Azerbejdżan - Gruzja 2019


Kaukaz

Droga do Omalo to najpiękniejsza trasa na całym Kaukazie. Droga do Omalo to wg National Geographic jedna z najniebezpieczniejszych dróg świata. Droga do Omalo znajduje się w Gruzji przy granicy z Czeczenią i Dagestanem. Z ostatniej wioski w dolinie do Omalo jest 60 kilometrów i 3500 metrów przewyższenia w górę...

Uczestnicy: Komandor, Marian, Rafał, Kuba, Piotruś, Witos

Trasa: Baku - Sheki - Napareuli - Gombori - Tibilisi

MAPA

Dystans na rowerach: 500 km

Warszawa – Kijów - Baku

Z Warszawy lecimy do Baku przez Kijów liniami ukraińskimi. W stolicy Ukrainy wykorzystujemy kilka godzin przerwy, bierzemy taryfę i jedziemy do najbliższej stacji metra. Mają tu chyba najdłuższe schody ruchome na świecie. Dalej podziemnym pociągiem na Majdan. Właściwie tylko po to, żeby się zaklepać i szybko coś zjeść. Upał, dużo ludzi, wspomnienie tragicznych i ważnych wydarzeń sprzed 6 lat. Nie ma czasu. Z powrotem do metra, wysiadamy na jakimś osiedlu (Kuba ogarnia temat, bo był tu wcześniej), łapiemy okazję i z powrotem na lotnisko. W samolocie śpimy i o 1 w nocy lądujemy w Azerbejdżanie.

zjazd do metra w Kijowie

Obsługa wizowa szybka, żadnych pytań o nasz pobyt w Armenii, wszyscy mili i spokojni. Hala przylotów, błyszcząca, wypucowana, ocieka ozdobami i reklamami drogich produktów. Wywalamy kartony na środek i skręcamy rowery; obsługa lotniska przygląda się, oferuje pomoc. Około 3 w nocy ruszamy w ciemność. Szybko zjeżdżamy z głównej drogi i wpadamy w industrialno – wiejski pierdolnik. Trochę błądzimy po ciemku, wreszcie jesteśmy na w miarę przyzwoitym asfalcie. Po obu stronach drogi metalowy płot, coś za nim huczy i miarowo uderza… Stare, mechaniczne szyby naftowe, jak w Ludziach Bezdomnych Żeromskiego. Maszyny pracują wytrwale, nikogo nie ma w pobliżu. W świetle rowerowych lampek, na tle nocnego nieba, żelazne monstra wystukują spokojny rytm.

lotnisko w Baku

Wjeżdżamy w bardziej zurbanizowany teren i kierujemy się do słynnej świątyni ognia. Komandor w końcu staje i mówi, że to tu. Ale co? Baza autobusowa, a nie żadna świątynia. Z dyżurki wyłania się zaspany człowiek. Ani po angielsku, ani po rosyjsku. W końcu pada nazwa – Ateszgah. Jednak to tu, tyle że z drugiej strony. Objeżdżamy kilkaset metrów. Strażnik początkowo nie chce nas wpuścić, ale przekonujemy go po rosyjsku, że tylko na chwilę, że na rowerach itp. Jest 4 nad ranem, jeszcze ciemno. Do samego ognia nie możemy podejść, oglądamy zabudowania z zewnątrz. Od wieków płonie tu wydobywający się w naturalny sposób gaz ziemny (teraz chyba doprowadzona jest rura). Swoje miejsce kultu mieli tu wyznawcy starej, przed islamskiej religii – zoroastryzmu, potem hinduiści. Teraz jest muzeum.

Zaczyna świtać. Stajemy przy osiedlowej piekarni. Jemy śniadanie – świeży, ciepły chleb i cola. Ruszamy dalej. Z głośnika Komandora leci Closer, pobudka… Świt obnaża brzydotę przedmieść Baku. Najpierw zaniedbana parterowa zabudowa, potem obdrapane blokowiska. Wszędzie, gdzie dotarł radziecki komunizm, wygląda to podobnie. W naszej części Europy takie osiedla są już zadbane i czyste, tutaj nadal syf i brzydota. Rozmach sowieckich urbanistów łączy się z inwencją mieszkańców, którzy nadbudowują balkony, malują swoje części elewacji, wymieniają okna. Jest w tej pstrokaciźnie jakaś nadzieja.

podbakijskie blokowisko

przedmieścia Baku

Wspinamy się pod górę, wymieniamy gumę w kole Mariana, odpoczywamy na stacji benzynowej. W końcu zaczynamy zjazd do centrum. Droga prowadzi wzdłuż zatoki. Baku przedstawia się nam rozmyte poranną mgłą. Szeroką arterią docieramy na rozległe bulwary. Morze Kaspijskie jest ciemne i spokojne. Architektoniczny rozmach miasta budzi wrażenie, ale niektórzy mogą nazwać to ekstrawagancką gigantomanią. Nowoczesne centrum to mieszanka Dubaju, Nowego Jorku i Moskwy. Jedziemy wzdłuż morza do Starego Miasta, do hotelu. Iczeri – Szeher to dosłownie miasto wewnętrzne. Stare mury, wąskie ulice, orientalne knajpy. Warto zapuścić się w te zaułki, odpocząć w cieniu, przywołać historię bohaterów słynnego kaukaskiego romansu - Ali i Nino. On Azer, muzułmanin, ona – Gruzinka, chrześcijanka. W tle burzliwa historia początków XX wieku.

