Dolny Śląsk i Ziemia Lubuska 2021

Trasa: Jedlina Zdrój - Lubawka - Jelenia Góra - Żagań - Świebodzin

Uczestnicy: Komandor, Jarul, Grześ, Jaca Właściwy, Jaca Niewłaściwy, Tolek, Rafa, Marian, Mariusz, Robson, Tom, Wojtek, Paweł, Witos

Dystans na rowerach: 250 km 

nasz oddział

Covid spowodował, że jedziemy na ‘ziemie odzyskane’ zamiast na ‘ziemie utracone’. Te drugie czyli zachodnie Karpaty na Ukrainie odwiedzimy za rok. Teraz czeka na nas Bóbr z przyległościami.

Tradycją tego bloga jest krótka notka o każdym uczestniku wyprawy. W tym roku stawiamy na ilość, więc poniższy fragment jest dosyć długi i może być interesujący wyłącznie dla najbliższej rodziny lub ewentualnych psychofanów któregoś z kolegów.

Na czele naszej lotnej brygady stoi jak zwykle Komandor. W tym roku zebrał liczne pospolite ruszenie i na manewry skierował nas w rejon Dolnego Śląska oraz Ziemi Lubuskiej. Jak wiadomo ćwiczą tam najlepsze jednostki wojska polskiego oraz sojuszników. Komandor to taki rowerowy generał Patton. Prze do przodu, dba o swoich ludzi i ma prosty przekaz dla oddziału ‘Naprzód, naprzód. Nie słuchajcie swoich lęków’.

Jarul jest jak izraelski żołnierz. Sabra czyli opuncja. Z wierzchu kłujący, w środku soczysty i słodki (w sensie, że dobry człowiek). Wyróżnia go kask z przyłbicą oraz analityczny umysł. Komandor twierdzi, że powinien być dyrektorem banku.

Rafa (pluton rozpoznania cyfrowego) pełni w naszym oddziale funkcję drona. Siedzi na rowerze o metr wyżej niż pozostali, jest zajebany elektroniką i dzięki temu kontroluje obszar w promieniu 3 kilometrów. Zna się też trochę na oponach.

Jaca Właściwy – kontrwywiad. Jeśli ujawniłbym więcej szczegółów, musiałby mnie zabić.

Jaca Niewłaściwy to skrzyżowanie Gustlika ze Szwejkiem. Przejął zawołanie od tego drugiego – ‘Otom i ja. Poproszę piwo.’ Słabo gra w króla ciszy i lubi pyknąć (zresztą jak większość oddziału).

Paweł - członek grupy rekonstrukcyjnej Husaria z Małego Kacka. Zwany również Gandalfem Białym. Bezkompromisowy krytyk Mordoru. Wierny zasadom – prawie nigdy nie zdejmuje kamizelki odblaskowej.

Marian – plutonowy ‘tubowy’, wozi JBLa na bagażniku i non stop puszcza muzę. Samozwańczy psycholog oddziału. Jeśli masz problem mentalny, podjeżdżasz do niego i prosisz np. o koncert Pink Floyd z Pompejów. Po kilku minutach słuchania progresywno - psychodelicznego rocka z przełomu lat 60-tych i 70-tych, przyspieszasz (ewentualnie zwalniasz), a kłopoty mijają. Poza tym Marian to najbardziej wysportowany członek grupy.

Tom – członek Gwardii Narodowej stanu Wisconsin. Lekarz z zawodu, rowerzysta z zamiłowania. Rotacyjnie wzmacnia wschodnią flankę NATO. Cechuje go wzorowa postawa – wszystko mu się podoba, wszystko smakuje i wszystkich lubi.

Grześ – kasa pancerna oddziału. Sumienny kwatermistrz, lubi wino, kobiety i śpiew. Kto nie lubi? Ma bardzo dobre kontakty w Bundeswehrze. Prawdopodobnie to on stoi za decyzją sprzed kilku lat o zakupie przez Polskę Leopardów.

