Gruzja 2021

Czołówki oświetlają tylko najbliższe kilka metrów. Z lewej strony mamy skały, z prawej gdzieś w dole słychać rzekę. Dochodzimy do jakichś ruin, ścieżka zamienia się w śliską, mokrą pułapkę. Niektóre odcinki pokonujemy na czworaka.

Trasa: Gudauri - Szatili - Atsunta - Napareuli

Uczestnicy: Komandor, Kuba, Witos

Dystans na rowerach: to skomplikowane

Gdańsk – Tibilisi - Gudauri - Ananuri

Dwa lata temu nie dojechaliśmy do Omalo, bo drogę zablokowała lawina. Rok temu nie dojechaliśmy do Omalo, bo wszystko zablokowała pandemia. Do trzech razy sztuka. Tak jak w skoku wzwyż po dwóch nieudanych próbach, na ostatnią podnosimy poprzeczkę. Tym razem atakujemy Omalo z drugiej strony, wcześniej przechodząc przez legendarną przełęcz Atsunta na wysokości 3500 m.n.p.m. Chętnych mało. Tylko Komandor, Kuba i ja. W sumie trudno się dziwić. Takie góry na rowerze są trochę bez sensu…

Lecimy z Gdańska do Tibilisi z przesiadką w Warszawie. Nocny lot, ciasno. Prawie nie śpimy. Posiadamy certyfikaty covidowe, więc odprawa bezproblemowa. Kierowca już czeka, powiedzmy pan Mamuka. Część imion w tej opowieści będzie prawdziwa, część prawdopodobna, część zmyślona. Mamuka to po gruzińsku wschód słońca. Pasuje. Właśnie świta. Trzeba wymienić pieniądze, bo potem w górach nie ma gdzie. Cały rząd kantorów, wszędzie ta sama cena. Który wybrać? Wrzucamy kartony z rowerami do busa i jedziemy.

Tibilisi powoli budzi się do życia. O tej porze jest szare czy raczej beżowe. Mamuka pyta, jak się nam podoba. Pewnie, że podoba. Pięknie położone, trochę zapuszczone, upstrzone ekstrawaganckimi budowlami, nieco przyduszone pandemią, ale żywotne. Momentami pospolite, odstręczające śladami sowieckości, chwilami orientalne, tajemnicze, wręcz magiczne. Kiedy indziej europejskie, zadbane i kosmopolityczne. Ekscytująca mieszanka. Do tego świetna baza turystyczna na każdą kieszeń.

Gapimy się przez auta szybę na miasto, potem na jego przedmieścia. Po lewej w dole Mccheta, dawna stolica Gruzji, po prawej słynny monastyr Dżwari. Spać się chce, więc próbujemy znaleźć wygodne miejsce na siedzeniach. Auto twarde, drogi dziurawe, wszystko huczy i trzeszczy. Koledzy chyba zasypiają, ja tylko momentami ‘łapię oko’. Wjeżdżamy na gruzińską drogę wojenną czyli główny szlak przecinający Wielki Kaukaz. Porządną drogę zrobili Rosjanie, żeby łatwiej przerzucać wojska. Prowadzi do granicy z Osetią Północną czyli z Rosją. Do zbiornika Zhinvali płasko, potem zaczynają się podjazdy. Po 3 godzinach mijamy Gudauri i stajemy na przełęczy Krzyżowej, najwyższym punkcie trasy – prawie 2400 n.p.m.

