Polska - Słowacja 2020

Zapach siana, ziół i wonnych kwiatów. Katolickie i prawosławne kapliczki. Słychać tylko chrzęst rowerowych kół lub ewentualnie skrzypienie łańcucha. Takie małe zachwyty definiują podróż rowerem, są istotą rzeczy.

Uczestnicy: Robson, Jaca, Grześ, Piter, Witos

Trasa: Gorlice – Dukla – Komańcza – Stropkov – Smilno – Gorlice

Dystans na rowerach: 300


















Gdańsk - Gorlice

Pandemia zamknęła nam drogę do Gruzji. Pojedziemy na Kaukaz za rok, a tymczasem czeka na odkrycie trochę tajemnicza, nieco zapomniana kraina położona 8 godzin jazdy autem z Trójmiasta. Ale po kolei.

Zbiórka jest pod domem Roberta w Gdańsku Oliwie. Od niedawna mieszkam w Gdyni, więc mam do celu kilkanaście kilometrów. Wybieram oczywiście najładniejszą trasę – przez Trójmiejski Park Krajobrazowy. Jeśli ktoś nie wie, to takie kieszonkowe Bieszczady – morenowe górki, lasy i strumienie. W związku z tym gubię się po drodze, grzęznę w błocie, moknę w deszczu i przybywam na miejsce spóźniony. Pakujemy rowery na przyczepę i w drogę.

Jedziemy w pięciu. Robert zwany Robsonem jest naszym kierowcą. Ogarnięty chłop z całkiem ciężką nogą. Lecimy autostradą 150 km/h, przyczepa z rowerami unosi się lekko nad asfaltem, a Robert skrupulatnie dobiera piosenki w aplikacji w telefonie. Grześ jest właścicielem tej jednej z najszybszych przyczepek w Polsce, jeśli nie w całej Europie Środkowej. Przed wyjazdem profesjonalnie kopnął koło, zawodowo szarpnął burtę i fachowym chrząknięciem zatwierdził sprzęt. Jaca zwany Bodkiem, z racji bycia artystą scenicznym, jest naszym oświatowcem. Ma trochę wylane na tę robotę. Podobno ze względu na niski poziom intelektualny podopiecznych. Piter zwany Sado jest technicznym drużyny. Poza tym wiadomo – Piotr S…wski rozwiewa smutki i troski. W związku z tym, że oryginalny Komandor nie uznaje poglądu, że najważniejsze w życiu są kira oraz kumple i że wybrał wakacje z rodziną zamiast z kolegami, wszedłem na jego miejsce. Przygotowałem trasę urozmaiconą, ciekawą i pełną niespodzianek. Jednak niezbyt drapieżną. Jak to mówił Kwinto czy może Duńczyk – ‘z wiekiem spada zapotrzebowanie na zysk, a wzrasta popyt na święty spokój’.

najszybsza przyczepka

Do Gorlic przybywamy około 17. Bazę mamy na dużej stacji benzynowej z luksusowymi pokojami hotelowymi (bez jaj, poziom 3 gwiazdek). Parkujemy auto z przyczepą (wrócimy po nie za kilka dni), zrzucamy sakwy i ruszamy na rowerach do centrum. Gorlice to zadbane, przyjemne galicyjskie miasteczko, które zapisało się na kartach historii świata. Serio. W skrócie było to mniej więcej tak. Wiosną 1915 wojsko austriackie było w fatalnym położeniu, po otrzymaniu kilku łomotów od Rosjan. Ci ostatni przeszli w paru miejscach Karpaty i mogli wkrótce ruszyć do serca monarchii Franciszka Józefa. Austriacy zebrali ostatnie rezerwy i poprosili o pomoc Niemców, którzy w tajemnicy ściągnęli kilkadziesiąt tysięcy doborowego wojska. Wbrew ówczesnej doktrynie wojny pozycyjnej na wyniszczenie przeciwnika, wspólnie przygotowali plan błyskawicznej ofensywy. Gorlice były na głównym kierunku uderzenia. Siły Państw Centralnych ruszyły z taką szybkością i determinacją, że po krwawych walkach przełamały w maju front i w krótkim czasie przesunęły arenę działań wojennych o kilkaset kilometrów. Rosja już się nie podniosła, z czasem zapanowały tam frustracja i nastrój rewolucyjny, a co było dalej, wszyscy wiedzą. Rewolucja, komunizm i cały ten dwudziestowieczny totalitarny syf.