Tolek sprawuje opiekę medyczną. W razie czego zrobi tracheotomię, poda adrenalinę albo obetnie objętą gangreną nogę. Prywatnie pasjonat geopolityki – rozmach jego koncepcji strategicznych budzi zazdrość kolegów. Podczas jazdy nie lubi tłoku i trzyma się trochę na uboczu. Ożywa wieczorem.

Robson to typowy członek oddziałów specjalnych. Zarośnięty, wyluzowany i podoba się dziewczynom. Specjalista od misji zagranicznych w ciepłych krajach. Chyba dlatego coś mu się popieprzyło i zabrał w Bory Dolnośląskie kamuflaż tropikalny.

Mariusz zwany Marianem łączy funkcje kierownika wydziału prawnego i sekretarza wydziału kultury. Jego orężem jest słowo. Rozjedzie czołgiem elokwencji każdego przeciwnika. Całe szczęście, że jest po naszej stronie.

Wojtek – operator Formozy. Doświadczony żołnierz, z niejednej kuchni polowej grochówkę na boczku jadł. Musi szybciej spadać z manewrów, bo ma ważną naradę w Belwederze. Tajemnica państwowa, ale są przecieki, że chodzi o większe wsparcie finansowe dla nurków.

Witos – adiutant Komandora. Absolwent Akademii im. Rowerzystów Wyklętych. Chorąży brygady.

O nieobecnych nie mówi się źle, ale dezercja powinna być surowo karana. Do stopnia szeregowca zostali zdegradowani Piter, Kuba oraz Arkadiusz. Dodatkowo muszą wpłacić na fundusz wiadomo jaki po 100 ziko.

Gdańsk – Jedlina Zdrój

Właściwe rowerowanie zaczynamy w Jedlinie Zdrój, na drugim końcu Polski, więc trzeba tam jakoś dojechać. Zbieramy się w pociągu Heweliusz relacji Gdynia – Wrocław i w pierwszej kolejności witamy gościa zza oceanu. Tomasz skończył robotę o 3 pm w Milwaukee stan Wisconsin, zrzucił kitel, powiesił słuchawki na wieszaku, wylogował się z portalu e-pacjentUSA i z dzikim uśmiechem pognał do domu. Chwycił juki, fajki i browary i za chwilę był już na hajweju do Chicago. Potem z górki – opóźnienie samolotu, test na covid, przesiadka, test na covid, kłótnia z obsługą lotniska we Frankfurcie czy innym Amsterdamie, test na covid, śniadanie na kolację, obiad na śniadanie, zmiana amerykańskiego pm na europejski am i po 30 godzinach, z piwem Kasztelan w dłoni, pojawił się u rodziny we Wrzeszczu. A teraz melduje się właśnie na stacji PKP i oddaje pod dowództwo polskich sojuszników. Przerzut wojsk na wschodnią flankę NATO mamy przećwiczony.

Tymczasem ma miejsce pierwsza wpadka logistyczna - nasze zapasy wiadomo czego kończą się gdzieś między Tczewem a Laskowicami Pomorskimi. Przechodzimy do planu B. Piwo Korona Olbrachta w Warsie. Jak by ktoś pytał – tylko opcja awaryjna. After six ałers szybki czejndż we Wrocławiu, tłok w pociągu do Wałbrzycha, Żabka, taxi i oddział kwateruje się w hotelu Browar w Jedlinie-Zdrój. Fucking awesome place... Zdrój jest otwarty, więc bez zbędnej zwłoki przystępujemy do gaszenia pragnienia, testowania kotletów i wieczornej biesiady. Przyłączają się sąsiednie stoliki, idzie na grubo…

przed hotelem w Jedlinie

Jedlina Zdrój – Lubawka

Poranek zaczynamy od mozolnego zbierania do kupy członków oddziału, rowerów i sakw. Kilkukrotne ‘kolejno odlicz’ daje marne rezultaty. Dopiero po śniadaniu, na wezwanie przez megafon do aperitifu, wszyscy stawiają się przy recepcji. Strat w ludziach i sprzęcie brak. Jako adiutant Komandora trasę znam na pamięć, więc ruszam bez zbędnej zwłoki. Słyszę z tyłu odgłosy kolejnych rowerów. Zaczyna się. Here I am on the road again… Pogoda idealna, wokół zielone wzgórza, koła radośnie toczą się po asfalcie, endorfiny uderzają do głowy. Kto nie próbował, niech to zrobi. Cudowne uczucie – ruszamy na wyprawę…

