Jordania - Palestyna - Izrael 2018

pustynia

W każdym razie mamy jednego lekko rannego, sprzęt cały, można jechać dalej. Za kolejnym zakrętem drogę blokuje stado wielbłądów. Kompletnie nieagresywne. Czekamy chwilę i delektujemy się widokami. Top 3 wszystkich zjazdów na naszych wyprawach.

Uczestnicy: Komandor, Marian, Grześ, Kuba, Piter, Witos

Trasa: Akaba – Wadi Rum – Petra – Mujib – Jerycho – Nablus – Jerozolima


Dystans: 550 km

Gdańsk – Ejlat - Akaba

Groźne pasmo skalistych gór, majaczące w lekkiej mgle gdzieś na horyzoncie, nie daje o sobie zapomnieć. Towarzyszyło nam przez kilka dni podczas jesiennej izraelskiej wyprawy. Góry Jordanii - tajemnica, wyzwanie, obietnica przygody… Jak już je zobaczysz, zostają w głowie. Rowerowy imperatyw – trzeba tam się ruszyć.

Niedługo po powrocie ze wspomnianego izraelskiego wyjazdu Komandor opracował trasę i wystosował zapytanie ofertowe. Jordania z przyległościami. Piter, Kuba i Marian zgłosili się od razu, potem ja. Grześ miał nie jechać, ale natury nie oszukasz... Dołączył na kilka dni przed podróżą. Lecimy 8 marca. Zbieżność dat przypadkowa.

Początek jak zwykle. Zbiórka na lotnisku 2 godziny przed wylotem. Rowery już w kartonach, pakujemy pozostałe bagaże, delikatnie rozpijamy co nieco i do odprawy. Sprawdzamy, że jeden z kartonów waży o 4 kg za dużo. W takiej sytuacji procedura jest następująca – robimy sztuczny tłum przy taśmie, każdy stara się pomóc, Komandor uruchamia uśmiechy i zagaduje panią, Piter głośno ocenia wagę poszczególnych kartonów. W momencie gdy na taśmę trafia feralny bagaż, jest takie zamieszanie, że pani nie zauważa przekroczenia wagi i puszcza go dalej.

Zaraz po starcie widać, że sytuacja jest groźna. Na rowery wsiadamy dopiero następnego dnia, więc towarzystwo nie bierze jeńców. Wiadomo o co chodzi. Personel pokładowy ma do czynienia z profesjonalną drużyną, więc tylko razy czy dwa grzecznie i bez przekonania prosi o niespożywanie alkoholu niezakupionego w samolocie. A my mamy zakupioną na pokładzie colę, jesteśmy dyskretni i mili, życzliwie odnosimy się do współpasażerów, przepuszczamy panie w kolejce do toalety, pozdrawiamy baraszkujące maluchy. Nie ma się do czego przyczepić.

Na lotnisku Ovda 30 stopni. Pogoda poezja. Wywalamy z całym majdanem, cieszymy się słońcem i szukamy naszego shuttle busa. Nie ma. Po piętnastu minutach plac przed lotniskiem pustoszeje. Wszyscy odjechali. Tylko akurat naszego autobusu brakuje. Jesteśmy my, dwie miłe panie z Polski oraz para z Białorusi. Komandor prowadzi piątą czy szóstą rozmowę telefoniczną z kompanią autobusową i czekamy dalej. Mamy dokupioną zimną colę i wodę, więc nic nie jest w stanie popsuć nam tego cudownego, upalnego popołudnia. Jednak koronkowy plan Komandora z przesiadką w Ejlacie zaczyna się sypać. Zabraknie czasu. 

W końcu przybywa biały bus Mercedes. Próbujemy coś ustalić, kierowca umywa ręce - szef decyduje. Wygląda na to, że deal do hotelu w Akabie jest utrzymany, należy jedynie dopłacić za rowery. Tak się tylko wydaje, ale póki co jedziemy wygodnie przez pustynię. Atmosfera swobodna, nie ma zakazu picia niezakupionego na pokładzie alkoholu. Po godzinie, w szampańskich nastrojach, wysypujemy się pod przejściem granicznym Icchak Rabin. Mercedes jedzie rozwieźć resztę pasażerów.

Komandor

i jego drużyna
Zrobiło się ciemno, trzeba atakować granicę. Lecę szukać jakichś wózków, bo rowery cały czas w kartonach. Wracam, a wśród kolegów popłoch. Piotruś zostawił w busie sakwę. Telefony zostały wykonane i podobno kierowca ma wrócić. Czekamy. Po 20 minutach jest. Wpadam do środka, a tam… 2 sakwy. Marian też zostawił, ale nawet się nie zorientował. Zamiast kontemplować symboliczne przejście z Europy do Azji, z jednego kręgu cywilizacyjnego do drugiego czy coś w tym stylu, musimy zbierać się do kupy, żeby jakoś i w ogóle gdzieś się wydobyć. Ruszamy kawalkadą w, jak się za chwilę okaże, biurokratyczną ścieżkę zdrowia. Na szczęście, oprócz nas, prawie nikogo nie ma.

Najpierw jest okienko do zakupu biletu wyjazdowego czy raczej wyjściowego, bo ruch tylko pieszy – 100 szekli od łebka. Co za debilne zwyczaje z tymi podatkami wyjazdowymi. Potem w drugim okienku trzeba ten bilet oddać i odebrać biały kartonik. Chyba należy go trzymać razem z tym niebieskim, który otrzymuje się na lotnisku. To byłby luz, ale mamy tylko pięć biletów wyjazdowych, a jest nas sześciu. Komandor zdążył już zgubić. Odległość między okienkami wynosi około 5 metrów. Szukamy. Bez rezultatu. Trzeba kupić nowy. Znowu okienka, kontrola paszportowa, sprawdzanie kartoników. Na dodatek mamy przyklejone do ubrania nalepki, żeby kierowca po jordańskiej stronie nas rozpoznał. Co chwila komuś się odkleja. Kolejna rzecz do pilnowania. Pchamy wózki po dziurawym asfalcie do strefy niczyjej, co chwila uderzając się w piersi, co by naklejka nie odpadła.

Kilkaset metrów prawie po ciemku. Łomocząca wózkowa karawana wybudza z letargu jordańskiego żołnierza. Przestraszony pokazuje, żeby się zatrzymać i woła kolegę. Ten, widząc nas, macha na kolejnych i dzwoni z budki. Z czasem zbiera się kilkunastu funkcjonariuszy. Mamy pełen przekrój tutejszych służb, bo różne mundury mienią się w oczach. Ciekawe, że szefem całego zamieszania jest koleś w białym polo Lacoste. Panowie są życzliwi, ale muszą odbyć burzliwą naradę co i jak. Zapadają pierwsze decyzje – bagaże do prześwietlenia. Targamy cały ten pierdolnik do małego pomieszczenia i przepychamy przez wąski rentgen. Dwa kartony każą otworzyć. Zachowujemy olimpijski spokój, wódka w butelkach po wodzie mineralnej nie wzbudzi żadnego zainteresowania. Nie pierwszy raz to ćwiczymy.

Spoceni przechodzimy do kolejnej fazy – dokumentacja. Lacoste koordynuje proces. To ja dostaję kartkę do wpisania danych członków grupy. Rubryki mikro, kopia ksero niewyraźna. Chyba nie dam rady, ale widzę, że reszta tym bardziej polegnie. Zmieniam okulary, szukam lepszego światła i jakiejś podpórki, skupiam się na maksa. Kuba zaczyna dyktować dane z paszportów - data urodzenia, wydania, wygaśnięcia, wjazdu, wyjazdu… i jeszcze numer. Nie mają, kurwa, litości. Po wypełnieniu papieru omdlewam na chwilę. Dalej pieczątki, opłata wjazdowa, zdjęcie do kamery, skanowanie paszportów. Gehenna nie ma końca.

W końcu tabor rusza do ostatniego szlabanu. Lacoste idzie na czele, reszta wyczerpana ciągnie nogę za nogą, wisząc na trzeszczących wózkach. Żołnierze kontrolują paszporty. Luz, tylko że znowu pada liczba pięć, a powinno być sześć. Czyjego paszportu nie ma??? Marian nerwowo przetrząsa liczne kieszenie swojej saszetki, potem równie liczne w spodniach, kolejnych kilka w sakwie. Nie ma. Dzielimy się zadaniami. Piter z Piterem lecą z powrotem, bo może przy okienkach wypadł. Grześ i ja od nowa przeglądamy ‘belongings’ Mariana, po nas robi to Lacoste. Kuba i sprawca zamieszania próbują odtworzyć fakty z ostatnich minut. Nie ma. Cały posterunek wojsk jordańskich kibicuje naszym staraniom i żywo dyskutuje, co się mogło stać. Rzeczony Lacoste trzyma fason, ale widać nerw na twarzy. W końcu dowódca, moim zdaniem generał, bierze plecak Mariana, wchodzi do pokoju przesłuchań i wywala wszystko na wielki, metalowy stół. Jest. Cud. Naukowo nie da się tego wyjaśnić. Oddech ulgi wyrywa się z piersi całego wojskowo – rowerowego towarzystwo, każdy dziękuje w duch Matce Boskiej, Jezusowi, Allachowi, Mahometowi i komu tam jeszcze trzeba. Opatrzność w obu wersjach trzyma z nami. Podobno Jordania to rzadki przypadek poprawnych relacji większości muzułmańskiej z chrześcijańską mniejszością.

Lacoste kończy swoją misję, wsadzając nas do autobusu, za który trzeba jednak zapłacić. Na nic zdały się tak skrupulatnie pilnowane naklejki na piersiach. Mamy to już trochę gdzieś, liczy się tylko dotarcie na obiekt. Ruszamy do Akaby, kilka kilometrów i z rozmachem blokujemy ulicę pod hotelem. Zrzucamy cały kartonowo – jukowy armagedon w korytarzu. Witamy się z obsługą, różnymi kolegami, kuzynami, pomocnikami, jaramy fajki – w końcu też jesteśmy twardzielami. Rozbrzmiewa ‘Welcome to Jordan’. Usłyszymy to jeszcze setki, jeśli nie tysiące, razy. Wielokrotnie od tych samych osób. Niektórzy ‘Welcome to Jordan’ stosują wymiennie z ‘Fuck you’ i rzucaniem kamieniami, ale to zdecydowana mniejszość. O kamieniach będzie później. Tymczasem hotel jawi się doskonale, oczywiście jak na nasze wymagania. Zabranie tu żony na romantyczny wypad niechybnie skończyłoby się awanturą i natychmiastową wyprowadzką. Po krótkim odsapnięciu ruszamy do restauracji. Właściciel dostał cynk z hotelu i wcześniej nas sobie zaklepał. Jordania jest utkana z różnych biznesowo – rodzinno - towarzyskich układów i wszystko da się załatwić, często zanim się nawet pomyśli. Kwestia ceny.