Gorlice

Po pysznej kolacji wracamy i zalegamy na zapleczu stacji. Zapasy uruchomione i można omawiać różne ważne kwestie. Znikąd pojawia się policyjna Nysa (no może VW) i panowie funkcjonariusze uprzejmie radzą, żeby nie szumieć za bardzo. Inaczej z pewnością ktoś zadzwoni i będą musieli podjąć interwencję. A mają lepsze rzeczy do roboty niż spisywanie pacyfistycznie nastawionych podstarzałych rowerzystów. Szumimy więc po cichu.

Gorlice – Dukla

Po śniadaniu zaczynamy właściwe pedałowanie. Przy wyjeździe z miasta od razu jest pod górę, potem w dół i tak cały czas na zmianę. Zmarszczone rubieże Małopolski. Dzięki temu otwiera się przestrzeń, łagodne wzgórza koją oczy, żółte pola i zielone lasy mienią się w słońcu. Nie żeby od razu full romantic, ale takie widoki cieszą każdego normalnego człowieka. Stasiuk pisał, że kto podróżuje, ten żyje wielokrotnie. Chyba wiem, o co mu chodziło. Jadąc rowerem żyje się co najmniej trzykrotnie. W pierwszym życiu ćwiczymy mięśnie i od czasu do czasu wpadamy w trening kardio, walcząc z ograniczeniami własnego ciała czyli jesteśmy w siłowni na świeżym powietrzu. W drugim życiu poznajemy świat, z bliska obserwujemy ludzi, domy, krajobrazy czyli jesteśmy na takim spacerze w przyspieszonym tempie. W trzecim skupiamy się na swojej głowie, mamy czas, żeby zastanowić się nad różnymi sprawami albo zupełnie się wyłączyć i dać jej odpocząć czyli medytujemy lub po prostu tępo patrzymy w dal.

Kawałek za Gorlicami w miejscowości Kryg robi się jak w Azerbejdżanie. Przy drodze pracują mini szyby naftowe. Zasilane prądem pompują czarne złoto. Nie wiem, jaki jest model biznesowy, ale działają. Kiedyś przemysł naftowy kwitł tu na całego, a bogaci nafciarze stawiali w Gorlicach wypasione kamienice. Kolejne miejsce postoju to cmentarz z czasów pierwszej wojny światowej. Austriacy zadbali o poległych i takich małych nekropolii są dziesiątki, jeśli nie setki. Po nazwiskach na nagrobkach widać, jak międzynarodowa była armia austro-węgierska. Rosyjscy żołnierze występują głównie jako NN. W czasie II wojny światowej też miały miejsce w tym rejonie ciężkie walki, ale o tym za kilka dni, już po słowackiej stronie. Upał daje się we znaki, więc uspakajamy zmęczone ciała we wiacie pod sklepem i cieszymy się zimnym piwem.

szyb naftowy
szyb naftowy

cmentarz z I wojny światowej

W miejscowości Nowy Żmigród przecinamy Wisłokę i potem robimy ciężki podjazd do wsi Łysa Góra. Podkarpacie. Widoki jeszcze lepsze niż wcześniej. Zjeżdżamy do Iwli, odbijamy w prawo i przez pole docieramy do wodospadu. Widać jeszcze ślady po ulewach, które kilka dni wcześniej prawie doprowadziły do powodzi. Miejsce jest świetne. Szum wody, cień i pusto. Tutaj kręcono scenę miłosną filmu Wino Truskawkowe (na motywach prozy Stasiuka). Jeśli ktoś ciekawy, można obejrzeć na YT. Nie ma zasięgu, więc sprawdzamy dopiero wieczorem. Oskarowo może nie jest, ale spoko. Czeski aktor rozmawia ze słowacką aktorką po polsku + coś tam od 18 lat.