zbiornik Zvinhali

Mgła, zimno, łeb nawala tak, że ledwo stoję. Kuba też chyba nie w formie. Brak snu, wysokość, głód… Nie wiadomo. Zabieramy się za skręcanie rowerów. Idzie powoli. Mamuka pakuje puste kartony, żegna się z nami i jedzie do Napareuli. Tam będziemy za 9 dni. Dalej zmagamy się z bolesną męką składania sprzętu. Schodzi długo, ale w końcu wsiadamy i ruszamy w dół. Na pobliskim punkcie widokowym spotykamy grupę rowerzystów z Izraela. Rowery na pace luksusowego autobusu… Któryś raz widzimy turystów z Izraela w najdroższych ciuchach rowerowych i zawsze akurat ich sprzęt znajduje się na jakiejś pace. 😊 Śniadanie w Gudauri. Tłusta zupa, chaczapuri, piwo. Nastrój powoli idzie w górę. Jesteśmy w głównym gruzińskim kurorcie narciarskim. Latem niezbyt tu ładnie. Chaotyczna zabudowa, rozkopane zbocza, niedokończone budowle. Zimą, pod śniegiem na pewno wygląda to lepiej.

Lecimy w dół. Droga częściowo w remoncie. Asfalt, żwir, kurz. Niezła zadymka. TIRy z Iranu, Azerbejdżanu, Kazachstanu... Wyprzedzamy lokalne ciężarówki, które nie rozpędzają się za bardzo, bo mogłyby nie wyrobić na zakrętach. Odpoczywamy chwilę pod sklepem. Robi się ciepło. Trasa prowadzi wzdłuż rzeki Aragvi. Długa dolina wśród zielonych wzgórz. Sama jazda jest mało przyjemna, bo co rusz brakuje pobocza i trzeba ufać kierowcom, że nie zawadzą. Znajdujemy mostek, a za nim spokojne miejsce w cieniu drzew. Leżymy na trawie patrząc na kościółek na wzgórzu powyżej. Stary, trochę zrujnowany. Przychodzi drzemka. Potem zaraz za wioską Bibiliani jemy pyszny obiad. Świeżo złowiony pstrąg z grilla, chinkali, piwo, trochę czaczy. Już jesteśmy na 100% w Gruzji. Morale 10/10.

droga wojenna

Późnym popołudniem zjeżdżamy nad zbiornik wodny do Ananuri. Wody Gruzini mają pod dostatkiem. Mały pensjonat z widokiem i basenem. Tego się nie spodziewaliśmy. Jadę po zakupy do oddalonego o kilometr sklepu. Co za debil ze mnie – nie wziąłem sakw. Woda, piwo, koniak, soki, owoce. Kilka siatek. Próbuję jechać, prawie się przewracam, pęka folia, wypada woda i brzoskwinie, zbieram, znowu coś się wysypuje… Najtrudniejsza część dnia. Chłopaki śpią nad basenem, więc sam korzystam z luksusu. Pani właścicielka jest, a jakoby jej nie było. Wieczorem idę z Komandorem na romantyczną kolację z winem. No tak mniej więcej. Kuba wolał drzemać na obiekcie. Po powrocie obserwujemy festiwal błyskawic na ciemnym niebie daleko nad horyzontem. Tam właśnie mamy jechać… 💥

Ananuri – Korsha

Rano łapie nas właściciel - pan Gocha (po gruzińsku stary i mały jednocześnie). Przeprasza za żonę, ale niedawno umarł jej ojciec, więc trochę nie ma głowy. Zaprasza na kawę po turecku. Siedzimy w ogrodzie wśród krzewów winorośli i słuchamy. Tak wypada. Turyści powoli wracają, ale pandemia mocno przeczołgała biznes. Rozmowa się niezbyt klei, więc bardzo dziękujemy i kierujemy się na omlety do pobliskiej knajpy.