Po kilku kilometrach jest odbicie w górę w drogę 380. Zatrzymuję się i przeliczam skład. Siedem. Powinno być czternaście. Część pojechała w stronę Wałbrzycha, część w ogóle nie wiedziała, gdzie jedzie, część się zagapiła. Jak tak dalej pójdzie, Komandor jeszcze dzisiaj siądzie w rowie i zapłacze nad swoim losem albo najzwyczajniej w świecie ucieknie. Po pół godzinie pedałujemy w komplecie, żeby po 2 km zrobić postój. Piwo, siku itp.

Po zdobyciu małej przełęczy w Rybnicy Leśnej, decydujemy się na drogę w lewo w kierunku schroniska Andrzejówka. Kilku kolegów odwiedza miejsce zwane U Zbója – mają jakieś pijacko – romantyczne wspomnienia. Reszta nie ogląda się na sentymenty, tylko z mozołem pokonuje podjazd. Na górze sporo ludzi. Fajne miejsce – dobry punkt startowy na okoliczne szlaki, niezły wyszynk i widoki. Po spędzenie godziny na łące lecimy w dół do Sokołowska.

Miejscowość powoli wraca do dawnej świetności (z naciskiem na powoli), kiedy była słynnym na całą Europę kurortem sanatoryjnym. Niektórzy twierdzą, że Davos czerpało inspirację właśnie stąd. Siedzimy pod kinem Zdrowie i kontemplujemy rzeczywistość. W latach pięćdziesiątych mieszkał tu młody Krzysztof Kieślowski i podobno, podglądając filmy w rzeczonym kinie (nie miał kasy na bilety), postanowił zostać reżyserem. Miejska legenda, ale może jest w tym ziarno prawdy. Spod kina przenosimy się do kawiarni i wrzucamy serniki z kawą.

kino Zdrowie

sanatorium

Kolejna miejscowość to Mieroszów. Każde miasto na Dolnym Śląsku dostawało jakieś grube bęcki na przestrzeni wieków, ale tutaj chyba było wyjątkowo ciężko. Wojny husyckie, trzydziestoletnia, śląskie i co tam jeszcze. Oczywiście największe spustoszenie przyszło pod koniec II wojny światowej. Z tamtego świata zostało ledwie kilka budynków. Za to nieodległy Krzeszów to obowiązkowy przystanek dla każdego, kto będzie w tej okolicy. Opactwo Benedyktynek (d. cystersów) to piękne, barokowe szaleństwo. Na zewnątrz i w środku. Warto usiąść na ławce, przyjrzeć się szczegółom bazyliki i pozostałych budynków czy poobserwować pielgrzymów odwiedzających sanktuarium Matki Boskiej Łaskawej.

Krzeszów z drogi


Krzeszów

Podczas kontemplacji sacrum prowadzimy dyskusję na temat profanum. Jemy teraz czy już na obiekcie? Wygrywa opcja 2. Jedziemy do Lubawki. Najpierw leśny podjazd, potem zjazd prosto do tej granicznej miejscowości. Sporo budynków się zachowało, więc szanse na odzyskanie uroku przez to miasteczko są. Nas interesują przede wszystkim placki po cygańsku i zimne piwo, tutaj koncentrujemy uwagę. Po kolacji przenosimy się do VIP lounge czyli kanciapy z telewizorem i wyjściem na podwórko. Można palić.


Lubawka – Jelenia Góra

Rano łapiemy Bobra. Szlak rowerowy wzdłuż rzeki Bóbr oznaczony jako ER-6. Jedzie się przyjemnie przez spokojne wioski, łagodne pagórki i zielone pola. Odpoczywamy przy słupie granicznym z 1577 roku, który rozdzielał ziemie jakichś możnowładców. Rzeka w niektórych miejscach rozlewa się szerzej i kusi. W końcu zapada decyzja o kąpieli. Na zwiady idzie naczelny nurek Wojtek, dołącza Grzegorz. Pluskają się w lodowatej wodzie tylko chwilę. Reszta wyleguje się na trawie.