Nie ma czasu na sentymentalną zadumę, mamy inne priorytety. Obsługa naszego małego hotelu pozwala zostawić rowery i sakwy, pokoje jeszcze nie gotowe. W pobliskim sklepie kupujemy poranne piwo i robimy bazę na murku obok. Upewniamy się, czy nie ma problemu z piciem na wolnym powietrzu. Żadnego. Azerbejdżan to kraj muzułmański, ale w wersji bardzo liberalnej, zwłaszcza w Baku. Kobiety zakrywające głowy chustą to zdecydowana mniejszość. Alkohol jest dostępny wszędzie, w dużym wyborze i w dobrych cenach.

Ruszamy w miasto, żeby coś zjeść. Kebaby pierwsza klasa, ceny polskie. Łapiemy dwie taryfy i jedziemy do centrum im. Heidara Alijewa. Były prezydent jest otoczony oficjalnym kultem. Rządzi syn – Ilham, który dba, żeby ojca czczono na wszelkie sposoby. Najbardziej spektakularnym symbolem tej czci jest muzeum zaprojektowane przez słynną architekt Zahę Hadid. Biała bryła zachwyca miękkim, falującym, niezwykle oryginalnym kształtem. W środku przyjemny chłód, trochę sztuki nowoczesnej i pamiątki np. auta byłego prezydenta, a wcześniej szefa lokalnych struktur partii komunistycznej. Architektura zachwycająca, reszta budzi mieszane uczucia.

muzeum Alijewa

Na zewnątrz upał. Wracamy metrem. Krótki odpoczynek w hotelu i na koń. Jedziemy rowerami na bulwary. Kilka kilometrów zadbanej przestrzeni, do tego co najmniej trzy niezwykłe budowle. Muzeum dywanów ma kształt zwiniętego… dywanu. Panorama tego budynku z Flame Towers w tle to jedna z wizytówek Baku. Kolejny ekstrawagancki pomysł do najwyższa flaga świata. Aktualnie betonowy kopiec stoi pusty, bo 162 metrowy maszt przechylił się i musiał zostać zdemontowany. Położony nieopodal  Cristal Hall przypomina spłaszczony… kryształ. W mieście jest jeszcze co najmniej kilka innych nieco szalonych budowli m.in. azerska wersja Trump Tower. Jakby tego było mało, pozostawiono część infrastruktury po ostatnim wyścigu Formuły 1. Misz masz totalny.

muzeum dywanów i Flames Towers

Rafał loves Baku

Komandor nad Morzem Kaspijskim
stare szyby naftowe w Baku


Baku – Szeki - Qax

Rano mamy zamówiony transport. Deal z hotelem jest taki, że bus wiezie nas 300 km do Kis, a po drodze stajemy przy błotnych wulkanach. Od początku są problemy. Nasz kierowca, Murat czy Firat, jest kompletnym amatorem, do tego przyjechał busem na 8 osób. Nas jest 6, do tego on i kolega. A rowery? Trzeba zdejmować koło, siodełka, skręcać kierownice. Ledwo się mieścimy z tym całym kocołunkiem, nie mówiąc o zupełnym braku komfortu podróży. Trudno. Mamy piwo, jakoś przetrwamy.

Ruszamy. Murat pyta, czy mamy GPS, bo nie jest pewien trasy. Bez jaj. Garmina nie damy, bo go nie ogarnie, a w telefonach mamy zablokowany transfer danych (mega drogo). Jedziemy wzdłuż morza na południe do rezerwatu Gobustan. Plan był inny. Na naszej trasie na północny zachód też są wulkany i tam mieliśmy mieć postój. Nie jesteśmy się w stanie dogadać, bo Murat po rosyjsku zna jakieś dziesięć słów, po angielsku ze trzy. Kuba z czasem wprowadza do konwersacji język turecki, ale i to nie pomaga. Trudno, nadłożymy drogi. Trasa jest ciekawa – z jednej strony morze i różne konstrukcje wydobywcze, z drugiej pustynne wzgórza. Dwa razy się gubimy, trzy razy zaciągamy języka, w końcu zjeżdżamy w polną drogę i stajemy. Okazuje się, że do wulkanu jest kilka kilometrów. Możemy wziąć taksówki lub składać rowery i jechać na nich. Busem nie można. W dupie z takim interesem. Murat dzwoni do jakiegoś gościa, który zna angielski. Próbuję z nim coś ustalić, ale on nie jest decyzyjny. Umowa była z hotelem, ale bezpośrednio z Muratem ktoś inny załatwiał szczegóły. Kurwa, nie wiadomo kto jest kto. Olewamy wulkany. Szkoda czasu na przepychanki.

Wracamy w kierunku Baku mimo że jest krótsza trasa. Nasz kierowca jej nie zna. W ogóle nie zna mapy i jest pogubionym arogantem z pretensjami do wszystkich wokół. Ale co tam. Za oknem ciekawy kraj, za kilka godzin wsiadamy na rowery, pogoda piękna. Wstyd narzekać. W końcu jesteśmy na kursie – droga M4. Wydobywamy się pod górę przez pustynne, słabo zaludnione tereny. Musimy podciągać się autem, bo zabrakłoby nam czasu na dojazd do Tibilisi. Po 100 km krajobraz ulega zmianie – więcej zielni, lasy, pola uprawne, w tle pierwsze kaukaskie szczyty.