Pierwszy punkt po śniadaniu to twierdza nad zbiornikiem. Upewniamy się, że jest ładna, robimy zdjęcie w gruzińskich czapach i ruszamy. Sztuczne jezioro objeżdżamy od północy szutrami, żeby już nie tańczyć z TIRami. Pusta droga raz wznosi się, raz opada. Przyjemna trasa z widokiem na wodę i okoliczne lasy. Nie ma nikogo. Dopiero po kilkunastu kilometrach pojawiają się konie na poboczu, dalej mała wioska. Biedna, zaniedbana, ale w ogrodach pełno warzyw, kwiatów i drzew owocowych. Ktoś określił takie klimaty jako zwodniczo malownicze. Żyć tu ciężko. W końcu dojeżdżamy do asfaltowej drogi prowadzącej dalej na północ. Odpoczywamy nad rzeką. Też Aragvi, tyle że z dopiskiem Pshavi. Trochę się pomęczyliśmy na tych szutrach, ale wysokości nie dobraliśmy prawie wcale.

drużyna


zbiornik Zvinhali z drugiej strony

Dalej jedziemy asfaltem. Lekko pod górę, ale tak, że prawie się tego nie czuje. Droga prowadzi raz szerszą, raz węższą doliną wzdłuż rzeki czyli jak wszędzie w górach. Zbocza zielone, niebo szare, powietrze wilgotne, choć bez deszczu. Cały czas towarzyszy nam szum wody. Jadę pierwszy, asfalt znika, droga robi się naprawdę słaba. Jeśli tutaj tak wygląda, to co będzie dalej? Dojeżdżam do rozsypującej się wioski. Coś tu nie gra. Dalej już tylko ścieżka ginąca na łące. Rzekę mam po lewej stronie. Sprawdzam mapę. 2 km wcześniej powinienem był przejechać przez most. Zawracam. Użeram się z krowami, które najnormalniej w świecie blokują drogę. Spieszę się, bo Kuba i Komandor pojechali na pewną właściwą trasą. Wracam na asfalt i pedałuję, rozglądając się za kolegami. Po kilku kilometrach są – czekają na mnie.

Zajeżdżamy do knajpy na świeżym powietrzu. Bierzemy piwo i szaszłyki. W Gruzji przygotowywaniem szaszłyków zajmują się tylko mężczyźni, przynajmniej my nigdy nie widzieliśmy, żeby kobieta to robiła. Często jest do tego oddelegowany oddzielny pan. W tym przypadku też tak jest. Kroi mięso, nakłada na metalowy kij, dodaje soli oraz pieprzu, kładzie na ruszt. Żadnych innych przypraw, moczenia w zalewie i temu podobnych wynalazków. Samo mięso z żyjących wolno owiec, które oprócz trawy zjadają wonne zioła. Pan Shota (po gruzińsku ogień) podchodzi do swej roboty z namaszczeniem i jednocześnie pewną nonszalancją. Tak jakby chciał pokazać, że robi to po raz tysięczny i że sama jego obecność przy ogniu gwarantuje wyjątkową zajebistość szaszłyków. Rzeczywiście są smaczne, ale sporo tłustych kawałków. W takich miejscach zawsze kręcą się psy, licząc, że coś im skapnie. W tym wypadku mają niezłą ucztę. 

Szosa momentami zamienia się w cięższe podjazdy. Raz nawet schodzimy z rowerów. Mży. Nad zboczami gór unosi się para, ziemia oddaje ciepło. Wśród drzew pojawiają się skały – znak, że jesteśmy coraz wyżej. Tu i ówdzie widać kamieniste łąki. Rzeka robi się węższa, nurt mocniejszy. Pachnie górami. Wjeżdżamy do Chewsuretii, krainy poetów uwięzionych wśród skał. Nie wiem dokładanie, co to znaczy, ale gdzieś przeczytałem i fajnie brzmi. To jeszcze nie są wysokie góry, tu nie ma jeszcze kamiennych wież, ale już wyraźnie czuć oddech przygody i tajemnicy.

Barisakho inaczej Korsha, jeszcze inaczej Roshka. Tu śpimy. Gamma Guesthouse, na górce po lewej stronie, kawałek za sklepem. 1300 metrów n.p.m. Pani Maia wita nas bardzo serdecznie. Częstuje domowym winem. Zaczyna szykować jedzenie. Lunęło. Mamy szczęście. Robi się chłodno, siedzimy przed domem i gapimy na góry. Zagaduje nas, milczący dotąd, pan Arsen, ojciec właścicielki.