Lubawka

gdzieś na trasie

Po drodze wpadamy na kawę, ciastka i lody do Kamiennej Góry. Wyjątkowo sprawnie radzimy sobie w sytuacjach typu ‘zamówienie w kawiarni’. Każdy zamawia, a Grześ płaci za całość. Jeśli ktoś za długo się waha, dostaje przydział z urzędu. Trochę się już otrzaskaliśmy w świecie. W Kamiennej Górze jest kilka ciekawych miejsc, ograniczamy się tylko do rynku i lecimy dalej wzdłuż Bobru. Po drodze można odbić do kolorowych jeziorek, ale podobno są nieco przereklamowane. Po 15 kilometrach wspinamy się boczną drogą do Miedzianki, gdzie czeka nagroda. Browar, serwujący zimne piwo i wspaniałe widoki na Śnieżkę.


w drodze do Miedzianki

Po odpoczynku spadamy w dół do Janowic. Karczma Mamarosa. Pani właścicielka jest gotowa. Z pieca właśnie wychodzi karkówka. 14 chłopa może najeść się do woli. Po posiłku leżakujemy nad rzeką i obserwujemy wędkarzy. Machają wędką z przynętą, zanurzają w wodzie i wyciągają. Jak coś złapią, wypuszczają. Hmm... Kolejny odcinek to wyjątkowo malownicza kręta droga wzdłuż Bobru u podnóża stromej góry upstrzonej skałami. Przed Jelenią Górą zatrzymujemy się jeszcze przy popadającym w ruinę pałacu w Bobrowie. Z kolei zamieniony na luksusowy hotel pałac w Wojanowie bojkotujemy, bo na bramie wisi znak z przekreślonym rowerem.


narada pod pałacem

W Jeleniej śpimy w domkach na campingu. Procedura jak zwykle. Wstępne zakupy w Żabce, główne w Biedrze, dodatkowe również w Biedrze, bo jest obok. Jakoś ogarniamy, kto gdzie śpi i symultanicznie oglądamy mecz siatkarzy oraz Poranek Kojota w telewizji. Wiadomo – ‘szef wszystkich szefów - Krzysztof Jarzyna ze Szczecina’. Do nas pasuje bardziej – ‘zawsze chętnie opierdolę coś na ciepło’. Biesiada przekracza nieco ogólnie przyjęte normy campingowe…

Jelenia Góra – Bolesławiec

Rano w podgrupach udajemy się do Maca na śniadanie i dalej do Parku Krajobrazowego Dolina Bobru. Jedziemy wąską leśną ścieżką. Z lewej strome zbocze lub skały, z prawej kanion rzeki. Jest rześko i pięknie. Po kilku kilometrach kompania Alfa zajmuje pozycje na tarasie Perły Zachodu. Pijąc piwo oraz zajadając frytki czeka na rozwój wypadków. Kompania Bravo z niewiadomego powodu wybrała trasę druga stroną rzeki czyli w pierdol na własne życzenie – błoto, kamienie, korzenie, mchy i porosty. Jeden trochę bardziej bystry czyli Paweł odłączył się i przybył z lekkim opóźnieniem do nas. Zajmujemy miejsce z widokiem, czekamy i liczymy, że koledzy pojawią się na moście, zmuszeni potem targać rowery kilkadziesiąt metrów po górę. A my będziemy ich oceniać niczym jury w Tańcu z gwiazdami. Okazuje się, że brną dalej drugą stroną i spotkamy się pod wieżą w Sulęcinie.