wodospad na Iwlii

W Dukli najpierw jedziemy obejrzeć sanktuarium św. Jana (z Dukli oczywiście). Żył surowym życiem zakonnym, a już po śmierci podobno odstraszył oblegające Lwów wojska Chmielnickiego i Tuchaj Beja. Pogonił ich siedząc na chmurze czy coś w tym stylu. Po długim procesie kanonizacyjnym świętym ogłosił go polski papież podczas mszy w Krośnie w 1997. Popołudniowe słońce dodaje barokowemu klasztornemu kościołowi urody. Turystów w mieście prawie nie ma. Na dziedzińcu lokalnego muzeum oglądamy eklektyczny zestaw armat. Na rynku dwóch meneli toczy zaciekły spór o butelkę piwa. Młodociani fascynaci motoryzacji rodem z  PRL katują starego Malucha, jeżdżąc nim w kółko po brukowanej ulicy. Znudzone dziewczyny z telefonami w dłoniach okupują ławkę pod neogotyckim ratuszem. Kwintesencja sennego, prowincjonalnego miasteczka. Ewidentnie w pozytywnym sensie. Dla przyjezdnych przynajmniej. Nie wiem, czy ludziom żyje się tutaj dobrze, czy źle czy może średnio. W restauracji na rynku jemy pyszne fuczki łemkowskie (placki z kiszonej kapusty) i pijemy wyśmienite lokalne piwo. Po zakupach w Biedrze zdobywamy obiekt i trochę biesiadujemy, ale bez przesady.

sanktuarium św. Jana z Dukli

Dukla – Komańcza

Szybkie śniadanie i wyjazd. Lecimy kilka kilometrów drogą krajową nr 19, gdzie towarzyszą nam pędzące TIRy. Trasa na Słowację i dalej przez Węgry do Rumunii i Bułgarii. Na szczęście jest pobocze, ale to i tak nieprzyjemne przeżycie.  W końcu odpadamy w lewo i robi się spokojnie. Jesteśmy na pograniczu. Na pograniczu zawsze jest ciekawie. Zwłaszcza kiedy to pogranicze leży w, porośniętych lasami i poprzecinanych rzekami, górach. Kraina Polaków, Łemków i Żydów, wcześniej jeszcze Rusinów, Wołochów czy Węgrów. Historia przeorała te ziemie okrutnie, ale od czego są opowieści, od czego jest wyobraźnia. Zresztą nie wszystkie materialne ślady zostały zniszczone. Są kościoły, cerkwie, stare domy i cmentarze. Kiedy się jedzie rowerem, zwłaszcza pod górę, zdarza się, że niektóre rzeczy umykają. Poza tym warto przed podróżą trochę poczytać. Jedziemy przez dużą wieś Jaśliska i zaglądamy tylko do sklepu. Centrum dawnego miasteczka leży kilkaset metrów od drogi, więc odpuszczamy. Zwłaszcza, że pojawia się w drużynie głód i chęć odpoczynku. Sprawy kultury zeszły na dalszy plan. A tymczasem w tych właśnie niepozornych Jaśliskach był kręcony słynny film Boże Ciało i jeszcze kilka innych.

okolice Jaślisk

Robimy postój na parkingu w pobliżu tzw. Kultowego Miejsca czyli punktu widokowego z wiatą. Z naszej miejscówki też widać całą dolinę i otaczające ją łagodne wzgórza. Można tępo zapatrzyć się w dal… Sięgamy do zapasów. Nie doceniliśmy własnych możliwości, więc Piotruś jest wysłany z powrotem do sklepu po uzupełnienie braków. Spędzamy w tym przyjemnym miejscu ze dwie godziny. Pora ruszać, opuścić Beskid Niski i przywitać Bieszczady. Z rozpytania wiemy, że w rejonie Cisnej i Wetliny pełno ludzi, w Komańczy spoko. Pedałujemy dalej, coraz bardziej wsiąkamy w Drogę, jesteśmy już w 100% na wyprawie. W Polsce kampania po 1 turze wyborów prezydenckich. Mamy ustalone, że nie gadamy o polityce. Przed Bieszczadami odwiedzamy Przedbieszczady. Świetna miejscówka w Wisłoku Wielkim. Stare zabudowania przywrócone do życia, doskonałe kozie sery i pierogi z maślanką... Objadamy się tymi dobrami, po czym najnormalniej w świecie idziemy w kimę. Na ławce, w fotelu… Pan właściciel mówi, że to normalne. Luz. No i można tu spotkać celebrytów niczym w centrum handlowym Sadyba w Warszawie. Mijamy Rojka i Preisnera.


