolejny dzień stawia przed nami bardzo ambitne cele. Otóż
o świcie mamy zwiedzić meczet Al -Aksa i kopułę na skale, a następnie
przedostać się na rowerach w okolice lotniska w Tel Aviwie. Huk roboty, jak to
mówią.
![]() |
| Jerozolima by night |
Jerozolima – Tel Aviv
Pobudka kilka minut po szóstej. Kuba odnajduje moje buty (kolejny
temat na oddzielną opowieść) i o siódmej wyruszamy pod Ścianę Płaczu. Stajemy w
długiej kolejce na słońcu i decydujemy o zjedzeniu w 'międzyczasie' porannego
posiłku. Marian i Piter pilnują kolejki, a Kuba i ja ruszamy po wspomniane
śniadanie. Kuba decyduje o wersji mega oszczędnej. Zakupujemy w sklepie pięć
bułek z sezamem i dwa litry mleka sojowego o smaku kawowym. Delicje po prostu.
Wzgórze, na którym stoją meczety, jest absolutnie magiczne, niestety do świątyń
wstęp mają tylko muzułmanie. To bardzo rozczarowujące niestety, tym bardziej,
że ani my, ani Żydzi, nie stawiamy takich barier przed wyznawcami Proroka.
Około 10.30 ruszamy do Tel Aviwu. Dobiera ciepłem, duszny,
gorący dzień, z każdym kilometrem temperatura rośnie, bo spadamy w kierunku
morza. Na początek kilka bardzo wyczerpujących podjazdów z pięknymi widokami na
Jerozolimę i wybudowania, później rozczarowanie z powodu zamkniętej drogi do
Autonomii Palestyńskiej i konieczność jazdy po trasie szybkiego ruchu. Na
szczęście mocno w dół. Po drodze robimy zakupy w sklepie i popijamy zimne piwo
w cieniu na murku. Spotykamy się z wyrazami sympatii i zainteresowanie ze
strony miejscowych. Po południu wpadamy na obiekt, po drodze robiąc zakupy w
centrum handlowym i zjadając izraelską wersję hamburgera w budce przy szosie.
![]() |
| wzgórze świątynne |
Śpimy w tym samym hotelu co nasi koledzy kilka dni
wcześniej. Obiekt to były burdel w ponurej okolicy. Kuba zaraża mnie i
Piotrusia pomysłem wyprawy nad morze. Ruszamy po zmroku. Jest trochę
niebezpiecznie, bo musimy pędzić drogą szybkiego ruchu pod wiatr. Po przekąpaniu
Kuby w Morzu Śródziemnym wracamy już lokalnymi szosami do hotelu. Marianek jest
sprawcą delikatnego zamieszania, ponieważ podczas nasze nieobecności zbił
flaszkę i poleciał odkupić inną (większą!) w pobliskim sklepie. Robimy
podsumowanie wyprawy, przygotowujemy bagaże i idziemy spać. Jutro przeprawa na
lotnisko i powrót do domu. Żegnamy upiornie gorące krainy, wracamy do mrozu i
śniegu.
Witos i Komandor







Komentarze
Prześlij komentarz