trasa w parku krajobrazowym


Bóbr pod Perłą Zachodu

Po krótkim oglądaniu zabytku (to ta wieża w Sulęcinie) ruszamy pod górę, żeby potem zjechać w dół nad Jezioro Pilichowickie. Po kolei mamy tutaj: nieczynną stację kolejową, nieczynny tunel kolejowy oraz nieczynny most (też kolejowy). Ten ostatni stał się sławny, kiedy miał być wysadzony podczas kręcenia kolejnej części Mission Imposible. Ocalał po protestach. Jeśli ktoś ma lęk wysokości, lepiej, żeby na niego nie wchodził – 40 metrów nad taflą czyli więcej niż 10-piętrowy blok. Ostatnim akordem w tych ładnych okolicznościach leśno-jeziorno-inżynieryjnych jest oczywiście karczma nad tamą, gdzie posilamy się przed ostatnim etapem. Jak się później okaże, jednak wcale nie ostatnim.


wieża w Sulęcinie


zapora Pilichowice


dawny tunel kolejowy

dawny most kolejowy

Pałac we Wleniu można pominąć, zamek świadomie odpuszczamy, jak również Lubomierz, gdzie byli kręceni Sami Swoi. Po kilku kilometrach jesteśmy w Pławnej. Tu warto przyjechać. Miejscowy malarz stworzył z wioski ‘ostoję niczym nieskrępowanej sztuki’. Serio – zupełnie nieskrępowanej. Z grubych rzeczy mamy tutaj Konia Trojańskiego oraz Arkę Noego. Można odwiedzić gród rycerski albo dowiedzieć się czegoś w zamku legend śląskich. Wszędzie stoją gigantyczne rzeźby (czy raczej drewniane konstrukcje) zwierząt, kransoludów, rycerzy czy innych postaci niczym z obrazów Dudy-Gracza. Symfonia twórczego szaleństwa.


uwaga duchy

Pławna

My jesteśmy jednak w innej zonie mentalnej. Okazuje się, że nie ma noclegu. Właścicielka pensjonatu Gerus wypięła się na nas mimo potwierdzenia rezerwacji w Bookingu. Wolała przyjąć autokar niemieckich emerytów. Dlatego naradzamy się intensywnie, popijając piwo w plenerowym przydrożnym barze. Ciężar rozeznania biorą na siebie Rafa i Jarul, ale w promieniu 20 km nie ma wolnych miejsc. Długi weekend, zniesione obostrzenia, ładna pogoda. Udaje się coś znaleźć w Bolesławcu. Tymczasem Wojciech nas opuszcza, bo ma sprawy u prezydenta.

Jedziemy przyjemną trasą rowerową do Lwówka Śląskiego. Tam kompania Alfa bierze podwozę, żeby ogarnąć noclegi, a kompania Bravo pedałuje. Nie wiadomo po co. Może, żeby nie było czy coś w tym stylu. W każdym razie dzięki zdolnościom negocjacyjnym i organizacyjnym grupy samochodowej udaje się załatwić nocleg, posiłek oraz napitki dla całego oddziału. Pani z pensjonatu Europa wykazuje się europejską wręcz empatią. W sobotni wieczór uruchamia dodatkową pomoc do przygotowania pokoi w drugi obiekcie, bo we właściwym trwa huczna impreza. Rowerzyści przybywają na gotowe.

Bolesławiec – Kliczków

Rano jemy pyszne śniadanie i robimy naradę. W związku z wczorajszymi perturbacjami dzisiejszy nocleg mamy 15 km stąd. Komandor ma plan. Jedziemy do centrum miasta na rynek. Zasiadamy w kawiarni na kawę i lody. Bolesławiec był bardzo zniszczony przez nacierające na zachód wojska radzieckie, ale odbudowa i kolejne renowacje przyniosły dobry skutek, bo całkiem tu ładnie. Trudno nie zauważyć, że to jedno z 2 czy 3 głównych centrów ceramiki w naszym kraju. Na szczęście wszystko jest zamknięte, więc nie trzeba zastanawiać się nad prezentami. Kolejny punkt programu to jedna z top 10 polskich ekstrawagancji architektonicznych czyli hotel Piramida. Jeśli Pławna ociera się o kicz w sposób zaskakujący i kreatywny, tutaj mamy powiatowo-egipskie rokokoko w ekstremalnej formie.