gdzieś w drodze

Dzień kończymy długim zjazdem do Komańczy. Zmęczenie, czy może nawet trwałe zużycie materiału, powoduje, że koledzy oglądają słynna cerkiew z pewnej odległości, a w kwestii klasztoru, gdzie był internowany prymas Wyszyński, zadawalają się krótką opowieścią. Sklep to co innego. Nie ma opcji, żeby nie zajechać. Po sprawunkach podjeżdżamy do noclegu - do willi PTTK. Po drodze ostrzeżenia przed niedźwiedziami. W recepcji zahaczamy pana z plecakiem. Idzie 11 dzień pieszym szlakiem beskidzkim. Średnia 35 km dziennie. Nasze rowerowanie to przy tym jakiś żart. Po szybkim zakwaterowanie nie ma co czekać. Idzie żurek, zakąska i lokalne nalewki. Nie wszystko jeszcze stracone. To znaczy – ciągle interesuje się nami płeć przeciwna. Zagadują nas dwie atrakcyjne panie emerytki, pełne podziwu dla naszego rowerowego hartu ducha i odwagi. Niestety szybką oddalają się na pokoje. Jaca, jak wspomniałem wcześniej, jest artystą rockowym. Tyle lat na scenie, więc słuch już nie ten. Poza tym zawsze ma sporo do powiedzenia, więc jest głośno. Reszta próbuje się przebić, więc robi się jeszcze głośniej. Istnieje na to sposób. Zabawa w króla ciszy – kto pierwszy coś powie, ten głupek (ten syf w tradycyjnej wersji gry) albo płaci pozostałym po dyszę, ewentualnie zakład jest o fakt lub o honor.

cerkiew w Komańczy



Komańcza – Stropkov

Dzisiaj ma padać po południu, więc warto szybciej dojechać na miejsce. Naszym celem jest Stropkov na Słowacji. Miasteczko, o którym niewiele wiadomo. Okaże się, że nic w tym dziwnego. W przeciwieństwie do Svidnika na przykład. A więc wyjeżdżamy z Komańczy główna drogą na Cisną i za jakiś czas odbijamy w prawo do granicy. Kilka kilometrów podjazdu, po drodze Radoszyckie Źródełko. Granica polsko – słowacka biegnie grzbietami i tak jest od zawsze (tzn. kiedyś była to granica polsko – węgierska). Historycy nie odnotowują poważnych sporów w tej kwestii. A teraz to już w ogóle nie ma żadnego tematu. Mija się tablicę Slovensko i tyle. Ciekawostka - pobliską trasa kolejową przez Przełęcz Łupkowska jechał na front wojak Szwejk. Na granicznej górze łapiemy oddech, uzupełniamy płyny i lecimy 10 km w dół do Medzilaborce. Miasteczko słynnie z muzeum Andy Warhola. Przodkowie artysty pochodzili z tych okolic. Chłopaki idą oglądać sztukę nowoczesną, a ja pilnuję rowerów. Byłem tu już kiedyś.


podjazd do granicy


muzeum Warhola

Medzilaborce to centrum kultury rusińskiej czyli takiej mniej więcej ukraińskiej, łemkowskiej czy bojkowskiej. Mieszkańcy to głównie grekokatolicy i prawosławni. W tym regionie Słowacji, najbiedniejszym w całym kraju, żyje też duża społeczność cygańska. To wszystko nadaje kolorytu tym ziemiom, chociaż wiejska zabudowa jest tu brzydsza niż w Polsce. Zdecydowanie mniej też małego biznesu – sklepów, warsztatów itp. Co z kolei skutkuje mniejszą szyldozą. Powiedzmy, że jest remis w kwestiach estetycznych w meczu Polska – Słowacja.