W końcu dojeżdżamy do Szeki. Plan był do Kis – kilka kilometrów dalej w góry, ale podobno droga zła i bus nie wjedzie. Trudno. Mamy dosyć marudzenia Murata. Z łaski podwozi nas pod pałac chanów. Żegnamy się bez żalu, ale w miarę życzliwie. Skręcamy rowery, pałac oglądamy z zewnątrz i siadamy w restauracji. Kis to byłoby coś. Stary kościół z czasów kaukaskiej Albanii (nie ma nic wspólnego z Albanią na Bałkanach). Tutejsze ludy przyjęły chrześcijaństwo zaraz po Ormianach i Gruzinach, jednak z czasem zasymilowali się z muzułmańskimi najeźdźcami. Jak pisał Górecki w Toaście za przodków, specyfiką tej krainy jest przejściowość. Musimy przeczekać ulewę i nie ma już czasu na Kis. Minęła 15.00, a przed nami jeszcze 50 km.

Szeki wygląda na ciekawą miejscowość – tyle co widać z siodełka roweru. Wymieniamy pieniądze i w końcu na poważnie startujemy. Jedziemy boczną drogą wzdłuż gór. Po prawej zalesione wzgórza, zza których czasem wyjrzy ośnieżony szczyt. Z lewej rozległa dolina. Długie, spokojne zjazdy do przecinających trasę rzek, potem podobne podjazdy. Do Qax (czyt. Gach) docieramy o zmroku. Wpadamy do zapyziałej knajpy na obrzeżach miasta. Męskie towarzystwo 50+. Dzięki temu można pogadać po rosyjsku. Młodzi na Kaukazie praktycznie nie znają już tego języka. Pani właścicielka wywala dwóch lokalesów z  dodatkowej izby, przeciera ceratę i każe nam siadać. Zamawiamy szaszłyki i piwo.

rzeka pod Qax

Trochę zeszło i trzeba jechać do hotelu – tylko 5 kilometrów, ale mocno pod górę.
Na miejsce docieramy o 22. Coś się nie zgadza. Hotel jest po lewej, a powinien być po prawej. Poza tym wygląda na 5*. Pani w recepcji twierdzi, że nie ma rezerwacji, ale po obejrzeniu wydruku z Bookingu kieruje nas drugiego budynku. Jakiś elegancki facet pyta po rosyjsku:

‘Wy iz Polszi?’.
‘No, kanieczno’.
‘A, to dobry wieczór. Nazywam się Michał Szczepański i zarządzam tym hotelem.’

Pan Michał uratuje nam dupę i zapewni najlepsze spanie w historii wypraw rowerowych. Ale po kolei. Póki co dajemy mu kwit z rezerwacją. Okazuje się, że to jednak nie tu. Spanie z Bookingu mamy pół kilometra dalej. A jednak… Szkoda. Tu jest El Resort, a nasz nazywa się Qax Resort. Na odchodne rzuca, żeby w razie czego wbijać z powrotem. Pedałujemy do właściwego obiektu. Zamknięty na głucho. Świetna wiadomość. Wracamy do pana Michała, który wita nas ponownie. Zarządza obsługę VIP – panowie w garniturach taszczą brudne sakwy do pokoi, gdzie czekają szlafroki, białe kapcie i łóżka king size. Dostajemy zaproszenie na wieczorne piwo i jutro na śniadanie. A wszystko to w cenie tamtego noclegu, a więc ze 3 razy taniej niż normalnie w El Resort.

W hotelowym barze słuchamy ciekawych historii naszego gospodarza. Jego praca polega na wyprowadzaniu tego typu hoteli na biznesową prostą. Teraz ma zadanie od azerskiego oligarchy, wcześniej pracował w wielu miejscach na świecie. Żyje trochę w Australii, trochę w Polsce, trochę, gdzie go rzuci zawodowy los. Tryska energią, profesjonalizmem i życzliwością. Noc spędzamy w luksusowych warunkach, a przy śniadaniu kontynuujemy rozmowę. Wpadajcie do El Resort z polską kiełbasą, będzie zniżka na noclegi. Na Kaukazie jest świetne pieczyste, ale nie ma dobrych wędlin.

u pana Michała

Qax - Lagodechi

Po uroczystym pożegnaniu i telekonferencji z polskim konsulem w Baku ruszamy w dalszą drogę. W Qax zaliczamy jeszcze klimatyczny bazar. Dzisiaj mamy dotrzeć do Gruzji. Trasa podobna do wczorajszej. Lekkie zjazdy i podjazdy, zielona dolina poprzecinana rzekami spływającymi z gór, spokojne wioski i miasteczka. Ruch niewielki, upał i słaby wiatr. Nogi pracują miarowo, głowa się wietrzy, rowerowy rytm uruchamia cały zestaw hormonów szczęścia. Jesteśmy w drodze, w końcu. Zwiedzanie miast jest ciekawe, podciąganie się transportem samochodowym czasem niezbędne, ale dopiero pedałując od punktu A do punktu B, czujemy się na wyprawie.