Po całym dniu głodowania wrzucamy porządne porcje aromatycznych szaszłyków, soczystych kebabów, pachnących humusów i innych pyszności. Niestety jest jeden feler. Brak piwa do posiłku. Można temu trochę zaradzić. Akaba to turystyczne miasto i jako jedno z nielicznych w tym kraju posiada liquor store. Poinstruowani przez właściciela restauracji namierzamy ten, ulokowany w ciemnym zaułku, przybytek rozkoszy. Wybór przedni, ale w twarde jesteśmy zaopatrzeni. Niemrawy lobbing Grzesia w kwestii wina pozostaje bez echa, wybieramy za to pół lodówki piwa Petra w różnych wariantach. Szybko wracamy do hotelu, wdrapujemy się na rozgrzany dach i rozkoszujemy zimnym napojem w otoczeniu gratów oraz suszącej się bielizny. Za to widok piękny. Biały meczet, ciemna plama morza i w oddali światła Ejlatu. Dla takich chwil warto się męczyć i jeździć na tzw. wyprawy rowerowe.

widok w Akabie

Akaba – Wadi Rum

Nad ranem budzi nas śpiew, lub jak kto woli ryk, muezina. Trzeba się przyzwyczaić. W Akabie są jakieś resztki zabytków, ale nic specjalnego. Najbardziej znany epizod z dziejów miasta to odbicie go z rąk tureckich w 1917 roku przez arabskich powstańców. Za całą akcją stał brytyjski oficer T.E. Lawrence. Historię opowiada kultowy film Lawrence z Arabii.

Przed śniadaniem idziemy nad morze. Jest piątek czyli muzułmańska niedziela. Całe rodziny jedzą śniadania w knajpach i oblegają miejską plażę. Jeśli do hipotetycznego romantycznego pobytu z ukochaną kobietą w naszym hotelu dodamy zaproszenie jej na miejską plażę, można spodziewać się steku wyzwisk i żądania powrotu do Polski. Woda chyba czysta, ale cała reszta okrutnie zaśmiecona. Do tego tłum, a panie i większość facetów kapią się w ubraniach. Nie jest ładnie, ale za to ciekawie i egzotycznie. Część kolegów zażywa kąpieli. Wracamy na bazę, skręcamy rowery, jemy doskonałe śniadanie i deklarujemy kto komu kibicuje. Pytanie czy jesteś za Barceloną czy za Realem towarzyszy nam przez cały pobyt w Jordanii i w Palestynie. Przewagę ma chyba Real, ale przyznanie się do Barcelony nie grozi żadnymi konsekwencjami. Po prostu każdy normalny mężczyzna musi za kimś być. No i bycie za Lechią nie wystarczy. Trzeba być za kimś bardziej znanym.

plaża w Akabie
Wyjeżdżamy z miasta w upale. Mamy dokupione zimne piwa, więc w zespole panuje spokój. Przed nami 900 metrów przewyższenia. Droga szybkiego ruchu, ale pobocze szerokie i niewiele aut. Wokół pustynne skały. Komandor wyrywa do przodu i gdzieś znika, a może zostaje z tyłu. Trudno stwierdzić. W każdym razie nie ma go w polu widzenia. Początkowo nikt się nie przejmuje, bo jesteśmy zajęci walką z podjazdem. Poza tym ogólnie wiadomo, że w kwestiach rowerowych, jak to mówią, Komandor nie pierdoli się w tańcu i zawsze da sobie radę. Po kilku kilometrach jednak postój i narada. Dzwonimy. Informuje, że jedzie nieco inną drogą i że za jakiś czas dołączy. Tajemnicza sprawa, bo wg mapy nie ma innej drogi. Piter i Kuba formują grupę poszukiwawczą, tymczasem Grześ, Marian i ja ruszamy wytyczać szlak. Potem okaże się, że połączenie obu grup nastąpi około 22.00 już na obiekcie. Ale po kolei.

droga z Akaby

Trójka przednia ciągnie pod górę swoim tempem, zdobywając kolejne kilometry. Po drodze nie ma nic. Tylko bure skały. Piwo wypite, woda się kończy, kabanosy wieprzowe zjedzone. Wpadam pierwszy na punkt kontrolny. Pytam czy jest gdzieś woda. Celnik (chyba) wskazuje budynek posterunku i w tym samym momencie zatrzymuje się wypasiony jeep. Z przodu uśmiechnięty Arab, z tyłu dwie kobiety w burkach (też na pewno uśmiechnięte, ale nie widać). Zbierają po samochodzie butelki z wodą i podają mi 3 sztuki. Shokran. Obok mnie gromadzi się grupa celników (chyba) i dowódca wysyła młodego po dodatkową wodę. Wraca z pełną butelką i paczką ciastek. Za kim jesteś? Real. Trafiłem. Celnicy (chyba) machają z uznaniem głowami. Pytają czy mam uiszczoną opłatę za wyjazd ze strefy wolnocłowej? What the fuck? Odpowiadam im, że mam coś lepszego i pokazuję listę z naszymi nazwiskami i różnymi pieczątkami, którą wypełniałem na przejściu. Nie o to im chodziło, ale dokument robi wrażenie. No raczej – poważny urzędowy kwit. Odpuszczają. Dojeżdżają Grześ i Marian. Leżymy na ławkach, pijemy wodę i zjadamy ciastka.

Kolejny postój w tzw. mopie, miejscu obsługi pojazdów czy podróżnych. Tak się u nas nazywa. Najbrzydsze miejsce jakie w życiu widziałem. Klepisko, złom, ścieki, smród, pawilon z filmu o zagładzie nuklearnej, wybiedzone, przestraszone, odszczekujące się psy. Zupełne przeciwieństwo dumnych kaukaskich owczarków. Psy tutaj mają przesrane. Uważane są za zwierzęta nieczyste. Strasznie smutny widok. Musimy jednak zadbać o siebie, bo do celu jeszcze 50 km, a droga dała w kość. Tylko odrobina wiadomo czego z dobrym dodatkiem może nas uratować przed drzemką w tym syfie. Kupujemy dużą plastikową butelkę z napisem mango. I to jest to. Gęsty mus, świeżo wyciskany z owoców. Aksamit wyściela nasze gardła, odrobina alkoholu wyostrza umysł, morale z trudem, ale się podnosi. Można jechać.

W barze przy stacji benzynowej jemy ryż z kurczakiem; zaraz potem jest skręt do Wadi Rum. Dostajemy wiatr w plecy, pustynia zmienia kolor na brązowo – czerwony, popołudniowe światło podkreśla barwy. Robi się pięknie. Lecimy 30 na godzinę i podziwiamy coraz bardziej zachwycającą okolicę. Jesteśmy w kontakcie z pozostałą trójką. Znaleźli się w końcu i są 2-3 godziny za nami. Na początku podjazdu był skręt do ‘Animal shelter’, Komandor pewnie tam pojechał. Znany jest z miłości do zwierząt, więc może chciał wesprzeć finansowo lokalne schronisko. Podczas wieczornego przesłuchania kluczył, zmieniał wątki, chyba już nigdy nie dowiemy się prawdy. Postulat wzięcia go na tortury, żeby wszystko wyśpiewał, nie znalazł uznania większości.

droga do Wadi Rum

My z Marianem i Grzesiem ponownie sprawdzamy czy mus z mango na pewno nadaje się do mieszania z wiadomo czym. Robi się ciemno, trzeba dobrać ubranie. Trud 90 km zaczyna dawać się we znaki, gdy w końcu przybywamy pod bramę rezerwatu Wadi Rum. Panowie z obsługi kasują za wjazd, trochę wypytują, gdzieś dzwonią. Do wioski zostało kilka kilometrów, ale lekko pod górkę. Męczymy się w zupełnej ciemności. Nagle drogę zajeżdża pick-up, wyskakuje Beduin i wita się. Ravi z naszego noclegu. Ustalmy co i jak, wrzucamy rowery i siebie na pakę, jedziemy. We wiosce trzeba zostawić sprzęt, nie ma opcji jazdy przez pustynię na rowerach. Za chwilę nasze Mitsubishi dosłownie mknie przez piaszczyste pustkowie, sprawnie omijając kamienie i kępy krzaków. Widać tyle co z rachitycznych reflektorów, ale koleś pewnie mógłby z zamkniętymi oczami to robić. Po 15 minutach jesteśmy na miejscu. Obóz składa się z 10 mieszkalnych, 3-osobowych jurt, namiotowej jadalni, murowanej łazienki i domku dla obsługi. Z trzech stron otaczają nas skały, a nad głową wściekle rozgwieżdżone niebo. Tutaj jest romantycznie. Można przywozić panie i będą zachwycone.

Zdobywamy nasz namiot – 3 na 3 metry, całkiem przytulnie. Kończymy mango i przerzucamy się na colę. Wiadomo – aperitif przed kolacją. Zgodnie ze słownikową definicją aperitif ma rozluźnić po znojach dnia. A że znoju było co nie miara, więc aperitif też nie może być byle jaki. Tak przygotowani udajemy się do namiotowej stołówko – świetlicy. Na ścianach portrety króla, jak wszędzie w Jordanii. Król Abdullah to ciekawa postać. Łączy prozachodnią politykę ze sprawnym poruszaniem się w tradycyjnym świecie arabskim. Z zawodu żołnierz, komandos. Podobno jego ulubioną jednostką jest polski Grom, który nawet niedawno odwiedził. Szkoda, że nie ma zdjęć wyjątkowo urodziwej królowej Ranii.