Bolesławiec

hotel Piramida

drugie śniadanie

Oglądamy budynki starej szwalni, robimy dwie dodatkowe rundy dookoła centrum, kluczymy po ulicach bez większego sensu. Być może Komandor prowadzi nas tak, żeby ślad na mapie ułożył się w jakiś napis. W każdym razie po kolejnym postoju około 13 opuszczamy gościnny Bolesławiec i wpadamy do lasu. Znowu zataczamy pętle i spirale po przyjemnych szutrówkach, ale przestrzeni nie oszukasz. Jesteśmy w Kliczkowie. Główny hotel mieści się w wypasionym pałacu, my śpimy w części dla służby, obok stajni. I tak luksusowo.


pałac w Kliczkowie

Jest 16, trzeba coś robić. W restauracji piwo po 15 ziko, więc zostawiamy bagaże i jedziemy na rekonesans oraz zakupy. Kupujemy dużo, a i tak wieczorem zabraknie. Nie wiem, na czym to polega. Zawsze zabraknie. Tymczasem pada pomysł odwiedzenia tamy na Kwisie. Nie wiadomo czy w ogóle istnieje i czy można tam dojechać. Po nieudanej pierwszej próbie większość oddziału udaje się na kebaba. Tylko nieliczny pluton gdzieś tam dociera. Mają niesamowite wspomnienia. Był magiczny betonowy murek, Grześ dramatycznie zgubił okulary, Robson bohatersko je wyłowił. A może na odwrót. ‘Ja cie sune’. Cała reszta bardzo im zazdrości.

Kliczków – Żagań

Rano ruszamy na ćwiczenia poligonowe. Naszym pierwszym celem jest Świętoszów – mekka wszystkich pancerniaków ze wschodniej flanki NATO. Początkowo lecimy lasem po prawej stronie Kwisy, żeby po kilku kilometrach przeskoczyć rzekę i drogę asfaltową na lewą stronę. Brniemy w piachach, odwiedzamy resztki sowieckich bunkrów, Rafał widzi jelenia i przykurzeni pyłem wpadamy do Świętoszowa. Paradise Bowling & Club jeszcze zamknięty, więc odwiedzamy sklep Dino i biwakujemy nad rzeką.

no pewnie

uwaga


na poligonie

niestety zamknięty

piknik nad rzeką

Do Żagania ruszamy główną drogą, jednak szybko uciekamy, bo brakuje pobocza i sporo TIRów. Leśną trasą jedzie się wolniej, ale przyjemniej i przed wszystkim bezpiecznie. Opuszczamy Dolny Śląsk, witamy Ziemię Lubuską. W okolicy są pozostałości obozów jenieckich m.in. słynny Stalag 3, gdzie miała miejsce wielka ucieczka jeńców uwieczniona w filmie pod takim tytułem. Niestety dzisiaj poniedziałek i muzeum jest zamknięte. Szybko dojeżdżamy na miejsce. Śpimy w hotelu Willa Park, który mieści się w dawnym szpitalu. Samo miasto, mimo dawnych zniszczeń, jest odnowione i zadbane. Jemy pizzę w restauracji Zamkowa naprzeciwko Pałacu Książęcego. Wieczorem jak zwykle.


pałac w Żaganiu


Żagań

Żagań – Trzebiechów

Dzisiaj jest najdłuższy etap. Oddział w zwartym szyku opuszcza Żagań, żegna Bobra i zapuszcza się w standardową, środkowoeuropejską rolniczo-nizinno-wyżynną krajobrazową nudę. Poruszamy się gdzieś między Zieloną Górą a Nową Solą. Boczne drogi, dojrzewające łany, świerzop, dzięcielina pała panieńskim rumieńcem... No i podobno są tutaj gdzieś winnice, ale nie trafiamy na żadną. Pedałując w takiej sielance można się zamyślić i wsłuchać w jednostajny szum rowerowych opon lub wstydliwe, z początku ciche, potem narastające, ćwierkanie nienaoliwionego łańcucha.