Azerska prowincja to mieszanka orientu i post radzieckiej urbanistyki. Miasteczka witają nas socrealistycznymi łukami triumfalnymi, rzeźbami przodowników pracy czy innych tajemniczych postaci i pomnikami pamięci żołnierzy poległych w czasie drugiej wojny światowej. Do tego na zboczach wzgórz propagandowe napisy, meczety, flagi i banery z podobiznami obu Alijewów. Trwa Ramadan, ale tylko raz ktoś grzecznie zwrócił nam uwagę, żeby nie pić piwa pod sklepem na głównym placu miasta. W bocznym ogródkach nie ma problemu. Spotykamy dwóch Anglików na rowerach. Jadą z Irlandii do Mongolii – cel charytatywny. Szacun.

gdzieś w drodze w Azerbejdżanie
Kuba i pomnik zagadkowej pary 

W Zaqatala dobijamy do głównej drogi M5, ale poza miejscowościami nadal nie ma dużego ruchu samochodowego. Na tych terenach mieszka już trochę Gruzinów, mijamy zrujnowany kościół. W XIX wieku w okolicznych górach walczył z Rosjanami słynny kaukaski przywódca Szamil. Zbliżamy się do Gruzji, do kraju który pokochaliśmy miłością ślepą i bezwarunkową. Późnym popołudniem dojeżdżamy do granicy. Pusto. Strażnicy chyba z nudów zaglądają do juków i każą niektóre prześwietlać. Gruzini tylko wbijają pieczątki.

Zaciąga burzowymi chmurami, spadają pierwsze krople deszczu. Szybko pedałujemy 5 km do Lagodechi, pierwszego miasteczka za granicą. W ostatniej chwili wpadamy do restauracji, ulewa prawie nas dopadła. Głodni i zmęczeni zamawiamy wszystko. Nie trzeba długo czekać, żeby ktoś życzliwe zagadał. Gruby facet, właściciel knajpy, z radością przyjmuje informację, że jesteśmy z Polski. Okazuje się, że ma żonę Polkę i że jest fanem muzyki. Wyciąga z zaplecza wielki głośnik na kółkach, włącza w telefonie bluetooth, odpala You Tube i zaprasza na koncert życzeń. Wznosi krótki toast i przechodzi do rzeczy – na cały regulator lecą Oczy zielone, Ona widzi we mnie piniądz i kolejne hity. Prosimy o Kult. Nie ma problemu… W końcu nasz didżej deklaruje, że załatwi nocleg. Biesiada w knajpie powoli się kończy, przenosimy się kilkaset metrów do pensjonatu i przy gruzińskim winie omawiamy wyniki wyborów do Europarlamentu…

Lagodechi – Napareuli

Po nocnej burzy w mieście nie ma prądu. Piter z Komandorem próbują wymienić pieniądze, reszta wdaje się w pogawędkę z taksówkarzami. W Lagodechi mieszka mała grupa Polaków, potomków zesłańców. W pobliskich górach Ludwik Młokosiewicz założył w XIX wieku pierwszy na Kaukazie park narodowy – jego grób znajduje się na pobliskim cmentarzu. Kilka kilometrów stąd jest trójstyk granic – Gruzja, Azerbejdżan, Dagestan (Rosja). Pogranicze jest fascynujące z wielu względów, ale nam czas ruszać. Rower to droga. Górskie spacery to inne rozdanie.

Wjeżdżamy do Kachetii, krainy gdzie wino jest drugą religią. Droga wije się doliną rzeki Alazani. Kwintesencja Gruzji. Z jednej strony wysokie szczyty Kaukazu, z drugiej zielone pola obsadzone winoroślą. Zajeżdżamy do małej winnicy Javakhishvili. Całkiem stylowe miejsce jak na kaukaskie, generalnie rokokowe, standardy. Drewno i kamień, tylko trochę ‘antycznych’ dodatków. Wino świetne. Kolejny postój na wypasie – winnica Graneli. Jest rozmach - sztuczny wodospad, rzeźby lwów, fortepian w jaskini. Chcemy napić się wina, ale ‘lost in translation’ zamawiamy degustację. Dostajemy kartki i ołówki do robienia notatek. Miła pani tłumaczy po angielsku zawiłości gruzińskich szczepów winorośli, regionów oraz sposobów produkcji. Najgorsze, że polewa ledwo na dno kieliszków. Trwa wojna nerwów. Patrzę na spocone i spragnione gęby kolegów. Zaraz któryś wyrwie butelkę i naleje sobie porządną porcję. Wytrzymują. Na koniec zamawiamy od razu 2 dodatkowe butelki i coś do jedzenia. Przy okazji – najlepsze jak zawsze jest Mukuzani. Dojrzałe wiśnie i migdały, aksamitne taniny, odrobina dębowych nut w tle. Czy jakoś tak...

degustacja win

Jedziemy dalej do ruin Gremi, dawnej stolicy regionu. Malowniczo tutaj, zwłaszcza, że trwa redyk (po góralsku) czyli przepędzanie owiec z dolin na hale. Nadrzeczne łąki są wystrzyżone, jakby przejechała tędy armia wielkich kosiarek. Po drogiej stronie doliny majaczy Telawi. Będziemy tam za dwa dni. Naszym dzisiejszym celem jest Napareuli – kultowa miejscówka w Kachetii.