Szwedzki czy raczej beduiński bufet. Siedzi się i je prawie na ziemi. Smacznie jak wszędzie w Jordanii. Zamiast wina do posiłku jest whisky, beduińska whisky. Czyli herbata z miętą i cukrem. W czasie całej wyprawy pijamy ją codziennie. Nie ma celebry, jak w Maroko, czasem to Lipton z torebki, ale jakoś tutaj pasuje i smakuje. Po posiłku digestif. Na trawienie. Tym razem z gęstym sokiem typu multiwitamina.

W końcu przybywa grupa maruderów. Wcześniej ustaliłem z Ravim koordynaty, bo w obozie nie ma zasięgu, i chłop bez problemu zgarnął kolegów z wioski. Towarzyszymy im podczas późnego posiłku. Na dworze zimno. Może 7 stopni. Krótka wymiana oświadczeń na temat mijającego dnia i do spania. Ciepło i przyjemnie.

święta prawda

Wadi Rum - Petra

Rano oglądamy obóz w pełnej krasie. Bardzo malownicza miejscówka. Krótki spacer, śniadanie i do wozu. Robimy postój na pustyni, żeby nasycić się marsjańskimi widokami. Serio. Tu kręcono m.in. Marsjanina i Gwiezdne wojny. Jedno jest pewne. Pustynia Wadi Rum nie jest przereklamowana. Biznes obozowy mogą prowadzić tylko lokalni Beduini, którzy mają wszystko dobrze zorganizowane i zadbane. Sama wioska Wadi Rum to nawet urokliwie połączenie zaniedbanego pierdolnika z mini bazą turystyczną. Budzimy podziw u spotkanych Polaków. Na rowerach, kurwa??? Wow.
Przez 40 km wracamy tą samą drogą do głównej na Amman. Trudno oderwać wzrok od pustyni. Czerwony piach, ostre skały, gdzieś wielbłąd, gdzieś samotne drzewo, jakiś przygarbiony człowiek, wzniecony wiatrem tuman kurzu, drapieżny ptak zasadza się na zdobycz...  Jakaś magnetyczna siła działa na tym pustkowiu. Żyć tu ciężko, ale spotkanie z takim niegościnnym i jednocześnie wciągającym zmysły krajobrazem warte jest każdej ceny.

pustynia Wadi Rum

Po prawej stara stacja kolejowa i malowniczy pociąg z epoki kolonialnej. Od początku dnia wiatr z przodu, trochę z prawej, trochę z lewej. Jedzie się jakby lekko pod górę. Nie odpuszcza przez cały dzień, powoli dewastując ciało i umysł rowerzysty. Ale jak mawiał Ojciec Chrzestny ‘This is a business we’ve chosen’. Już na głównej szosie Grześ łapie gumę, potem drugą, bo nie sprawdziliśmy opony. Jedziemy niby po płaskim póki co, ale góry już widać. Na zmianę ‘dajemy koło’ i wtedy można się trochę ‘wieźć’, redukując opór powietrza o 30%. Postój na wygwizdowie przy małym, obskurnym sklepiku. Na lunch tuńczyk z puszki, humus z tubki i chipsy. Nawet herbaty nie ma. Dmucha coraz mocniej.

Kuba na pustyni

droga

jordański przystanek PKS

pustynny sklep

Przed przełęczą odbijamy w boczną drogę. Odległość zbliżona, a ruch zdecydowanie mniejszy. We wiosce na dole lecą pierwsze kamienie. Takie tam nic. Małe kamyki, agresor zezowaty i słabowity. Zero zagrożenia. Tego typu drobne incydenty nie zaprzątają naszej uwagi. Trochę jedziemy, trochę prowadzimy, bo stromo. 800 metrów przewyższenia. Widoki piękne. Pustynia robi się szaro – żółta, dużo skał, wąwozów, pierwsze kępy zieleni. Czujność uśpiona, a za chwilę nastąpi atak.

Pierwszy mijam pasterza na górce po prawej. Coś krzyczy, ale go olewam. On tymczasem bierze spore kamienie i napierdala, ale już w Pitera. Całkiem blisko. Na swoje nieszczęście facet nie wie, że Piotruś jest kochany dla przyjaciół i śmiertelnie niebezpieczny dla wrogów. Obrzuca Araba stekiem wyzwisk po angielsku i po polsku, pokazuje faki i inne nieprzyzwoite gesty. Na koniec podnosi się na siodełku i widowiskowo wystawia w kierunku napastnika goły tyłek. Kolesia zatyka. Wściekł się i pewnie poleciał po kumpli dżihadystów, ale my jesteśmy już kilkaset metrów dalej. To był jednak skoordynowany atak, bo wysunięty na czoło Kuba zostaje obrzucony kamieniami z placówki po lewej stronie drogi. Taktycznie wycofuje się i czeka na resztę. Przejeżdżamy koło napastników niczym husaria i to ich ewidentnie płoszy. Może wiedzą, co nasi przodkowie robili z takimi frajerami pod Chocimiem lub innym Wiedniem.

w górach

We wiosce kolejna grupa się na nas zasadza, ale znaleźliśmy sposób. Tworzymy zwartą tyralierę, napinamy twarze w groźnym grymasie, przeszywamy potencjalnych agresorów piorunującym wzrokiem i grozimy palcem. Działa, rezygnują z napaści. Zajęci odpieraniem ataków, nie czujemy zimna. Jesteśmy na 1500 metrów powyżej poziomu morza, jest późne popołudnie i zaciąga chłodem.
Lecimy lekko w dół przez niezbyt urokliwe wioski. Wiatr przeszywa na wylot, ale nikt nie chce zostać z tyłu podczas dobierania ciuchów. Taki samotny rowerzysta może stać się potencjalnym celem dla wiejskich głupków z kamieniami. W końcu dopadamy główną drogę i można się cieplej ubrać. Przewiało mnie do kości, co będzie miało swoje konsekwencje. Komandor przelicza trasę i nie daje nadziei. Jeszcze daleko, mocno w pierdol i po ciemku. Ruszamy.

Szybko odbijamy w kolejną boczną drogę. Tutaj mniej wyrostków, więcej dzieci. Pozdrawiamy się nawzajem i nie reagujemy na ‘Give me one dinar’. Trudno powiedzieć czy okolica jest ładna, bo zapada zmrok i nic nie widać. Na pewno jest pagórkowata, a momentami górzysta. Nastroje dołują. ‘Gdybym wiedział, że tak będzie, to bym się do tej roboty nie najął’ czy jakoś tak. Wspomagamy się batonikami i colą. Komandor pogania, kilometr za kilometrem zdobywamy kolejne wzniesienia i opadamy w dół. Do Wadi Musa nadal daleko. W końcu dostaję telepki, ledwo trzymam kierownicę. Postój na przystanku autobusowym. Oznajmiam, że biorę transport. Marian dołącza. Reszta się waha, ale namawia do jazdy jeszcze kawałek. Może będzie jakiś sklep czy inne miejsce, gdzie można odpocząć. I jest za kilometr czy dwa. Trzęsę się cały, ale w ciepłym pomieszczeniu trochę dochodzę do siebie. Decyzja jednak podjęta. Taka podwózka to żaden wstyd. Wstyd to kraść lub z baby spaść, jak mówi klasyk. Tymczasem jemy smaczne kanapki i odpoczywamy.

Za rogiem dogaduję się na transport pick-upem do Wadi Musa (miasto przy Petrze) – 15 km. Marian jedzie ze mną, reszta podejmuje wyzwanie rowerowe. Koledzy mają jeszcze dwa podjazdy i na koniec spektakularny zjazd do miasta. Nasz kierowca nie mówi po angielsku, więc rozmowa się nie klei. Zapuszcza więc Arab disco i lecimy. W samym mieście trochę błądzi, ale w końcu odstawia nas do hotelu. Koledzy przybywają po godzinie. Zrobili piękny wynik. Prawie 130 km pod wiatr i po górach.

Petra

Dzień bez rowerów. Idziemy zwiedzać jeden z siedmiu cudów świata. Bilet 250 złotych!!! No trudno. Obszar jest ogromny, do wyboru kilka tras, najważniejsza liczy około 5 km w jedną stronę. Turystów sporo, ale da się wytrzymać. Cały świat się tu zjeżdża. Wielu wczasowiczów z kurortów w Egipcie i grup pielgrzymkowych do Ziemi Świętej wpada do Petry na jeden dzień.

Mamy ofertę przejścia do Skarbca alternatywną drogą przez góry. Jasne, idziemy. Przewodnik, lat 15, rusza z kopyta. Skacze po ścieżkach i skałach jak kozica. Miał być dzień odpoczynku, a zasuwamy jak dzicy. Dobrze, że woda jest. Momentami trzeba naprawdę uważać, żeby nie spaść w przepaść. Po godzinie dochodzi do miejsca skąd z góry można podziwiać jedną z głównych budowli Petry. Potem zejście, momentami zjazd na tyłkach. Obtarte nogi, brudne spodenki, spocone gęby. Ale było warto.
Nie będę opisywał historii tego miejsca, można sobie poczytać. W każdym razie ponad 2000 lat temu mieszkało tu 60 tysięcy ludzi, bo było pełno wody. Po kilkuset latach nie było już nikogo, bo woda wyschła. Ruiny odkryto na nowo na początku XIX wieku. Kilka obiektów jest naprawdę spektakularnych. Całość robi ogromne wrażenie i warto jechać do Jordanii nawet dla samej Petry.

na górskiej ścieżce

Petra z góry
turyści z Polski
Lechia i Monastyr
Spędzamy tutaj cały dzień, zdobywając m.in. Monastyr czyli najdalej i najwyżej położony zabytek. I chyba najładniejszy. Jest tradycyjne zdjęcie z szalikiem Lechii Gdańsk. Zwiedzaniu towarzyszy turystyczno – straganiarski galimatias. Setki stoisk z pamiątkami, osły, wielbłądy, bryczki, meleksy, rycerze, policjanci. Mocno złachani wydobywamy się z powrotem do miasta późnym popołudniem. W pobliżu jest hotel z pubem, gdzie można, jak normalny człowiek, napić się zimnego piwa. Na kolację idziemy do lokalu obok naszego hotelu i to jest strzał w dziesiątkę. Długo trzeba czekać, ale jedzenie doskonałe i do tego kelner proponuje… piwero! Aromatyczna jagnięcina rozpływa się w ustach, chrupiące warzywa pachną świeżością, a bursztynowy napój koi zszargane upałem ciało. A wieczorem libacja w naszym pokoju. Miało być ostrożnie, ale jak śpiewa Kazik ‘Jeśli ktoś koło mnie pije, to ja w końcu też wypiję’.