Próbuje po niemiecku. - Ich verstehe nicht.
Po rosyjsku. - Niemnoszko dajemy radę.
W końcu przechodzi na hiszpański. O matko. - My tylko un poco.
Może angielski? Tym razem on macha przecząco głową.

Zostaje rosyjski. Okazuje się, że nasz gospodarz 20 lat mieszkał w Hiszpanii, gdzie pracował m.in. w kopalniach. Tymczasem na stół wjeżdżają smakołyki od pani Nino. Wszystko lokalne, domowej roboty, z własnego chowu, przydomowego ogródka, eko, bio i w ogóle zrobione z miłością. Pyszne. Najadamy się pod korek. Na trawienie pomaga domowy destylat. Kontemplujemy zapadający zmierzch i planujemy jutrzejszy dzień. Pierwsza przełęcz. 2700. W nocy pada.

Korsha – Szatili

Rano ma miejsce dżemowo – serowa orgia. 😋 Wszystko własnej roboty, eko, bio i w ogóle. Warto tu przyjechać dla samego śniadania. Żegnamy się serdecznie i jedziemy po zakupy. To ostatni normalny sklep. Kolejny odwiedzimy za tydzień. Chleb, piwo, ser, pomidory. Można zdobywać góry. Nachylenie drogi szybko się wyostrza, po kilku kilometrach kończy się asfalt. Gdzieś na poziomie 1600 wyjeżdżamy z lasu. Otwiera się przestrzeń. Zielone połoniny, niebieskie niebo, a w tle ośnieżone szczyty. Kaukaz. Tęskniliśmy do tych widoków. Jak się to raz zobaczy na żywo, nie da się ‘odzobaczyć’.

Brązowa nitka naszej drogi wije się gdzieś tam do góry. Praktycznie kończymy jazdę. Prowadzimy rowery, czasem uda się trochę podpedałować. Ruch bardzo mały. Jeden samochód na 15 minut. Głównie ciężarówki, wyżej zawieszone dostawczaki i terenówki. Najpopularniejsze auto do wożenia turystów w gruzińskich górach to Mitsubishi Delica. Ciągną to gdzieś z Azji. W lewo jest odbicie na Jutę. Kawałek można podjechać 4x4, potem trekking przez przełęcz Chaukhi i dalej właśnie przez Jutę droga do Stepancmindy i pod Kazbegi. Nasz szlak prowadzi w prawo. Nabieramy wysokości, wciąż jest bardzo ciepło. Letnie słońce ogrzewa twarz i wywołuje strugi potu na plecach. W tych górach nie trzeba mieć wielkich zapasów wody. Co jakiś czas spotyka się źródełko lub strumyk przystosowany do nabrania wody. Często towarzyszy temu tablica pamiątkowa lub kapliczka poświęcona zmarłej osobie. Można w takim miejscu odpocząć, ugasić pragnienie i wspomnieć tych, którzy odeszli prawdopodobnie na niebiańskie połoniny. Ktoś nam powiedział, żeby wodę czerpać tylko w takich miejscach. Można być pewnym, że powyżej nie pasą się zwierzęta i że nie zanieczyszczają potoku.

stąd przyjechaliśmy

tam jedziemy

Komandor, pies i pszczoły

Po drodze nie ma właściwie ludzkich osad. Czasem jakaś rozpadająca się zagroda – być może zamieszkała tylko latem. W zimie śnieg zupełnie uniemożliwia poruszanie się w tej okolicy. W pchaniu rowerów pod górę mamy spore doświadczenie, więc idzie nam całkiem sprawnie, choć z każdym kilometrem ciało słabnie. Robimy dłuższy postój na zielonej łące. Leżmy, sącząc piwo i gapiąc się na góry. Głowa jest wolna, mięśnie wypełnione zdrowym zmęczeniem. Po co targamy z Polski ten cały rowerowy kocołunek? Właśnie po to. 😍