Gremi

Po 80 km późnym popołudniem docieramy do Chateau Napareuli. Wita nas Kuba Łuczak – Polak, który od 12 lat mieszka w Gruzji i od jakiegoś czasu produkuje wino oraz gości turystów w swoim urokliwym pensjonacie. Nie ma na co czekać, więc od razu przystępujemy do testowania domowego wina i czaczy. Towarzyszy nam międzynarodowa ekipa. Para młodych ludzi z polski – Agnieszka i też Kuba, którzy nagrywają program o tym miejscu dla Wirtualnej Polski. Mili Państwo z Niemiec z ciekawością i lekkim zaskoczeniem biorą udział w biesiadnych rytuałach. Grupka rosyjskojęzycznych turystów z Izraela, z którymi szybko łapiemy wspólnym język. Tymczasem pani Keto szykuje kolację i wspólnie z panem Gelą pieką chleb w tradycyjnym piecu. W tym gruzińsko – polskim miejscu od razu czujemy się jak u siebie.

Akurat dzisiaj jest ważne wydarzenie – otwarcie kvevri. Uczestniczymy w sytuacji, która jest częścią Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. O co chodzi? W Gruzji nadal produkuje się wino metodą sięgającą kilku tysięcy lat wstecz. W skrócie wino powstaje w glinianych amforach (właśnie kvevri) zakopanych ziemi w specjalnych pomieszczeniach zwanych marani (grube mury, małe okna, stała temperatura i wilgotność). Przejęty Kuba, przy pomocy bardziej doświadczonego gruzińskiego sąsiada, ostrożnie zdejmuje kamienną pokrywę kvevri. Napięcie sięga zenitu, widownia wstrzymuje oddech. Pierwsze dwie wiadomości są dobre – wino nie wyciekło, a błyszcząca tafla jest czysta, żadnej pleśni czy innego syfu. Teraz następuje delikatne nabranie wina kieliszkiem. Barwa oszałamia – blask bursztynu i zachodzącego nad Kaukazem słońca, owocowe refleksy. Nos idealny, świeży, ale bez przesady. Czas na pierwszy łyk… Wino jest wyśmienite.

Chateau Napareuli
marani - pomieszczenie z kvevri

Wieczorem zasiadamy do supry, tradycyjnej gruzińskiej wieczerzy. Obowiązują rytuały - rolę tamady, mistrza ceremonii, pełni Kuba. Wznosi toasty po polsku, gruzińsku i rosyjsku (Rafał tłumaczy na angielski, żeby Niemcy skumali o co chodzi). Udziela głosu kolejnym osobom i dyryguje piciem wina. No i ta opowieść o Gruzinach, którzy kochają wolność, swoje góry i wszystkich dobrych ludzi. Za to najeźdźcom wystawiają miecze i determinację, której, na dłuższą metę, nie da się pokonać. My deklarujemy dozgonną miłość Gruzinom, szczerą przyjaźń Żydom i Niemcom (ale nie zapominamy, co było). Łzy w oczach, ciarki na plecach, szum w głowach i pyszności w żołądkach. Impreza przeciąga się do późnych godzin, a jutro jest ten dzień…

Napareuli – przełęcz Abano…

Po pierwsze droga do Omalo jest zamknięta za przełęczą, więc z noclegu w górach nici. Po drugie, do samej przełęczy jest 40 km, z tego 25 górską drogą z przewyższeniem 2400 metrów. Po trzecie, dzielimy się na dwie grupy. Piotruś, jako prawie abstynent, o 6 rano zwala z łóżek Komandora i Kubę. Ruszają na rowerach. Rafał, Marian, który zamykał wczorajszą imprezę oraz moja skromna osoba realizują plan B. O 9 wrzucamy rowery na dach i ruszamy busem śladem kolegów. Po drodze zakupy w sklepie, 15 kilometrów asfaltu i zaczyna się kamienisty podjazd wzdłuż rwącej rzeki. Szybko doganiamy grupę poranną, która z mozołem pcha rowery pod górę. Od razu widać, że nie mają szans na dotarcie na szczyt i bezpieczny powrót przed zmrokiem.

Nasze auto powoli pnie się w górę, co chwila przebijając się przez stada owiec. Na drodze kamienie, błoto, spływające z góry strumienie. Trochę mży, bywa, że na chwilę wyjrzy słońce. Z czasem wydobywamy się ponad linię lasu i otwierają się widoki. Kaukaz, jak to Kaukaz, zapiera dech. Przyroda oszałamia. Jesteśmy pod chmurami, nad chmurami, we mgle i w przebłyskach światła. Coraz więcej śniegu, temperatura obniża się o 15 stopni. Nie ma już roślinności, na poboczach kilkumetrowe zaspy, widoczność momentami spada prawie do zera. Wyprzedzamy kolejne stada owiec, grupę konnych, spychacz. Nasz kierowca jest spokojny i pewny siebie. Pełna profeska. Po czterech godzinach docieramy na przełęcz – prawie 2900 n.p.m. Cud świata.

owce w drodze na hale
Piter w drodze do bani
Witos z Lechią na przełęczy
Marian z kolegą i z czaczą na przełęczy
droga na przełęcz z góry
zamknięta droga za przełęczą
warunki drogowe


Dobieram ciuchy, szykuję rower i robię zdjęcia. Rafał i Marian mają odczekać godzinę i ruszyć autem, żeby w razie kłopotów dać mi wsparcie. Zaczynam zjazd z powrotem. Stromo, śliskie kamienie, mgła. Adrenalina, endorfiny i koncentracja. Hłasko pisał, że doświadczenie jest z natury nieprzekazywalne. Trzeba tu być. Gdy tylko wiatr rozwiewa chmury, staję i napawam się przestrzenią. Gdzieś w dole zielone hale, jeszcze niżej gęsty las, nad głową krąży orzeł. Zjeżdżam równym tempem, moknę od deszczu i potoków, których nie da się przekroczyć suchą nogą. Hamulce Magura zdają egzamin, tylko dwa czy trzy razy się podpieram w poślizgu, ale dłonie bolą od ciągłego trzymania manetek. Docieram do linii lasu i wypatruję kolegów, którzy powinni iść z dołu. Nie ma nikogo. No oprócz stad owiec, którym towarzyszą psy. Za każdym razem, kiedy mnie mijają, staję od strony zbocza i zasłaniam się rowerem. Owczarki są spokojne, ale nawet otępiali od marszu pasterze odganiają je kijami na druga stronę.