Petra – Dana Reserve

W rejonie naszej trasy są ruiny dwóch zamków – Shobak i Karak. Przynajmniej jeden trzeba zobaczyć. Analizujemy opcje i na razie wybór pada na ten pierwszy. Zgodnie z zasadą ‘romantyzm celów, pozytywizm środków’ Komandor decyduje o wzięciu podwozy. W przeciwnym razie znowu będzie harówa i zamek zaliczony po łebkach. Temat dogadujemy z obsługą hotelu. Wytypowany jest pan Ahmed, którego polubiłem za spokój i doświadczenie. Rowery + Komandor i Grześ na pakę (wbrew przepisom), reszta do środka. Jedziemy ze 30 km przez przyjemne wzgórza. Ahmed wie, gdzie są policyjne posterunki i omija je bocznymi drogami. Przywozi nas pod zamek do swojego starszego kolegi prawdopodobnie Muhammeda, gdzie zostawiamy rowery i pieszo idziemy zdobyć ruiny.

Zamek zbudowali w XI wieku krzyżowcy, a przepędził ich stąd kilkadziesiąt lat później Saladyn. Z zewnątrz forteca wygląda okazale, ale w środku niewiele zostało oprócz kupy kamieni. Niewątpliwą atrakcją jest położenie twierdzy na wzgórzu oraz tunel, którym można przejść kilkaset metrów i wyjść poniżej murów. Oprócz nas są dwie małe grupy z Niemiec i USA. Pojawia się też ekipa rowerzystów, ale to kolarze bez sakw, z przewodnikiem i samochodem technicznym. Nie są w podróży, są na wycieczce rowerowej albo na treningu. Żeby być w podróży trzeba się przemieszczać z miejsca na miejsce i targać ze sobą całe belongings. Tak uważa Komandor.

najmniejszy hotel świata i zamek Shobak

na zamku
Po zwiedzaniu zalegamy w namiocie u Muhammeda. Siesta oraz chillout przy herbacie. Przyjeżdża jedzenie. Aromatyczny ryż z kurczakiem, ostre sosy i gęsty jogurt. Jemy na podłodze i gospodarz do nas dołącza. Prowadzimy niespieszną pogawędkę i celebrujemy wspólny posiłek. Potem towarzystwo zwala się pokotem na materace i śpi. W końcu zbiórka, serdeczne pożegnanie i wyjazd. Wcześniej zostawiamy polską flagę, która dumnie załopotała ponad niemieckimi i amerykańskimi koleżankami, obok miejsca określonego jako najmniejszy hotel świata. Jak ktoś chce wiedzieć o co chodzi, niech wbija tutaj jak najszybciej.

Polska biało - czerwoni
posiłek w namiocie
Przy sklepie już przy głównej drodze, kilka kilometrów od zamku, dogania nas na skuterze syn Muhammeda. Uśmiecha się, podaje mój telefon i odjeżdża. Taki jest serwis pod zamkiem Shobak i taka jest jordańska uczciwość. Ruszamy niespiesznie w spokojny, równinny krajobraz. Słońce grzeje, ale chłodny wiatr przypomina, że jesteśmy dobrze ponad kilometr nad poziomem morza. Mijajmy farmy wiatraków słonecznych, bazę wojskową, pozdrawiających rolników i fakującego wyrostka. Nagle Piotruś popada w kłopoty. Jak pisał Tischner: ‘ksiądz, miłość i sracka przychodzą znienacka’.

Marian na jordańskiej prowincji

droga do Dana Reserve
jordański Szczeliniec
Do noclegu docieramy tuż przed zachodem słońca. Pięknie położony nad skalnym urwiskiem obóz z namiotami i bungalowami (nazwa nieco na wyrost). W oddali jordański Szczeliniec, ale razy dziesięć. Bieżącą obsługą zajmuje się Jemeńczyk, chyba Ali. Co chwilę oferuje herbatę i wita nas w Jordanii. Miły, spokojny i ciężką pracujący facet. Nie ma szans na usłyszenie jego historii. Jak się tu znalazł, gdzie jest rodzina, jak mu się żyje? Trochę brakuje takich opowieści. Nie ma czasu, bariera językowa, nasze przywiązanie do biesiad we własnym gronie. A może wcale tego nie potrzebujemy. Może nie chcemy słuchać o trudnym życiu. Temat wojny w Syrii (200 km dalej) nie pada ani razu.

Zapada zmrok i momentalnie temperatura spada do 5 stopni. Chowamy się w świetlicy w oczekiwaniu na kolację. Grzejemy się przy piecu, sprawdzamy telefony (mamy kartę WiFi), rozpijamy wódkę z sokiem. Do obiektu przybywa samotna dziewczyna. Amerykanka. Tak sobie jeździ po Jordanii przez kilka dni. A co tam. Potwierdza to opinię, że zachowując podstawowe zasady bezpieczeństwa, nie ma tutaj większych zagrożeń. Dwa lata temu terroryści zaatakowali policję i turystów na zamku Karak. Wzmocniono środki bezpieczeństwa i jest spokój. Na turystycznych szlakach kobiety z odkrytymi głowami nie robią wrażenia. Po kolacji przykrywamy zmęczone ciała czym się da i śpimy. Jutro długi dzień.

Dana Reserve- Mujib

Pobudka wcześnie rano i już po siódmej pedałujemy. Poprzedniego dnia przegłosowaliśmy podwózkę do zamku Karak, ale Komandor uznał, że drugi zamek to zawracanie dupy i że trzeba się zmierzyć z przestrzenią na rowerach. No dobra. 'Z Tobą wszędzie mi po drodze'. Mijamy wioski i obserwujemy poranną krzątaninę. Dzieci idą do szkoły. Pojedynczo, w grupach, maluchy, trochę starsi. Machają do nas, zaczepiają, ale są przyjaźni i ciekawi. Widzimy tez nauczycielki z dziennikami pod pachą. Z kobietami obcy nie mają żadnego kontaktu. W sklepach i restauracjach obsługa wyłącznie męska. Jednak na ulicach widać samotne panie, nie ma obowiązku, żeby towarzyszył im mężczyzna. Nawet na prowincji. Dominują raczej powłóczyste stroje + hidżab na głowie (chusta zakrywająca włosy i szyję). Jest też trochę czadorów (widać tylko oczy i nos) i burek (tylko otwór na oczy). W Akabie sporo kobiet ubiera się po europejsku + hidżab. U facetów stylówa różna – są folkowe kaftany, arafatki i inne wersje chust na głowie, wielu nosi się po zachodniemu tzn. marynara lub skóra. Do tego trumniaki, adidasy lub zjechane sandały.

wioska
Góra, dół, góra, dół. Temperatura dobiera, zrzucamy ciepłe rzeczy. W przydrożnym barze jemy na śniadanie falafele i bierzemy dodatkowe na drogę. Wjeżdżamy w bardziej zurbanizowany teren. Nikt nie rzuca kamieniami, z rzadka ktoś pozdrawia. W pewnym momencie podjeżdża nowiutki pick-up Mitsubishi i przepytuje nas dwóch facetów. Tajna policja. Uprzejmie życzą dobrej drogi i przepraszają za kłopot. Spadamy ostro w dół do miasta Al – Tafila i wbijamy w duży uliczny ruch. Typowe arabskie miejskie zamieszanie. Przyjemnie popatrzeć na ludzi, kramy, warsztaty i sklepiki. Grześ wyrywa się do przodu i atakuje górę na wyjeździe z miasta. Orientujemy się, że drogowskazy nie pasują do naszego planu. Peleton stop i chwilę trwa, zanim Grzegorz wróci. Minęliśmy skręt i trzeba wracać z powrotem do centrum. Komandor wpatruje się w nowego Garmina i ustala trasę. Dostał go od nas w prezencie na urodziny i teraz się męczy. Stary był solidny i prosty, ten ma milion opcji i mnóstwo z tym pieprzenia. Jakoś jednak daje radę - trochę pod górę i szybko odpadamy w prawo na przedmieścia. Dzielnica kieszonkowych meczetów. Świątynie wielkości naszych domów jednorodzinnych. Kilku chłopaków zasadza się na nas, ale płoszy ich starszy facet na traktorze. Zaraz za miastem zaczyna się zjazd. 2000 metrów w pionie w dół, rozłożone na kilkanaście kilometrów drogi.