gdzieś na zachodzie Polski

To cały czas ziemie poniemieckie. 75 lat temu tutaj był nasz dziki zachód. Teraz prawie nie ma różnicy w porównaniu z krajobrazem Mazowsza czy Kujaw. Są stare budynki i cmentarze. Gdzieś tam w Hesji czy Nadrenii żyją ostatni ludzie pamiętający z dzieciństwa to i owo. Są książki, dokumenty, opowieści. Nie wiem czy obecnych mieszkańców to cokolwiek obchodzi. To już kilka pokoleń. Wrośli w tę ziemię, są stąd, tak jak my jesteśmy z Gdańska. Niewątpliwą zaletą ‘spolszczenia’ tych terenów jest to, że w prawie każdej wsi mamy doskonale zaopatrzony sklep – co najmniej 8 rodzajów wódki, 19 rodzajów piwa. To nie żart. W wielu krajach zachodniej i środkowej Europy tego typu przedsiębiorczość nie funkcjonuje.

W miejscowości Ługi robimy zakupy na obiad. Szukamy miejsca, żeby skonsumować pasztety oraz mielonki, kiedy pojawia się miła pani i zaprasza do siebie. Agroturystyka Cichy Staw. Siedzimy sobie elegancko pod wiatą nad stawem, jemy na talerzach i słuchamy opowieści o lubuskich specjalnościach – winie i żużlu. Tymczasem Rafał wyczaił, że jest prom przez Odrę w Milsku i możemy ominąć Zieloną Górę. Komandor ustawił trasę – wybrał wersję malowniczą wzdłuż rzeki.

Nad rzeką zawsze jest ładnie. Jedziemy po terenie zalewowym, w tle zalesione pagórki. Jest gorąco i parno. Zbliżamy się do Odry, wjeżdżamy w las i następuję atak. Największa inwazja komarów w historii wypraw rowerowych, nawet w delcie Dunaju czy nad Dniestrem nie było ich tyle. Mugga nie pomaga. Trzeba po prostu bardzo szybko jechać, skacząc na korzeniach i buksując w piachu. W momencie zatrzymania się natychmiast obsiada człowieka rój krwiożerczych owadów. Do tego fuka na nas borsuk. Przebijamy się kilka kilometrów i w  końcu jesteśmy w Milsku. Odpoczywamy pod mikro sklepem, nawet piwo Lech smakuje w takiej sytuacji. Spoceni, zmęczeni, pogryzieni…


Czekamy chwilę na prom i szybko jesteśmy po drugiej stronie. Po drodze do Trzebiechowa odpoczywamy jeszcze przed sklepem, niektórzy oglądają 2 pałace i 1 dwór. Większość wychodzi z założenia, że po zobaczeniu w życiu ponad 1300 pałaców i około 2100 dworów, nic ekscytującego w tej materii ich nie spotka. Jaca Właściwy zalicza wywrotkę, przydaje się moja apteczka. Lekkie zadrapanie, ale zawsze coś. Zaczyna padać, przekraczamy dystans 80 km i jesteśmy Pod Koziorożcami.


Nie ma żartów. Porządnie wykonana drewniana karczma, kryta trzciną, obok zadbany ogród i przyjemne domki do wynajęcia. Od razu idzie zapotrzebowanie – 13 piw i 13 podwójnych wódek z colą. Podczas zamawiania przy barze nieco deprymuje wbity w nas wzrok wypchanych zwierząt. Zgaduję, że to trofea właściciela m.in. niedźwiedź. Wchodzi pyszne jedzenie i trzeba oddawać szklanki, bo nie wystarcza na następne kolejki. Wieczorem biesiadujemy pod wiatą. To ten wieczór, kiedy robimy koncert życzeń na Spotify. To co czujesz, to co wiesz…


pod Koziorożcami

Trzebiechów – Świebodzin – Gdańsk

Do Świebodzina jest 30 km. Robimy to w 2 godziny. Zdjęcie pod Chrystusem i na dworzec. Kompania Alfa wraca do koszar busem, który normalnie wozi najlepszy rockowy zespół w Polsce. Jaca Niewłaściwy w wolnym czasie zajmuje się muzykowaniem i załatwił transport. Kompania Bravo będzie przerzucona na wybrzeże transportem kolejowym. Podsumowując, jeśli ktoś się zastanawia robić na rowerze Bobra czy nie robić,… robić.


oddział pod opieką


Witos

Komentarze

Popularne posty