Robię postój nad rzeką, już niżej w lesie. Chłopaków wciąż nie ma. Jadę dalej, po trzech godzinach docieram do asfaltu, jeszcze 20 km i będę z powrotem u Kuby. Po drodze doganiają mnie autem Rafał i Marian – też nie spotkali pozostałej trójki. Może wrócili już do obiektu. Na miejscu jestem ok 17. Komandora, naszego Kuby i Piotrusia nie ma. Kuba gospodarz trochę się niepokoi. Jednak logicznie rzecz biorąc, nie mogli wszyscy trzej na raz wpaść w przepaść lub utopić się w rzece. Tym bardziej, że to zaprawione w boju harpagony. No i rzeczywiście zaraz przyjeżdżają. Doszli do wysokości 1800 n.p.m. i spędzili czas w prowizorycznej bani. Jest takie miejsce po drodze (trzeba odbić 200 metrów od drogi), gdzie pod dachem znajduje się stary basenik z wodą z ciepłego, naturalnego źródła.

Omalo nas ominęło. Tylko dotknęliśmy tej słynnej drogi. Szkoda, ale tutaj rządzi natura. Początek czerwca nie daje gwarancji, że trasa jest otwarta. Trzeba będzie za dwa, trzy lata powtórzyć próbę. Wieczór spędzamy już raczej spokojnie.

Napareuli - Sasadilo

Wyruszamy po pysznym śniadaniu przygotowanym przez panią Keto. Opuszczamy jedno z najlepszych miejsc w historii naszych wyjazdów i kierujemy się do mostu na Alazani. Potem przez prawie cały dzień będziemy jechać mniej lub bardziej pod górę. Upał się wzmaga i do Telawi dojeżdżamy mokrzy od potu i brudni od kurzu. Zimne piwo pod sklepem i krótkie zwiedzanie urokliwego miasta. Jesteśmy po drugiej stronie doliny. Warto tu przyjechać dla samych widoków. Panorama Kaukazu jak na dłoni.

w drodze do Telawi
Telawi

Próbujemy wyjechać skrótem do drogi na Tibilisi, ale coś nam nie wychodzi. Trafiamy na cmentarz. Stoły, ławki. Tutejszym zwyczajem jest wspominanie bliskich zmarłych przy szklaneczce wina. My przysiadamy na chwilę i wznosimy piwem toast za wieczny odpoczynek. Zaraz potem, w restauracji przy wyjeździe z miasta, jemy obiad i ruszamy w 25-kilometrowy podjazd do przełęczy Gombori. Dotychczas zrobiliśmy 300 metrów przewyższenia, przed nami jeszcze 1000. Droga asfaltowa, ładne widoki, zapas wody. Można zdobywać przestrzeń.

Mozolnie pniemy się pod górę w upale. Ruch niewielki, ale w okolicy jest chyba jakieś wesele i obserwujemy kilka szaleńczych rajdów gruzińskiej młodzież w starych beemkach. Pojawia się nawet policja. Każdy z nas jedzie sowim tempem. Z tyłu wielki Kaukaz, po lewej i z przodu góry środkowej Gruzji. Po drodze jedna czy dwie wioski. Można odsapnąć pod sklepem. Morale OK, ale lekko nie jest. Dwa kilometry przed przełęczą do Komandora dołącza koleś na koniu. Pojawił się w oddali na zboczu i po chwili jest obok. Młody Czeczen wiezie czaczę dla swoich kumpli. Nie wiadomo dokąd, bo najbliższa wioska jest 20 km stąd. Idą razem przez kilkanaście minut prawie w milczeniu. Pełna bariera językowa, a do tego faceci w drodze wcale nie muszą ze sobą gadać. Uścisk dłoni na pożegnanie. 

w drodze na przełęcz

Komandor z kolegą i z koniem
Jest późne popołudnie. Ciepłe światło podkreśla urodę tej dzikiej krainy lasów i gór. Na przełęczy młody Gruzin z ojcem ćwiczą strzelanie z pistoletu, czym płoszą autokarową wycieczkę emerytów z Austrii. Odpoczywamy i wpatrujemy się w przestrzeń. Robi się chłodno, więc dobieramy ubrania. Próbujemy zasięgnąć języka apropos noclegu. Informacje są sprzeczne – 10 km albo 50 - dopiero w Tibilisi. Nie ma na co czekać. Ruszamy w dół, bo zapada zmrok. Lecimy kilkanaście kilometrów do pierwszej wioski. Pijany facet oferuje spanie w swoim obdrapanym przybytku. No nie. Lepiej dalej jechać niż pakować się w ten syf. Pedałujemy w ciemnościach kolejne kilometry. W końcu w sklepie na skrzyżowaniu dostajemy pomocną dłoń. Właściciel gdzieś dzwoni i za 10 minut przyjeżdża pani z panem. 2 kilometry w bok mają pokoje.