Prognozy się sprawdzają i zaczyna padać. Deszcz obsychający, więc nie ma dramatu. Wyjeżdżamy z miasteczka i wybieramy podrzędną drogę nr 575. Robert ma kolejny problem ze szprychami, więc robimy przerwę techniczną. Przed nami jeszcze jeden większy podjazd leśną szosą. Dalej już z góry. Wpadamy do pierwszej wsi i rozglądamy się w celach konsumpcyjnych. Knajpa zamknięta, ale są ławy i stoły na zadaszonym tarasie. Właśnie lunęło. Sklep jest obok, więc mamy zaopatrzenie. Przebojem wyjazdu jest wędzony osobiście przez Robsona boczek. Przestaje padać. Trochę nie chce się ruszać po posiłku. Obserwujemy lokalne życie. Występuje w szczątkowej formie. Atmosfera i entourage polskich lat dziewięćdziesiątych gdzieś w okolicach Sławna. Tyle że tu są góry. Jedziemy. Po kilku kilometrach znowu łapie nas deszcz. Postój przy kapliczce i potoku. Po kolejnej godzinie wpadamy do Stropkova. Zabrakło 200 metrów i moczy nas oberwanie chmury. Czekamy pod klatką blokhausu z lat 70-tych. Styl ten co wszędzie w tej części Europy – coś jak 4-piętrowe bloki na Kołobrzeskiej w Gdańsku, gdzie mieszkali nasi koledzy Rafał i Jarek. Jeszcze 2 kilometry i zdobywamy obiekt. Penzion Nezabudka czyli Niezapominajka. Wydaje się, że nikogo nie ma – późnym wieczorem okaże się, że to pozory.


na Słowacji

Jesteśmy w mateczniku drużyny piłkarskiej Tesla Stropkov. No niestety to nie Elon Musk sponsoruje klub, a lokalna fabryka domofonów. Póki co chłopaki grają w 3 lidze, ale na pewno są szanse na awans. Główną atrakcją miasta jest ZOO. Nie idziemy. Po obmyciu i aperitifach udajemy się do centrum. Po drodze Robert odstawia rower do naprawy i już nie będzie problemów. Polecam serwis rowerowy PKP Auto sro przy ulicy Hlavnej (czyli Głównej).

Stropkov ma wszystko co trzeba – ogarniętego pana w warsztacie rowerowym, rynek, ładny kościół, równie ładną cerkiew, sklepy i świetną restaurację przy fontannach z widokiem na okoliczne wzgórza. Kulinarne marzenia Jacy częściowo się spełniają, choć nie bez przeszkód. Jest zimne piwo w schłodzonym kuflu oraz zupa czosnkowa. No i knedliki. Te ostanie podane z grzybowym sosem zamiast z mięsem. Pani kelnerka oznajmia z lekką nutą politowania, że kucharz wyjątkowo dla Bodka przygotował to danie, bo tak się po prostu nie jada. Wcześniej trwały kilkuminutowe negocjacje nad formatem posiłku. Na liście do odhaczenia jest jeszcze gulasz. Bez tego wyjazd będzie nieudany.

Po doskonałym jedzeniu, w równie doskonałych nastrojach wpadamy do Tesco, co skutkuje zakupem zbyt ambitnych ilości różnych dóbr na dziale monopolowym. Wieczorna impreza w hotelu odbywa się w pokoju Jacy i Piotrusia, a może Grzesia i Roberta (papużki nierozłączki, wiadomo). Już nie pamiętam. Na pewno uruchomiony jest głośnik i moja playlista na Spotity. Wydawało się, że hotel jest pusty… O północy bez pukania wpada duży pan w pidżamie i stanowczo prosi o spokój. Przenosimy się do innego pokoju…

Stropkov – Smilno

W związku z tym, że formuła wyprawy powstała na tydzień, może dwa przed terminem, nie miałem zbyt wiele czasu na analizę mapy. Stąd dzisiejszy etap Stropkov – Smilno. O matko! Trochę znikąd donikąd i to jeszcze nie najkrótszą drogą. Wbrew pozorom atrakcji tego dnia jednak nie zabraknie.