Grześ nad przepaścią
Stajemy, żeby zjeść zakupione wcześniej falafele. Najtrudniejsza część dnia za nami, ale do obiektu jeszcze z 70 km. Start. Lecę pierwszy. Pusta droga, nowiutki asfalt, coraz bardziej fantastyczne skały wokół. Rowerowa zajebioza. Rozpędzony wypadam zza zakrętu i jeb. Atakuje mnie sfora psów. Nie 5 czy 10, ze 100. Nie przesadzam. Jadę 40 na godzinę, więc nie ma szans na hamowanie. Wrzucam patelnia/oś i uciekam napastnikom bez szwanku. Zatrzymuję się 200 metrów dalej, oglądam za siebie i widzę Mariana spadającego z roweru. Nie mam pod ręką żadnego kija, więc ruszam z gołymi rękami z odsieczą. Psy nieco odstąpiły i Mariankowi udaje się wydostać z kotła. Noga zryta do krwi, ale poza tym OK. Pozostała czwórka mocno zwalnia, formuje żółwia i spokojnie mija zgraję nieźle odżywionych burków. Z pobliskiego domku wybiega facet i bardzo nas przeprasza. Moja teoria jest taka, że gość opiekuje się tym psami, wbrew panującym tu regułom. Zwierzęta nie są wychudzone i przestraszone, jak gdzie indziej. Ruch na szosie minimalny i czasem pewnie pogonią jakieś auto. Rowerzystów się nie widuje, więc pieski zareagowały na ostro. W każdym razie mamy jednego lekko rannego, sprzęt cały, można jechać dalej.

widoki 1

widoki 2

Za kolejnym zakrętem drogę blokuje stado wielbłądów. Kompletnie nieagresywne. Czekamy chwilę i delektujemy się widokami. Ruszamy dalej w dół, co jakiś czas przystając na zdjęcia i chwilowe tępe zapatrzenie w dal. Kwalfikujemy ten odcinek do top 3 wszystkich zjazdów na naszych wyprawach. Wielkie góry w różnych kolorach, stożkowate skały, kamieniste źleby, a w oddali zielonkawa dolina. Temperatura wzrasta o 10 stopni, mijamy poziom morza, pojawia się roślinność, potem palmy. Jesteśmy na dole przy skrzyżowaniu z główną drogą. Depresja. Geograficzna. W prostej linii jakieś 4 kilometry, już za izraelską granicą, jest miejsce, gdzie w nocowaliśmy w zeszłym roku.

wielbłądy na trasie
Do obiektu jeszcze kawał drogi, a mamy w planie kąpiel w Morzu Martwym. Raczej nie zdążymy na rowerach przed zmrokiem. Część grupy zajmuje się organizacją transportu, reszta użycza rowerów miejscowym dzieciom. Większe dają radę przejechać się kawałek, a maluchy tylko im zazdroszczą. Wsadzam małego, bosego szkraba na swój rowerem i prowadzę wzdłuż drogi. Duma go rozpiera. Grześ robi to samo. Pojawia się ciężarówka, ale facet żąda dodatkowej kasy na ewentualny mandat za wożenie ludzi na pace. Za dużo. Jedziemy dalej. Jak mówią mądrzy ludzie, rozwiązanie zawsze się znajdzie, trzeba tylko trochę poczekać.

nauka jazdy

Ruch na szosie spory, okolica niezbyt ładna, lepiej nie zwalniać, bo natychmiast atakują muchy. Śmieci na poboczu, marne wioski i stragany z warzywami. Sezon na ziemniaki, pomidory i bakłażany. Jakieś dzieciaki rzucają kamienie, ale niecelnie i bez przekonania. W górach są bardziej zadziorni, na dole, w upale, po prostu się nie chce. Ciągniemy w miarę równym tempem pod wiatr. Na liczniku ponad 90 kilometrów. Stajemy przy jakimś warsztacie i Grześ dogaduje podwózkę. Pojawia się bus, jakimś cudem mieścimy się w środku wraz z rowerami. Kierowca to policjant, więc ma wylane na ewentualne kontrole. Skupia się na puszczaniu lokalnych hitów i sprawdzaniu reakcji Pitera na poszczególne kawałki. Facet ciągle się do niego ogląda, uśmiecha i pytającym wzrokiem szuka aprobaty. Piotruś na początku z uznaniem macha głową, ale po jakimś czasie ogląda sobie dłonie lub udaje, że śpi. Nie załapali chemii. Tymczasem za oknem jeszcze brzydsza okolica. Tereny przemysłowe. W końcu po lewej stronie pojawia się Morze Martwe i za chwilę jest nasz obiekt. Tu jest ładnie. Rezerwat Mujib.

Śpimy w przyjemnych bungalowach z czystymi łazienkami i widokiem na wodę. Pełen luksus. Zrzucamy sprzęt i do morza. Brzeg kamienisty, ale oprócz nas nikogo. Marian przeżywa katusze, mocząc ranę w słonej wodzie. Leżymy w solance i odpoczywamy. Kuba, jak to Kuba, chce popływać, ale mu odradzamy. Gdyby go poprosić, machnąłby się bez problemu na drugą stronę do Izraela. Nie prosimy. Po kąpieli prysznic i na kolację. Oprócz nas nocuje tylko para z Polski. Wieczór jest ciepły i bezwietrzny. Siedzimy na zewnątrz do późna. Delektujemy się chwilą oraz wiadomo czym w większej ilości. 'Niech się jutro martwi swoim jutrem', jak mówi refren słynnego przeboju. W Polsce mróz, a tu 25 stopni nawet w nocy.

Dead Sea

Mujib – Jerycho

Po śniadaniu jedziemy dalej wzdłuż Morza Martwego. Co jakiś czas mijamy schodzące z gór suche wąwozy. W grudniu i styczniu przewalają się nimi masy wody. Deszcz w górach nie wsiąka w skały i to to są jedyne odpływy. Podobno można tu uprawiać ekstremalny rafting. Trochę się wspinamy, trochę opadamy. Krajobraz przyjemny. Na północnym brzegu Morza Martwego rozlokowały się luksusowe hotele. Niedaleko stąd do Ammanu i pewnie ze stolicy pochodzi większość gości. Dalej droga wiedzie przez przykurzone miasteczka lub rachityczne lasy. Obiad jemy w przydrożnej knajpie. Obok jest sklep z kosmetykami z Morza Martwego. Obsługa damska, w tym jedna pani bez nakrycia głowy. Pierwszy raz rozmawiamy z kobietą. Przed granicą odbijamy nad Jordan do miejsca chrztu Chrystusa. Okazuje się, że na rowerach nie można, teren wojskowy. Trzeba by zostawić sprzęt, zapłacić 60 złotych od głowy i jechać busem. Rezygnujemy. Próbujemy skrótu, ale żołnierze odsyłają nas z powrotem.

droga wzdłuż Morza Martwego

jordańskie blokowisko
Piotruś w drodze do granicy
Przejście graniczne między Jordanią a Izraelem leży w dolinie Jordanu. Kilkanaście kilometrów płaskiego terenu, najkrótsze połączenie między Jerozolimą i Ammanem. Reszta granicy to głównie góry, skały i morze. Jeśli atakować się nawzajem to właśnie tutaj. Warto to wiedzieć, żeby zrozumieć dlaczego ta część granicy jest totalnie zmilitaryzowana po obu stronach. Płoty, zasieki, rowy, pola minowe.

Przekraczanie granicy w skrócie wygląda następująco. Podjeżdżamy do żołnierza, ten odsyła nas z powrotem do policjantów, którzy wskazują wejście do budynku, gdzie kolejni policjanci odsyłają nas w miejsce o nazwie ‘terminal wyjazdowy’. Tutaj dopada nas pan z kantoru, rzeczowo tłumaczy procedurę i podaje kwotę potrzebną do jej realizacji. Dinarów oczywiście prawie już nie mamy (nie przydadzą się gdzie indziej), więc wymieniamy potrzebną sumę. Potem okienko nr 1- paszporty i słynna kartka z nazwiskami i pieczątkami. Okienko nr 1 jest połączone z okienkiem nr 2 dziurą w ścianie czyli tzw. otworem podawczym, przez który wędrują nasze paszporty. Pan z okienka nr 2 podaje nam sześć podwójnych kwitków. Okienko nr 3, inne umundurowanie pana. Pobrana zostaje opłata wyjazdowa i połowa kwitków . Powrót do okienka nr 2. Wtedy cios przychodzi z boku. Komandor, wysłany po zimne piwo do wolnocłowego, wraca z niczym. Z jakiegoś powodu nie możemy kupić. Zbieramy się w sobie i kontynuujemy batalię graniczną. Są paszporty.

Na rowerach nie wolno przejechać granicy. Częściowo je rozkręcamy i wrzucamy do małego autobusu. Płacimy.

Kierowca: O, nie, nie. Rowery dodatkowo płatne. My: O, nie, nie. Pan z kantoru nic nie mówił.

Kierownik autobusu i nasza delegacja udają się do budynku na konfrontację. Połowiczny sukces, ale zawsze. Kierownik tak się zamotał, że skasował nas o 100 zł mniej niż chciał na początku. Jedziemy.
Posterunek jordański nr 1, posterunek jordański nr 2, most na wyschniętej rzece Jordan. Kontrola izraelska nr 1, kontrola izraelska nr 2. Wysiadamy przed budynkiem (pewnie terminal wjazdowy) i skręcamy rowery. Po chwili rozkręcamy rowery, bo nie mieszczą się w prześwietlarce. Skręcamy rowery. Kontrola paszportowa, pytania o trasę i znajomości w Jordanii. Znowu niebieskie karteczki, stare do śmieci, żeby się nie pomyliły. Szacun dla kolegów. Pełne skupienie i ogarnięcie. Trauma poprzedniego przejścia przez granicę jeszcze chyba nie minęła. Opuszczamy terminal i na koń.
O, nie, nie. Nie można jechać rowerem, bo teren wojskowy. Pojawia się pan od busa i składa ofertę 50 zł od łebka z rowerem. Bez jaj. Drogo strasznie. Namierzamy autobusy arabskie. Dycha od osobo – roweru. Ucinamy pogawędkę z Palestyńczykami. Starsza pani namawia mnie, żeby jej przemycił fajki.‘Sorry, we’re told not to take anything form anybody’.

Wyjeżdżamy z przejścia i za 15 minut jesteśmy na dworcu w Jerycho. Wita nas grupa zaskoczonych palestyńskich policjantów. Znowu kontrola. Szczere ‘Welcome to Palestine’, wyrazy uznania i zadowolenia, że tu przyjechaliśmy. W końcu ruszamy na rowerach w miasto.