na przełęczy Gombori

Duży wiejski dom. Gospodarze trochę nieprzygotowani, ale razem ogarniamy pościel i coś do jedzenia. Starszy pan snuje wspomnienia, jak to był w wojsku w Czechach i na początku lat 90-tych zimą ewakuowali ich do Kaliningradu. W Gruzji słychać sporo takich historii. Połączenie nostalgii za bezpieczeństwem socjalnym czasów radzieckich z niechęcią do Putina. Duma z bycia obywatelem Gruzji wymieszana z frustracją i złością na władze za biedę i brak perspektyw dla młodych. Starsi ludzie w każdym z trzech kaukaskich krajów, które mieliśmy okazję odwiedzić, mają podobną opowieść. Różnią się tylko szczegóły, no i obiekty niechęci (Ormianie nie cierpią Azerów i Turków, Azerowie Ormian itp.). Naszą rolą jest wysłuchać, opowiedzieć coś o Polsce, nie oceniać, zostawić dobry ślad.

Sasadilo – Tibilisi

Rano widać, jak pięknie położony jest dom, w którym nocowaliśmy. Okoliczne wzgórza aż buchają zielenią. Nasza gospodyni pyta, co powinna zrobić, żeby przyciągnąć turystów. No wiadomo – marketing w sieci, booking itp., ale pierwsza rada jest inna. Proszę ogarnąć ten cały pierdolnik. Wokół domu, i przy ogrodzie pełnym warzyw i owoców, wala się masa różnych worków, desek, cegieł itp. Turystyka rozwija się w Gruzji bardzo szybko, ale wiele początkujących osób nie ma żadnego wsparcia informacyjnego. Żegnamy się serdecznie i w drogę. Dzisiaj wjedziemy do Tibilisi.

Komandor z pieskiem

Pierwszy przystanek przy ruinach twierdzy Ujarma. Warto zajrzeć, ale to co zostało, to tylko cień przeszłości. Spotykamy samotnego Rumuna na rowerze. Jedzie gdzieś do głębokiej Azji. Ma zasadę, że omija główne drogi i popularne miejsca. W związku z tym aktualnie pedałuje na przełęcz, z której zjechaliśmy poprzedniego dnia. Lubi dać sobie dodatkowo w pierdol. Oczywiście szacun. My mamy lepiej – jeden cięższy podjazd, reszta mniej lub bardziej z góry. Opuszczamy Kachetię i wjeżdżamy do Kartlii. Upał, przyjemny wiatr, wokół łagodne wzgórza i łąki pełne margaretek, na postojach towarzyszą nam ciekawskie psy i krowy. Piękna kraina.

margaretkowe pola
gdzieś w trasie

Dojeżdżamy do głównej drogi S5, w przydrożnej knajpie jemy obiad i zaczynamy zjazd do stolicy Gruzji. Wbijamy w gęsty ruch. Pedałujemy szybko, równo i bez przystanków. W końcu chwila odpoczynku już na rogatkach miasta. Oczadzeni hałasem i spalinami kupujemy 10 kg arbuza. Piotruś deklaruje, że wsadzi go do juka. Rower na stałe przechyla się w jedną stronę. Z bilbordów patrzą na nas zawodnicy Barcelony i zachęcają do zakładów bukmacherskich Adjara Bet. Komandor z równie poważną miną wpatruje się w Garmina i zaprasza w miejską dżunglę.

Mijamy blokowiska, parki, centra handlowe, wbijamy w gęstą zabudową, zjeżdżając w końcu z trzypasmowej alei. Ulica Lecha Kaczyńskiego. To chyba już niedaleko śródmieścia. W końcu stajemy na skarpie na rzeką. Widok daje obietnicę niezwykłego miasta. Nasz cel jest po drugiej stronie. Trzeba uciekać z tego upału i gdzieś w końcu wypić zimne piwo. Nie szukamy łatwych rozwiązań. Z powrotem na główną i do tunelu. Ciemno, tylko niektóre auta włączają światła. Ze starych sklepień leci woda, dziury w jezdni omijamy w ostatniej chwili. Wreszcie na most i brukowaną ulicą wpadamy do starego Tibilisi. Siadamy w ogródku i w końcu zamawiamy kojący napój. Młody kelner zwraca uwagę, żeby mówić po angielsku, nie rosyjsku. Trzeba zmienić prowincjonalne nawyki.

Nocleg mamy w pobliżu głównego placu z pomnikiem św. Jerzego. Kamienica nie była remontowana od dziesięcioleci, wspólna toaleta w korytarzu, post radziecka prowizorka, ale nasze mieszkanie odnowione i eleganckie, z prywatną łazienką. Tak tutaj wygląda. Część budynków jest odrestaurowana i dobrze utrzymana, ale większość, zwłaszcza poza ścisłym centrum, podupada. Nie zmienia to wcale faktu, że Tibilisi jest urzekającym miastem, pełnym ciekawych i dziwnych rzeczy. Totalnym miszmaszem orientu z Zachodem, tradycji z nowoczesnością, energii z błogim spokojem. Każdy, nawet najbardziej wymagający turysta czy podróżnik, znajdzie tu swoje miejsca.