Wczesnym popołudniem w pewnych odstępach (każdy idzie swoim tempem) zdobywamy przełęcz Datvisjvari - 2700 m.n.p.m. Spotykamy gościa na rowerze, którego na górę wwiozła ciężarówka. Polak, Damian, autor bloga rowerowego. Jego hobby to ‘zaliczanie’ na rowerze przełęczy w różnych częściach świata. Szanuję i rozumiem. 😊 Tym razem wziął podwozę, ale na Abano i potem w górach Armenii sam będzie wjeżdżał. Wdrapujemy się na skałę ponad drogą, dzwonimy dzwonem, rozglądamy chwilę, ‘robimy Lechię’ i można spadać. Przed nami 20 km drogi i 1300 metrów obniżenia.

źródełko

Lechia na przełęczy

droga za przełęczą

Lecimy w dół do doliny rzeki Argun, która gdzieś tutaj bierze swój początek, żeby potem spłynąć na równinę w Czeczenii. Droga, tak jak przed przełęczą, jest częściowo wykuta w skale. Sporo żwiru i kamlotów, więc trzeba kontrolować prędkość i omijać przeszkody. Co chwila stajemy, żeby przyglądać się okolicy. Jesteśmy w środku Kaukazu. Z każdej strony otaczają nas wysokie góry. Do Szatili nie ma żadnej wioski. Gdzieniegdzie jakieś ruiny albo kamienna wieża. W czasach ZSRR większość Chewsurów siłą przesiedlono na równiny Kachetii. Część wróciła i zajmuje się pasterstwem lub turystyką. Mówi się, że Ci ludzie mają wolność we krwi. Ewenementem tej krainy jest to, że ominął ją system feudalny. Tutaj zawsze wszyscy byli wolni i mniej więcej równi. Chewsurowie słynęli też z bitności – często pomagali gruzińskim królom w walce z najeźdźcami. Między sobą też się trochę tłukli, ale sztuką było branie krwi, a nie zabijanie przeciwników. Chodziło o to, żeby pociąć, zranić, wyeliminować rywala z walki, ale nie odebrać mu życia. 

Chmurzy się i grzmi, więc po krótkim postoju przy malowniczej skale ociekającej wodą ze źródła powyżej, pedałujemy do Szatili. Wioska składa się z kilkunastu zagród – większość parterowych domów oferuje pokoje gościnne, jedzenie i picie. Stajemy przy pierwszym na skraju wsi. Jednak nie pada, więc siadamy w ogrodzie i pijemy zimne piwo. Zagaduje nas jakiś facet. Amerykanin. Podróżuje z dziewczyną Gruzinką po tutejszych zadupiach motocyklem. Zapalamy papierosa (Kuba nie, jakby co) i przyjemnie gawędzimy o podróżowaniu.

On - You're fucking crazy bad ass riding these fucking mountains, dude.
My - Ty też jesteś niezłym skurczybykiem i pieprzonym sukinkotem, że przyjechałeś z USA na Kaukaz, ziom. 