Po obfitym śniadaniu w Niezapominajce, wracamy kilka kilometrów wczorajszą trasą. Chcę uniknąć głównej szosy, gdzie może nie być pobocza. Odbijamy w drogę 3586. Taki numer gwarantuje, że jest wąsko, asfalt dziurawy, a podjazdy i zjazdy ostre. Na dodatek nie kupiliśmy wody w mieście, a po drodze sklepu ni hu, hu. Wszystkie te niedogodności rekompensowane są prawie zerowym ruchem samochodowym i sielskimi widokami. Docieramy w końcu do międzynarodowej trasy, tej którą przez chwilę jechaliśmy z Dukli jeszcze po polskiej stronie. Rzut oka na cerkiew w Ladomirowej, cztery kilometry w towarzystwie pędzących TIRów i stajemy przy pomniku czołgistów. W tym rejonie w 1944 roku rozegrała się wielka bitwa pancerna, gdzie wojska radzieckie przebijały się na pomoc słowackim powstańcom. Sprawa jest dosyć kontrowersyjna. Podobno Stalin specjalnie wysłał na śmierć oddziały złożone gł. z Ukraińców, Słowaków i innych nierosyjskich narodowości, żeby przetrzebić niepewny element w swojej armii. Powstanie upadło i tak. Trochę wyżej u podnóża gór znajduje się tzw. Dolina Śmierci, gdzie na polach stoją wraki czołgów. Namawiam kolegów, żeby tam podjechać. Bezskutecznie. Włazimy na pomnik, pstrykamy zdjęcia i kierujemy się do pobliskiej restauracji, gdzie wydane jest doskonałe, zimne piwo oraz pożywna zupa.

cerkiew


bitwa

Wjeżdżamy do Svidnika. Samo miasto jest brzydkie, ale ma kilka niewątpliwych atrakcji. Po pierwsze - skansen Rusinów czyli z grubsza słowackich Ukraińców. Po drugie - muzeum militarne z dużą kolekcją uzbrojenia z okresu II wojny światowej. Po trzecie - dwie nowoczesne cerkwie umiejscowione pośród blokowisk - tak jak u nas strzeliste, nieco kiczowate kościoły budowane w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Poprzestajemy na oglądzie zewnętrznym i zaliczamy supermarket. Będzie padać, więc grupa ma ciśnienie na jazdę, żeby jak najmniej zmoknąć. Wyjeżdżamy z miasta szeroką arterią, ruch na szczęście niewielki.

cerkiew w Svidniku

Po kilkunastu kilometrach odbijamy w lewo. Boczna, wąska droga wśród lasów i stromych pagórków, poprzecinana strumieniami – oznaczona jako szlak rowerowy. Bardzo tu ładnie, zwłaszcza, że za kilka kilometrów czeka na nas Eden House – obietnica odpoczynku i posiłku. Brakuje 3 kilometrów. Dopada nas rzęsisty deszcz. Kompletnie mokrzy (nie chciało się już zakładać przeciwdeszczowych ciuchów) przybywamy do wioski Dubova. I dupa. Eden House otwarty od 17. Robimy bazę naprzeciwko na przystanku PKS. Trochę ciasno. Trzech z nas jest XXL, Robson to XL, tylko Grześ coś między M a L. Przebiórka, przekąska resztek boczku, przepitka. Siedzimy… Nic się nie dzieje. Do noclegu niedaleko, więc bez sensu się spieszyć. Tym bardziej, że co chwilę pada. I tym momencie objawia się słowacka gościnność oraz empatia dla rowerzystów. Drzwi po drugiej stronie ulicy się otwierają i pan właściciel daje znać, że Eden House stoi przed nami otworem. Okazuje się jednak, że nie ma nic do jedzenie. Generalnie w okolicy jakieś szczątkowe ilości turystów, dlatego kuchnia nieczynna. Gospodarz oferuje w zamian oglądanie powtórek wyścigów kolarskich na Eurosporcie, zimne piwo i rajskie domowe destylaty. Po 2 godzinach relaksu, pora się ruszyć, bo robi się zbyt błogo i jednocześnie dopada nas gastrofaza.

Gdybym wiedział, to co wiem teraz, trochę inaczej zaplanowałbym etapy na Słowacji. Umyka nam Berdejov, a to podobno bardzo ładne miasto. Tymczasem kierujemy się do Smilna. Odbijamy z naszej podrzędnej drogi w jeszcze mniej uczęszczaną. Etap niby krótki, ale jesteśmy dosyć złachani. Górki, upał, deszcz, nieregularne posiłki, używki… W naszym pensjonacie są na śniadanie, obiad i kolację te same zestawy – jajecznica lub parówki. Zamawiamy to i to dla każdego + oczywiście zimne piwo w kuflach. Potem zasłużona drzemka w pokojach. Wieczorem jest ognisko we wsi, ale znowu pada i wolimy zostać na obiekcie. Tym bardziej, że jesteśmy sami. Szkoda tylko, że odcięto nam dostęp do baru. Mamy jednak swoje zapasy na czarną godzinę.