Zapada zmrok. Jerycho może nie jest specjalnie zadbane, ale nie straszy nędzą i syfem. Liczne sklepy, knajpy, warsztaty, meczety i kościoły. Ludzie nie zwracają na nas większej uwagi, dołączają tylko młodzi rowerzyści, towarzysząc po 200 – 300 metrów. W samym centrum duży ruch, sporo policji i flagi jakichś niszowych ugrupowań politycznych – chyba któryś z Frontów Wyzwolenia Palestyny. Wjeżdżamy do spokojniejszej dzielnicy, zapada zmrok. W sklepie kupujemy napoje i piwo bezalkoholowe. Jakoś trzeba sobie radzić. Po zmroku kierujemy się do osiedla, gdzie ma być nasz hotel. Wąskie, dziurawe ulice, wysokie mury wokół domów, słabe światło latarni albo zupełna ciemnica. Ludzi niewielu, zajęci swoimi sprawami, tylko biegające dzieci zwracają na nas uwagę. Lubię takie miejsca, prawdziwe życie z dala od zgiełku. Nie dlatego, że jest tu ładnie. Wręcz przeciwnie - okolica zaniedbana, połowa domów zbudowana tylko do pierwszego piętra, wszędzie żelastwo, kamloty i śmieci. Nigdy nie chciałbym tu mieszkać, ale warto być w takich dzielnicach. Tutaj można więcej dowiedzieć się o życiu Palestyńczyków niż zwiedzając zabytki czy jedząc w niedostępnych dla większości knajpach.  Nie możemy trafić, bo Booking źle umieścił znaczek na mapie. Pytamy, kolejne osoby wskazują kierunek i docieramy w końcu do noclegu. Hostel ulokowany jest przy placyku, obok baru z bilardem, sklepu i budki z jedzeniem.

pod hotelem
Pokoje OK, standardem dopasowane do okolicy. Zasięgam języka w temacie kulinarnym oraz monopolowym. W obu przypadkach należy cofnąć się do centrum. Dokańczamy zapasy wiadomo czego i łapiemy autobus do centrum. Komunikacja miejska funkcjonuje bez zarzuty - wolny rynek i zdrowy rozsądek. Nie potrzeba przystanków, godzin odjazdów, automatów biletowych i świetlnych tablic, informujących czyje są dzisiaj imieniny i jaki poziom zanieczyszczenia powietrza. Po 10 minutach wypadamy w wieczorny zgiełk miasta. Namierzamy monopolowy, upewniamy się, do której otwarty i wybieramy restaurację. Chyba jedna z lepszych. Siadamy na tarasie na pierwszym piętrze i mamy ogląd na główne rondo w mieście. Jedzenie bardzo dobre, zwłaszcza kebaby i liczne przystawki. Rozmowa sprowadza się wyłącznie do komentowania zdarzeń na ulicy. Sytuacja przypomina filmiki nagrywane w jakichś ruchliwych miejscach i puszczone w przyspieszonym tempie. Auta przeróżnych marek i gabarytów (wiele luksusowych), piesi, motory, skutery, rowery oraz wózki mijają się w różnych kierunkach i nic się nikomu nie dzieje.

Opuszczamy w końcu naszą lożę, kupujemy na straganie truskawki (marzec) oraz pistacje i robimy zakupy w monopolowym. Autobus pojawia się natychmiast i po kilkunastu minutach delektujemy się zimnym piwem już na obiekcie. W barze na naszej ulicy hałas – Liga Mistrzów. Ciekawe czy tutaj też Real ma więcej zwolenników niż Barca. Zaglądam na chwilę. Młodzi mężczyźni piją Fantę, gryzą orzeszki i gorąco reaguję na sytuację na boisku. Wszędzie tak samo. W Hiszpanii, Grecji, Gruzji, Armenii faceci oglądają piłkę nożną. U nas tymczasem plany na jutro są omówione, a zakupione dobra wypite. Można iść spać.

Następnego dnia Grześ i ja odłączamy się od grupy. Podjeżdżamy rowerami do drogi nr 1, łapiemy izraelski autobus do dworca głównego w Jerozolimie i stamtąd, gubiąc się i klucząc, robimy 80 kilometrów do hostelu przy lotnisku w Tel Avivie. Czas wracać, a na kolegów czekają dalsze przygody.

Jerycho – Nablus - Jerycho

'Welcome, welcome, you are welcome'.
Po rozstaniu z kolegami zaczynamy własną bolesną mękę. Kasę od Grzesia przejmuje Kuba, który nie lubi wydawać pieniędzy, co ma swoje zalety oczywiście. Tak czy inaczej przechodzimy w lekko inny tryb. Polega to na tym, że od teraz będziemy oszczędzać, targować się, kombinować, mało pić, jeść co popadnie i byle jak, a to wszystko w upale i w górach.

Nie jest łatwo, szczególnie że w dodatku mam słaby dzień. Po prostu muszę pozbyć się toksyn z organizmu, nagromadzonych wskutek: nadmiernego spożycia, innej diety, braku codziennego rytmu, klimatu, wrażeń, flory bakteryjnej, wzmożonego wysiłku, huśtawki nastrojów, doznanych otarć, ukąszeń, konieczności skupiania się, ciągłych niewiadomych, przedziwnych zapachów, innych odgłosów, odmiennego języka, zmiennych temperatur, potencjalnych zagrożeń, jednym słowem całej tej hipisowskiej jatki rowerowego harleyowca. I to wszystko dopada mnie właśnie tego jednego dnia, niestety. Objawy są dosyć charakterystyczne - nadmierne pocenie, lekkie rozbicie, osłabienie, tępe zapatrzenie w dal, wyobcowanie... Najlepsze znane mi lekarstwo to piwo w zacienionym, widokowym miejscu, ale w Autonomii Palestyńskiej możesz o tym tylko pomarzyć...

Teraz kilka słów o Jerycho. Ponoć najstarsze trwale zamieszkane miejsce na ziemi, na pewno najniżej położone duże miasto. Leży 300 metrów poniżej poziomu morza. Do Morza Martwego tylko skok. Duszna pogoda, powyżej 25 stopni, słona wilgoć, w nocy komary. Miasto wielu ciekawych miejsc. Na naszej trasie odwiedzamy ewangeliczne drzewo sykomory, na które wskoczył niski Zacheusz, aby zobaczyć przejeżdżającego Jezusa. Jezus go dostrzegł i zjadł z nim kolację (tak naprawdę to jest kilka wariantów owego drzewa). Kawałek dalej Pałac Heroda, później Góra Kuszenia, na której szatan testował charakter Boga - Człowieka. Na górę można pojechać kolejką linową. 60 szekli od osoby, więc Kuba nawet nie rozpatruje tego pomysłu. Po prawdzie nie ma żadnych dowodów na to, że te miejsca są autentyczne. W każdym stoi pomnik w postaci klasztoru lub bazyliki, poza tym ślady historii rzymskiej i niezwykle ciekawy kompleks Wadi Qelt, na który brakuje nam czasu. Mieszanka kultur, wierzeń, religii, języków, ale miasto dosyć turystyczne. Autokary, autokary, autokary. My wyjeżdżamy na północ, dobijamy do głównej 90-tki i lecimy do Nablusu.

klasztor na Górze Kuszenia

słynne drzewo
kościół wschodni w Jerycho
Prowadzę wycieczkę, a mam kłopot z poprowadzeniem samego siebie. Jako jedyny zdaję sobie sprawę, że co prawda mamy 40 km do zrobienia, ale musimy zdobyć przełęcz na wysokości około 1000 m. To 1300 w górę, bo ruszamy z poziomu minus 300. Po drodze brak piwa, duży ruch samochodowy, koszmar. Trzeba znaleźć rozwiązanie, trzeba odpocząć, zebrać myśli, konieczny jest briefing po prostu. Stajemy na stacji benzynowej za osadą  Al-Auja. Na parkingu wielbłąd maskotka. Ma za zadanie przyciągać turystów do lokalnej knajpy. Leży na dywanie, na słońcu. Leży tak bez ruchu kilkanaście godzin. Widzimy go około 10 rano, zobaczymy go znowu w niezmienionej pozie na krótko przed zmrokiem. Właściciel knajpy zaprasza do środka. Odmawiamy. My nie mamy kasy, on nie ma piwa. No i oto cud. Spotykamy kolesia, który uratuje ten dzień, nada mu niepowtarzalny koloryt, wprowadzi nas wielokrotnie w zakłopotanie, skroi troszkę, ale w zamian zaoferuje opiekę, przewodnictwo, transport, nocleg, know-how, wrażenia, zapachy i totalnie nie turystyczne miejsca. Jednym słowem Mohammed albo Ahmed potrafi wszystko. Skąd go znamy? Otóż dzień wcześniej, kiedy byliśmy wieczorem w Jerycho, proponował nam nocleg. Jest kierowcą taksówki, ale tak naprawdę to gość instytucja. Na Grenlandii załatwi leżaki i upał, na pustyni zamieni piach w trawę. Po prostu nie zna słowa problem, nie występuje w jego języku. Wymienił słowo 'problem' na 'no problem'. Rozpoczynamy negocjacje. Z naszej strony Kuba i ja. Z drugiej -  Mohammed albo Ahmed (na początku ma przewagę). Rozpoczyna Mohammed albo Ahmed.

Guys, are you crazy? (typowa gadka), po drodze do Nablusu czai się śmierć, jest nothing. Góry, jakich świat nie widział. I konstatacja: no ale jeżeli chcecie...

Czeka chwilę, czy załapaliśmy. No niestety nie zupełnie. Teraz my:

Mohammed potrzebujemy podwozy do Nablusu. Czterech cymbałów plus rowery.
No problem, ( jak już wspomniałem, Mohamed albo Ahmed nie zna słowa problem) zabiorę was samochodem, moją taksówką.

Pierdolę, są granice słowa 'no problem'. Mohammed albo Ahmed dysponuje skodą Octavia w wersji sedan. Uważa, że zabranie czterech kolesi w rozmiarze XL (uśredniam: Piter i ja jesteśmy XXL, Kuba XL, Marianek L), nie przechodzi granic zdrowego rozsądku. Do tego Mohammed albo Ahmed chce nas zabrać razem z rowerami i sakwami. Mówi, że rowery należy rozmontować, jeden wsadzić do środka, resztę do bagażnika, sakwy pierdolnąć, gdzie popadnie, o ludziach nie wspominając. Tak czy siak, cztery osoby w skodzie z rowerami to pestka. Kuba, paląc lokalesa, zauważa, z typowym dla siebie spokojem i bezwzględną logiką, że razem z kierowcą jest nas pięciu. Mohammed albo Ahmed traci rezon. Tężeje na twarzy. Słabnie. Obkurcza się jakby. Teraz my mamy przewagę. Podsuwam rozwiązanie:

Ahmed, a może znasz kogoś z większym samochodem, jakąś bagażówką, na przykład?

Mohmmed albo Ahmed trawi propozycję. Skanuje dysk w głowie i komórę wyciągniętą ze spodni - tak naprawdę to gra na zwłokę. W końcu zadaje śmiertelny cios:

Guys, jaki macie budżet?