Tibilisi – Kutaisi – Gdańsk

Po Tibilisi szwendamy się półtora dnia. Wjeżdżamy kolejką na górę, skąd widać całe miasto, a pomnik matki Gruzji symbolizuje ducha narodu. Dla przyjaciół wino, dla wrogów miecz. My ewidentnie jesteśmy w tej pierwszej grupie. Zaglądamy do katedry Soni i do innych kościołów – gruzińskich, ormiańskich, katolickich, prawosławnych. Zapalamy świece, a nuż ktoś tam u góry zauważy naszą chwilę skupienia. Pod synagogą słuchamy opowieści starszej pani, jak jej niepiśmienna mama w ostatniej chwili uratowała całą rodzinę przed Niemcami i uciekła z Ukrainy gdzieś w azjatyckie stepy. Teraz ta 85-letnia emerytka, zamiast spokojnie dożywać swoich dni w Izraelu, pomaga prowadzić synagogę w stolicy Gruzji.

Podobno w Tibilisi trzeba iść do łaźni. Idziemy z Kubą i Komandorem. Wybieramy budynek trochę z tyłu, gdzie chodzą lokalsi i turystki z Rosji. Dostajemy ręczniki oraz zimne piwo i wbijamy do wykafelkowanego pokoju z mikro basenem. Woda jest ciepła i wali siarą. Wzięliśmy opcję premium, więc po chwili wpada mały, chudy facet w samych gaciach i każe kłaść się na golasa na podeście. Nabiera do wiadra wody z mydłem i chlust, po czym szoruje delikwenta ostrą gąbką. Do tego włącza wykręcanie rąk i nóg. Kiedy jeden z nas jest masakrowany przez pana Mamukę czy Szotę, dwóch pozostałych moczy tyłki w siarkowym baseniku i sączy czaczę (jest w pakiecie).

Wieczorem słuchamy kaukaskiego jazzu, zajadając się kebabami z irańskiego baru. Albo przesiadujemy na placu obok mostu Metekhi, sącząc piwo i obserwując przechodniów. Można też udać się nad rzekę na nowoczesną kładkę dla pieszych zwaną ,podpaską’, gdzie grają lokalni gitarzyści i która prowadzi do parku Rike i sali koncertowej w kształcie kosmicznych rur. Warto zalec gdzieś na lewym brzegu Kury i zapatrzyć się w cudnie oświetloną twierdzę Narikala. Nie bierzemy udziału w nocnym życiu miasta, ale wygląda na to, że klubów, barów i otwartych do późna knajp jest tu cała masa.

dzielnica łaźni

Tibilisi z góry
Tibilisi by night

No i te szyldy, graffiti, stragany z obrazami... Są tu muzea i galerie, ale mnóstwo ciekawych rzeczy dzieje się po prostu na ulicy. Miejscowi naśladowcy Banksy’ego nie próżnują, właściciele lokali i sklepów prześcigają się w oryginalności banerów, wystaw i reklam. Nie brakuje też tandety, ale w tym całym twórczym pierdolniku i ona nabiera uroku. W Tibilisi banalne stwierdzenie, że można zakochać się w jakimś mieście od pierwszego wejrzenia, nabiera wiarygodności i realnego wymiaru.

nad rzeką
miejskie graffiti
Czas wracać do Polski. Mamy lot z Kutaisi, więc pakujemy rowery do busa i jedziemy. Po drodze Gori. Dom Stalina. Oglądamy z zewnątrz. To tak jakby oglądać dom Hitlera – nekro turystyka. Część Gruzinów ma skomplikowany, czy mówiąc wprost, pokrętny stosunek do swojego morderczego rodaka. Na którejś z wypraw raz zdarzyło nam się usłyszeć toast za Stalina. Odmówiliśmy wypicia. W mieście są jeszcze ślady rosyjskiego ataku sprzed 10 lat, a kilka kilometrów dalej leży skalne miasto Upsyliche. Nie jest to ten rozmach co Wardzia, ale warto przyjechać. Zbliża się koniec roku szkolnego, więc pełno dzieci i młodzieży na wycieczkach klasowych.

Upsyliche

Trasa z Tibilisi do Kutaisi to częściowo droga ekspresowa, częściowo zwykła jednopasmówka. Zabawa zaczyna się na tym drugim etapie. Nasze auto sprowadzone jest z Japonii albo gdzieś z Zatoki, więc ma kierownicę po prawej stronie. Lecimy przez góry. Nasz kierowca planuje chyba pobić jakiś rekord albo wygrać zakład, bo przez 2 godziny nie odpuszcza ani na chwilę. W związku z tym, że nie widzi, czy coś jedzie z naprzeciwka, ciągle wyjeżdża 40-50 cm na przeciwny pas ruchu i wychylając głowę, sprawdza możliwość wyprzedzenia. Tymczasem szosą wali cały przekrój współczesnej motoryzacji z przewagą TIRów oraz floty radzieckiej (łada, moskwicz, żyguli). Dojeżdżamy na lotnisko bez szwanku i żegnamy się z naszym nieco szalonym, ale w sumie ogarniętym kierowcą. Taka jest właśnie Gruzja – nieco szalona, ale jednak ogarnięta, życzliwa i gościnna. Omalo poczeka jeszcze jakiś czas, ale się doczeka. Ta wyprawa to nie jest nasze ostatnie słowo w Gruzji…

Witos

Komentarze

Popularne posty