Smilno – Bartne – Gorlice - Gdańsk

Ostatni dzień rowerowy. Wiadomo, że będzie w pierdol i że będzie terenowo. Raczej wiadomo, że będzie pięknie. Rzeczywistość potwierdzi te założenia z pełną siłą. A więc po ponownym zjedzeniu parówek i jajecznicy ruszamy w kierunku granicy. Mała góra i długi zjazd. To miał być nasz wczorajszy podjazd, ale dzięki przytomności umysłu tymczasowego Komandora (piszę o sobie) jechaliśmy mniej drapieżną i chyba bardziej urokliwą trasą.

W Niżnej Poliance jest stara cerkiew i klasztor – tylko rzucamy okiem z siodełek. W sklepie kupujemy wodę i odbijamy w lewo do granicy. Podjazd ciągnie się kilka kilometrów i momentami zabiera oddech. Przełęcz Beskid nad Ożenną. Robimy Lechię (zdjęcie z szalikiem ulubionego klubu), żegnamy przyjazną Słowację i lecimy w dół do pierwszej wsi. Nie ma sklepu, więc nie będzie piwa. Są za to ukwiecone łąki. Hektary łąk gęsto pokrytych różnokolorowymi kwiatami. Nigdy czegoś takie nie widziałem. Pedałujemy spokojnie zachwycając się letnią, bujną przyrodą. Beskid Niski od pierwszych minut na polskiej ziemi oszołamia. Nie wiem z czego to wynika, ale po tej stronie gór jest bajecznie. Na Słowacji było pięknie, ale nie tak jak tutaj.

Lechia na granicy

Za Wyszowatką kończy się asfalt. Polna droga wiedzie zboczem wzgórza wśród pól i łąk, na których pasą się stada owiec. Zapach siana, ziół i wonnych kwiatów. Katolickie i prawosławne kapliczki. Słychać tylko szum wiatru, chrzęst rowerowych kół na piaszczystej drodze, no i ewentualnie skrzypienie łańcucha. Takie mały zachwyty definiują podróż rowerem, są istotą rzeczy. Dojeżdżamy do brodu na Wisłoce. Dalej wzdłuż rzeki. Po lewej stronie mijamy Czarne (stąd wywodzi się nazwa wydawnictwa) i wjeżdżamy do Magurskiego Parku Narodowego. Kolejny bród. Pierwszy atakuje Grześ – ma kompaktową sylwetkę, wyrywne nogi i tak jak Jarosław Psikuta ‘zajebiście silną psychikę’. Udaje się przejechać. Reszta też daje radę, opanowując poślizgi i zachwiania. Znowu rzeka – cały czas ta sama Wisłoka. Tym razem Robert zalicza wywrotkę. Znosi go na głębszą wodę i jeb. Podpiera się rękami, więc spoko. Kolejny upadek jest już bardziej spektakularny. Przednie koło ucieka i Jaca zwala się w zimny nurt. Masywna wywrotka. W końcu i mi przychodzi zapłacić za ostrą jazdę po kamlotach. Łapię gumę. Robimy postój w celu naprawienia koła i wysuszenia mokrych rzeczy.

sielskie widoki


bród

Znowu bród. Bez start. Wychodzimy do szerokiej, pokrytej wysoką trawą doliny. Dawna wieś Nieznajowa. Szok. W polu stoją drewniane drzwi do nieistniejącej miejscowości. W drugiej połowie lat 40-tych, w ramach przesiedleń do ZSRR i akcji Wisła, Beskid Niski opustoszał. Komunistyczne władze nie niuansowały rzeczywistości. Łemków też wysiedlono mimo że UPA miała tutaj nikłe poparcie, a ludność w okresie międzywojennym masowo przechodziła z wyznania grekokatolickiego na prawosławne. Chcieli zachować swoją tożsamość w dystansie do opcji pro-ukraińskiej.