W takiej sytuacji każda odpowiedź jest nędzna, co najmniej. Każda stawia nas w pozycji gorszej od Mohammeda albo Ahmeda, właściwie to można zakończyć rozmowę i ruszyć w nieznane. Ostatkiem sił odpowiadam, trochę na odczepne, że mamy 100 dolców. Mohammed albo Ahmed chwilę kalkuluje, wpatruje się w dal, uruchamia wewnętrznego mózgowego Excela, a następnie płynnie przechodzi do Power Pointa.

Guys, zabiorę was do Nablusu, zwiedzimy miasto, następnie zwiozę was na dół i zabiorę na nocleg. Wszystko za 100 dolców. Dodatkowo odbędziemy kilka wizyt, zjemy, napijemy się kawy, skosztujemy tego, co w Nablusie najlepsze.

Kuba, jako minister finansów akceptuje propozycję, a mi spada kamień z serca. Powrót do rowerów i męka przez góry chyba mnie przerasta, Marianek i Piotruś udzielają milczącego przyzwolenia.
Od tej pory jesteśmy zdani na Ahmeda. Ahmed decyduje o naszym czasie, wyznacza kierunek, podejmuje decyzje, ustala reguły, planuje, załatwia, rozmawia w naszym imieniu bez żadnej konsultacji z zainteresowanymi, myśli za nas, opiekuje się nami, martwi się za nas, dba o nasze bezpieczeństwo, jesteśmy w końcu prawdziwymi turystami, prowadzonymi za rękę, zdanymi na przewodnika...

Na dzień dobry mamy walnąć nasze rowery gdziekolwiek, to znaczy pod płotem i może trochę przypiąć. Ahmed uspokaja, że są całkowicie bezpieczne, ponieważ jest w bliskich kontaktach z właścicielem całego tego pierdolnika, czyli stacji benzynowej z knajpą, i nic złego nie może się stać. Poza tym teraz jesteśmy klientami Ahmeda i to on jest naszym ubezpieczycielem, tour operatorem, niańką, animatorem, przewodnikiem i kontaktem w świecie arabskim. Posłusznie realizujemy polecenia dowódcy, zabieramy co cenniejsze rzeczy, mościmy się we wnętrzu Skody i tylko Kuba leci na stację po fajki. Ponieważ nie wraca przez 10 minut zaniepokojony wyruszam na poszukiwanie. Okazuje się, że kupno wspomnianych papierosów to nie lada wyzwanie. Kuba zna szczegóły, więc może opowie kiedyś.

Ruszamy. Kuba siedzi obok kierowcy, za nim Piotruś, Marianek w środku, ja za Ahmedem. Lecimy trasą szybkiego ruchu numer 90. Po kilku kilometrach odbijamy w lewo w drogę 505. W Ma'ale Efaim mamy pierwszy postój. Mohammed zawsze kupuje tutaj papierosy, przynajmniej tak twierdzi. Kilka minut rozmowy z właścicielem stacji. Oczywiście przechodzą na arabski. Muhammed bez ustanku żartuje, pewnie nas obmawia i śmieje się z nas. Co ciekawsze oznajmia Kubie, że prosi o zaliczkę w wysokości kilkudziesięciu szekli na wspomniane papierosy. Twierdzi, że nie ma przy sobie kasy i odejmie to od rachunku. Kuba płaci. Od tej chwili będziemy płacić, płacić, płacić, na szczęście Kuba trzyma sprawy w swoich rękach.

Kilka kilometrów dalej Ahmed zatrzymuje się na kolejnej stacji. Oświadcza, że tu jest najlepsze paliwo w okolicy i prosi Kubę o kolejną zaliczkę. Tym razem 200 szekli. Kuba odmawia. No way. Maks 100. Ahmed akceptuje, chociaż jest mocno zdziwiony. Uważa chyba, że nie mamy do niego zaufania. Pewnie ma rację, ale ciągle żartuje i przekomarza się. Po papierosie spalonym na stacji benzynowej ruszamy do Nablusu. Na przedmieściach nasz przewodnik zatrzymuje samochód i zaprasza do najlepszej, jego zdaniem, cukierni. Koniecznie musimy spróbować lokalnej specjalności, słodkiego deseru o nazwie Knafeh. Produkowany w niezmieniony sposób od XI wieku, bomba kaloryczna, bardzo smaczna, mieszanina sera, miodu, orzechów. Ahmed twierdzi, że właśnie tu mają najlepszy i w dodatku świeży. Wiadomo, ma układ z właścicielem. Na szczęście zamawiamy po trochu. Do tego lokalna kawa w termosie i woda z miętą. My płacimy, Ahmed je razem z nami.
Później wjeżdżamy do centrum i nasz przewodnik pyta, jaki mamy plan na Nablus? Oniemiałem. Błagam, jaki plan? Przecież nam towarzyszy bezplan totalny. Ponieważ słyszałem, że Nablus słynie z pięknego targu, proszę o zawiezienie nas tam i pokazanie lokalnego życia. Stajemy na parkingu w centrum handlowym. Kuba płaci za wjazd i specjalne miejsce obok znajomego Ahmeda. Znajomy zadba o nasze sakwy i samochód, oczywiście nie za darmo, ale płatność po powrocie. Ruszamy na miasto. Na początku lokalna toaleta. Temat na oddzielną opowieść. Wystarczy wspomnieć, że jesteśmy świadkami dość osobliwych czynności. Na przykład jakiś policjant dokonuje we wspomnianej toalecie totalnej ablucji. Zdejmuje buty, skarpety i myje nogi w umywalce obok mnie, później pachy i korpus, wszędzie syf i mokre po kostki posadzki. Załatwiamy potrzeby i wyruszamy w miasto.

Zaczynamy od wytwórni wspomnianego deseru. Ahmed prowadzi nas na zaplecze. Pokazuje ze szczegółami jak jest produkowany.  Potem udajemy się do prażalni orzechów. Też zaplecze. Rolę mieszałki podgrzewanej palnikiem gazowym stanowi betoniarka. Wszystkiego można dotknąć i skosztować na miejscu. Oczywiście należy kupić odrobinę. Następnie jesteśmy zabrani do wytwórni mydła i perfum. Cudowny obiekt, siedzimy na zapleczu. Robimy małe zakupy, później wytwórnia przypraw i największy meczet w mieście. Ahmed zaprasza do środka. Należy zdjąć buty. Przed wejściem stoi oparty o ścianę koleś i, wpierdalając kebaba, oświadcza, że nie możemy wejść, ponieważ nie mamy długich spodni. Ahmed protestuje, przechodzi na arabski. Totalna kłótnia, zbiegają się kolejni Palestyńczycy. Nie wiemy kto jest po czyjej stronie. Ahmed opierdala po arabsku samozwańczego obrońcę moralności. Kilka minut sprzeczki, dochodzi niemalże do bójki. Odpuszczamy meczet i idziemy do najstarszej w Nablusie łaźni miejskiej. Mamy propozycję prysznica, sauny i masażu. Obiekt pochodzi z XIII wieku. Jedynie Kuba ma chęć skorzystać, niestety rezygnujemy. Potem lunch w knajpie na ulicy. Lokalne hamburgery, bardzo smaczne, przygotowywane na ulicznym palenisku. Jedząc obserwujemy codzienne życie w Palestynie. Na piętrach wystawy z bardzo frywolną bielizną, chociaż wszystkie kobiety zakryte od stów do głów. Przy drodze sklepy mięsne, na hakach wiszą całe barany, w kuwetach bycze jaja, miejscowy przysmak. Zjada się wszystko - ogony, kutasy, jaja, całe głowy z oczami. Totalny zgiełk. Próbujemy lodów wymieszanych z owocami - pyszne, też robione na ulicy. Obok wieży zegarowej demonstracja. Nablus to miejsce znane z palestyńskiego ruchu oporu. W końcu idziemy na parking. Jeszcze raz wspomniana toaleta, płacimy za postój i pilnowanie dobytku. Wracamy.

Kuba w mięsnym

Komandor w wytwórni

Nablus

Nie sposób opowiedzieć wszystkiego. Pozostaje świadomość bycia w miejscu niezwykłym, kompletnie innym, na swój sposób cudownym. W powrotnej drodze koledzy zasypiają. Na stacji jesteśmy przed zmrokiem. O dziwo nasze rumaki stoją dzielnie w miejscu, gdzie je porzuciliśmy. Teraz trzeba ruszyć na rowerach. Ahmed zabiera nasz dobytek i każe jechać za nim. Po kilku kilometrach, tracimy go z pola widzenia. Odnajdzie się na przedmieściach Jerycho. Do obiektu wpadamy po ciemku. Śliczny zadbany lokal. Właściciel wita nas i zaprasza do środka. Na lodówce wielki napis: 'W tym domu nie tolerujemy alkoholu'.

Nie ma mowy. Musimy wypić piwo za ten dzień. Był niezwykły, a przecież mamy w głowach jeszcze świeże wspomnienia  - przeprawę do Jordanii, kąpiel w Akabie, pustynię Wadi Rum, noclegi w namiotach, zwiedzanie Petry, próby kamieniowania po drodze, podwozy, kąpiele w Dead Sea, przeprawę do Izraela, nocne poszukiwania hotelu i co tam jeszcze... Ustalam z Ahmedem, że możemy wypić piwo na obiekcie, ale musimy koniecznie wszystkie opakowania zabrać ze sobą i wyrzucić po drodze. Ogarniamy jedzenie na wynos w knajpie, w której jedliśmy poprzedniego dnia, robimy zakupy w monopolowym i wracamy. Cudowny dzień - siedzimy, jemy kurczaki i wspominamy. Około 22-ej  przychodzi  w odwiedziny właściciel. Pięknie opowiada o sytuacji w Palestynie. Bardzo smutna i pouczająca opowieść. Mówi o bombardowaniu i zniszczeniu Nablusu w 2002 roku, dokonanym przez wojska izraelskie. Zginęły setki osób, większość we śnie. Opowiada o beznadziejnym życiu na terenach okupowanych. Kładziemy się spać po północy. Przed nami kolejny dzień. Czeka nas Jerozolima, a to jest totalnie nowe rozdanie.