Magurski Park Narodowy


drzwi do nieistniejącej wsi

Zgodnie z zasadą ‘lubię zgubić się nawet z mapą’, nieświadomie obieram inny kierunek niż planowałem wcześniej. Szutrowa droga w kwietnej dolinie wśród leśnych wzgórz sama prosi się, żeby nią pojechać. Po 2-3 kilometrach dojeżdżamy do asfaltu i dopiero wtedy orientuję się, że coś jest nie tak. Zmiana trasy. Tym lepiej, bo czekają nas dodatkowe wrażenia. Ciągniemy szosą do Świątkowej Wielkiej, gdzie oglądamy starą, drewnianą cerkiew zamienioną na kościół. W końcu jest sklep. Pierwszy po 25 km od granicy. Można uzupełnić płyny, bo nastroje już trochę siadały. Przydrożna tablica informuje o restauracji z pstrągami. I to na naszej trasie. Docieramy tam wczesnym popołudniem. Cudowne miejsce. Ryby z własnych stawów w kilkunastu odsłonach. Grześ zamawia białe wino. Miejscówka na końcu świata, a ludzi sporo. Przed nami przełęcz Majdan. Dobraliśmy już wysokości, ale zostało jeszcze 200 metrów przewyższenia pieszym szlakiem (lub MTB). W końcu będzie można potrudzić się pchając rowery po błocie i kamieniach.

Kawałek da się jechać, bo to dolina kolejnej nieistniejącej wsi – Świerzowej Ruskiej. Większość mieszkańców przesiedlono do ZSRR w ramach ‘dobrowolnej repatriacji’, tych co zostali dotknęła akcja Wisła. Po 500 latach miejscowość przestała istnieć. Chwila zadumy i w drogę. Leśny szlak przecinają liczne strumienie. Można iść brodem albo skorzystać z drewnianych mostków. Turystów praktycznie nie ma. Robimy postój nad rzeczką. Przed nami tylko las, więc można sięgnąć do zapasów, wsłuchać się w szum wody i zapatrzeć w bujną zieleń. Cudownie kontempluje się zawartość metalowego kubka i dziką przyrodę, ale trzeba się przemieszczać, żeby dotrzeć do Bartnego przed zmrokiem. Ścieżka robi się stroma i błotnista. Każdy ciągnie swoim tempem. Przed przełęczą jest schron turystyczny, gdzie można odpocząć i przybić sobie pieczątkę. Wisi na sznurku przy wejściu. W końcu osiągamy najwyższy punkt dzisiejszego dnia 630 metrów n.p.m. Zrobiliśmy razem 600 metrów w górę. To już coś. Przy zjeździe jest wiata, gdzie robimy jeszcze postój na zjedzenie resztek z sakw – trochę chleba i mielonka.

mostek na podejściu do przełęczy

Bartne to wieś z bogatą historią, słynąca miedzy innymi z kamieniarstwa. Tak jak wcześniej opisywane miejscowości była wysiedlona, ale po 1956 część mieszkańców powróciła i kultywowana jest tutaj tradycja łemkowska. Cerkiew prawosławna jest czynna, grekokatolicka zamknięta. Powyżej drogi znajduje się cmentarz z licznymi kamiennymi krzyżami. Docieramy na obiekt, ale nie ma gospodarzy. Młody chłopak kieruje nas na poddasze i wyjeżdża. W końcu zjawia się pani właścicielka. Robimy losowanie. Robson wygrywa (może raczej przegrywa). Ma załatwić, żeby ktoś z nim pojechał do najbliższego sklepu – 15 km. I załatwia. Ostatni wieczór na wyprawie. Trochę żal, że to już koniec. Tylko dla Jacy wyjazd jest częściowo nieudany, bo nie zjadł na Słowacji gulaszu…

Rano zjeżdżamy do Gorlic i już o 10.00 startujemy autem do Trójmiasta. Żegnamy Beskid Niski. Szczerze polecam tę piękną krainę. Historia obeszła się z nią bezwzględnie, ale teraz rządzą tu święty spokój, szacunek dla przeszłości i dzika przyroda.

tymczasowy Komandor

kwietna drużyna


Witos

Komentarze

Popularne posty