Jerycho - Jerozolima

Droga do Jerozolimy z Jerycho na rowerze odbiera nadzieję. Upał, duchota, tępa góra, długie proste, huk przejeżdżających samochodów, ogromne przewyższenie... Dziś wiem, że należało pojechać inną trasą, przez wspomniany wąwóz Wadi Qelt. Jest trudniej, ale po drodze piękny klasztor i lokalne życie. Może innym razem. Dobijamy do przedmieść i tam czeka na nas ostatni, bardzo ryzykowny manewr. Musimy przedostać się tunelem. Za nim będzie z góry, pojawi się w końcu nadzieja i ostatnia prosta. Oczywiście istnieje alternatywa dla wspomnianej przeprawy, ale widok niemalże pionowej, szutrowej drogi, nie pozostawia złudzeń. Przed tunelem ostatnia narada. Ubieramy kamizelki, zakładamy lampki, ustalamy plan, no i oczywiście rozpijamy ostatnie chłodne piwo dla podniesienia nastroju. Z Kubą wypalamy lokalesa. Ruszamy w gardziel tunelu. Przyznam się, że pierwszy raz w moim rowerowym życiu prosiłem w myślach o interwencję policji. Miałem nadzieję, że nadjedzie patrol i powie:

- Hi guys. It is strictly forbidden to walk inside a tunnel. Please go alternative road or please follow us.

Niestety nic takiego nie ma miejsca. Zdobywamy tunel na trasie szybkiego ruchu, pchając rowery skromnym poboczem, po drodze omijając roztrzaskane błotniki samochodowe, urwane lusterka, spalone gumy, rozbite reflektory i co tam jeszcze. PO DŁUGIEJ, DŁUGIEJ CHWILI jesteśmy po drugiej stronie.

droga Do Jerozolimy

Wreszcie widok starego miasta. Zjazd i jesteśmy niemalże na miejscu. W Wadi Al-Joz w pobliżu Rockefeller Garden robimy postój. Musimy coś zjeść, uzupełnić zapasy przed wbiciem do centrum. Ogarniamy z Kubą przekąski i darmowe jogurty w markecie. Trochę wody i sok. Właściciel piekarni zaprasza do środka. Możemy usiąść przy stoliku - pewnie nasz widok zmusza do samarytańskich odruchów. Po jedzeniu Marianek oznajmia, że ma brak powietrza w przednim kole. Pompujemy gumę na maksa w warsztacie i ruszamy, żeby zdobyć obiekt. Nawigacja prowadzi przez Bramę Heroda. Totalna pomyłka, trzeba było wejść Bramą Damasceńską. Musimy wlec rowery po schodach, sprowadzać po wyślizganych kamieniach, pytać o drogę, uzyskując masę mylnych i sprzecznych podpowiedzi, a to wszystko wśród zgiełku, tłumu, przepychanek, pielgrzymów... W końcu jesteśmy. Hebron Hostel w centrum starej Jerozolimy.


Wita nas zarządca obiektu w osobie Mustafy. Mustafa wygląda jak Rumcajs z popularnej bajki. Jest wielkim facetem z burzą włosów i gęstą brodą. Każdego bez wyjątku wita sakramentalnym: ‘Welcome, welcome’. Te słowa, wypowiadane przy każdej okazji przez gospodarza, będą nam towarzyszyć bezustannie podczas całego pobytu w hostelu Hebron. Po wtaszczeniu rowerów i reszty dobytku na piętro, zajmujemy skromny pokoik. Szybkie zadbanie o umęczone podróżą ciała i ruszamy na miasto. W planie rekonesans i kolacja. Jak się okazuje wszystko ogarniamy wręcz zawodowo. Zwiedzamy Bazylikę Grobu w tym Golgotę, Płytę Namaszczenia i Grób Pański, ponadto oglądamy ceremonię zamknięcia drzwi Bazyliki. Po drodze zaliczamy dzielnicę muzułmańską, zjadamy pyszne kebaby na targu obok dworca autobusowego przy Bramie Damasceńskiej i robimy krótką naradę na naszym tarasie, popijając zakupione piwero. Jest potwornie zimno, więc chowamy się w pokoiku i idziemy posłusznie spać. Kolejnego dnia zrobimy znacznie więcej w dziedzinie zwiedzania.

Hebron hostel


Bazylika Grobu

uroczyste zamknięcie drzwi

Jerozolima

Po śniadaniu zwiedzamy Ścianę Płaczu. Jest sobota czyli Szabas, więc atmosfera wyjątkowo świąteczna. Później zaglądamy do, pełniącego rolę biblioteki, tunelu pod murem, odwiedzamy dzielnicę ormiańską, grób Dawida, Wieczernik, liczne punkty widokowe, a po południu robimy Via Dolorosa i jeszcze raz Bazylikę Grobu. Przy okazji siedzimy na murkach, schodach i krzesełkach, załatwiamy zakupy w monopolowym w części ormiańskiej, pijemy piwo i wódkę z sokiem, szukamy moich zaginionych w hostelu butów, robimy plany na kolejny dzień i wspominamy poprzednie, gubimy i odnajdujemy Mariana, wypalamy paczkę lokalesów, zakupionych przez Kubę oraz siedzimy na tarasie na trzecim pięterku, oglądając magiczny zachód słońca nad dachami starego miasta, słuchając muezzinów i dźwięków dzwonów chrześcijańskich kościołów, poza tym robiąc jeszcze wiele innych różnych rzeczy.

pod Ścianą Płaczu
Jerozolima 1
Jerozolima 2
Jerozolima 3

Kolację zjadamy za darmo w naszym hostelu. Jest całkiem pyszna i towarzyszy jej ciekawy rytuał, którego głównym bohaterem jest, a jakże, Mustafa. Otóż w prowizorycznej kuchni typu pierdolnik, otoczony wielkimi garnkami, stoi gospodarz wyposażony w mega chochlę. Procedura jest następująca: klient hostelu ustawia się w kolejkę do kuchni z talerzem i widelcem. Po dojściu do Mustafy zostaje zapytany gromkim okrzykiem:

Are you wegetarian?

Z reguły pada odpowiedź: No! Następnie Mustafa wrzuca na talerz delikwenta chochlę ryżu, pół chochli warzyw, kilka kulek mielonego mięsa i do smaku łyżeczkę prażonych orzechów. Delikwent odpowiada: Thank you, na co Mustafa ryczy:

Welcome, welcome!

I tak kolejny: Are you wegetarian? No. Thank you. Welcome, welcome!

Przeradza się to w swoistą muzykę, umilającą konsumpcję wspomnianej kolacyjki.

Jerozolima by night
Później dzielimy się na trzy niezależne zespoły: naprawczy, zaopatrzeniowy i zwiedzający. Piotruś jednoosobowo naprawia przebite koło Mariana, Marianek i Kuba ruszają do sklepu w części ormiańskiej po wsparcie, a ja udaję się po zakup magnesu z widokiem Jerozolimy. Po 27 minutach spotykamy się na obiekcie i rozpoczynamy magiczny wieczór na tarasie. Rozpijamy całe wsparcie z colą i sokiem oraz wypalamy paczkę loaklesów. Cudowny wieczór, ale należy iść spać, ponieważ kolejny dzień stawia przed nami bardzo ambitne cele. Otóż o świcie mamy zwiedzić meczet Al -Aksa i kopułę na skale, a następnie przedostać się na rowerach w okolice lotniska w Tel Aviwie. Huk roboty, jak to mówią.

Jerozolima – Tel Aviv

Pobudka kilka minut po szóstej. Kuba odnajduje moje buty (kolejny temat na oddzielną opowieść) i o siódmej wyruszamy pod Ścianę Płaczu. Stajemy w długiej kolejce na słońcu i decydujemy o zjedzeniu w 'międzyczasie' porannego posiłku. Marian i Piter pilnują kolejki, a Kuba i ja ruszamy po wspomniane śniadanie. Kuba decyduje o wersji mega oszczędnej. Zakupujemy w sklepie pięć bułek z sezamem i dwa litry mleka sojowego o smaku kawowym. Delicje po prostu. Wzgórze, na którym stoją meczety, jest absolutnie magiczne, niestety do świątyń wstęp mają tylko muzułmanie. To bardzo rozczarowujące niestety, tym bardziej, że ani my, ani Żydzi, nie stawiamy takich barier przed wyznawcami Proroka.

wzgórze świątynne
Około 10.30 ruszamy do Tel Aviwu. Dobiera ciepłem, duszny, gorący dzień, z każdym kilometrem temperatura rośnie, bo spadamy w kierunku morza. Na początek kilka bardzo wyczerpujących podjazdów z pięknymi widokami na Jerozolimę i wybudowania, później rozczarowanie z powodu zamkniętej drogi do Autonomii Palestyńskiej i konieczność jazdy po trasie szybkiego ruchu. Na szczęście mocno w dół. Po drodze robimy zakupy w sklepie i popijamy zimne piwo w cieniu na murku. Spotykamy się z wyrazami sympatii i zainteresowanie ze strony miejscowych. Po południu wpadamy na obiekt, po drodze robiąc zakupy w centrum handlowym i zjadając izraelską wersję hamburgera w budce przy szosie.

Śpimy w tym samym hotelu co nasi koledzy kilka dni wcześniej. Obiekt to były burdel w ponurej okolicy. Kuba zaraża mnie i Piotrusia pomysłem wyprawy nad morze. Ruszamy po zmroku. Jest trochę niebezpiecznie, bo musimy pędzić drogą szybkiego ruchu pod wiatr. Po przekąpaniu Kuby w Morzu Śródziemnym wracamy już lokalnymi szosami do hotelu. Marianek jest sprawcą delikatnego zamieszania, ponieważ podczas nasze nieobecności zbił flaszkę i poleciał odkupić inną (większą!) w pobliskim sklepie. Robimy podsumowanie wyprawy, przygotowujemy bagaże i idziemy spać. Jutro przeprawa na lotnisko i powrót do domu. Żegnamy upiornie gorące krainy, wracamy do mrozu i śniegu.

Witos i Komandor







Komentarze

Popularne posty