droga do Szatili

chewsurscy wojownicy





Rozmowa trochę się przeciągnęła, więc czas jechać do naszego noclegu – 200 metrów dalej. Śpimy w Green Guesthouse nad rzeką naprzeciwko… No właśnie. Z tarasu mamy jeden z najbardziej ikonicznych widoków Gruzji czy całego Kaukazu. Twierdza Szatili z XII wieku. Kilkadziesiąt wież i baszt, połączonych kamiennymi ścianami oraz drewnianymi pomostami. Całość tworzy widowiskową fortecę u zbiegu rzek i u podnóża skalistej góry. Instalujemy się w pokoju – mieści 3 łózka i tyle. Ledwo mamy gdzie położyć sakwy. Gospodarze mają jeszcze trudniej. Dwie starsze miłe panie, które cały czas gotują smakołyki dla gości, śpią w kuchni za kotarą. Tam też chyba nocują dwie dziewczynki (10-11 lat), które, z racji znajomości angielskiego, odgrywają rolę tłumaczek. Poza tym świetnie się bawią i grają na telefonach. Jest też pan gospodarz i jego żona. Nie wiem gdzie śpią, bo pozostałe dwa lub trzy pokoje zajmują kilkuosobowe rodziny turystów. Tak więc gdzieś na 100 metrach przebywa ze 30 osób. Spoko. Wszystko jest świetnie ogarnięte. Po pysznej kolacji Kuba i ja padamy do łóżek, a Piotr jeszcze ogląda mecz na Euro.

Szatili – Arodti



Rano jemy pyszne śniadanie, dostajemy suchy prowiant na drogę, a podróż zaczynamy od zwiedzenia twierdzy. Zostawiamy Szatili i ruszamy dalej w głąb doliny. Po 2 kilometrach jesteśmy na miejscu dawnej wioski Anatori. Bardzo ciekawy punkt. Stoimy u podnóża niebieskiej skały (charakterystyczny lekki odcień błękitu), patrzymy na rzekę, która za kilkaset metrów przekracza granicę z Czeczenią, jesteśmy w najniższym punkcie (1360 m.n.p.m.), skąd mamy dotrzeć na przełęcz 3500. A przede wszystkim możemy zajrzeć przez okna do kamiennych domków, gdzie leżą całe stosy ludzkich kości. Trochę to straszne, ale historia jest niezwykła. W czasach kiedy nie było lekarstw, różne zarazy siały śmierć. Tutaj w górach był zwyczaj, że jeśli ktoś zachorował, opuszczał niezwłocznie dom, żeby nie zarazić rodziny i kierował się do kamiennej chaty na skraju wsi czyli udawał się na kwarantannę. Zwykle niestety kończyło się to śmiercią. 🙏

twierdza Szatili

kamienne chaty w Anatori

w środku

Nasza droga skręca w prawo. Ścieżka w dół jest zagrodzona szlabanem. Prowadzi do granicy i dalej wąwozem arguńskim w głąb Czeczenii. Można by pewnie przejechać autem terenowym. Tędy w latach 90-tych cywile uciekali do Gruzji przed bombardowaniami, partyzanci szli na leczenie lub zimowy odpoczynek, prawdopodobnie była szmuglowana broń. Co tu dużo gadać. Dla każdego kto interesuje się historią i współczesnością Kaukazu to miejsce jest wyjątkowe. Wyobraźmy sobie, jak rozwinąłby się ruch turystyczny, gdyby przejście było otwarte. Rosjanom nie zależy. To jest z ich punktu widzenia niestabilny teren. Gruzini się boją, że dobra droga mogłaby kiedyś posłużyć inwazji i generalnie są wkurzeni na Rosję za okupację Abchazji i Osetii.

granica

Zostawiamy teoretyczne rozważania i ruszamy w nieznane. Powiedzmy trochę znane, trochę nieznane. Cały czas analizujemy opcje dalszej trasy następnego dnia. Droga prowadzi szerokim wąwozem w górę dosyć sporego potoku. Wznosi się bardzo delikatnie, więc bez wysiłku i bez pośpiechu zapuszczamy się dalej i dalej w górskie ostępy. Dzisiaj w założeniu jest lekki dzień. W założeniu… Mijamy rozpadające się zabudowania porzuconej wioski, wodospad i przenośne ule. Miód z górskich ziół i kwiatów musi być wybitny. Za każdym zakrętem otwiera się nowy widok i wreszcie jest... Mutso. Ruiny twierdzy na skale. Tajemnicze miejsce, gdzie podobno, po upadku swojego państwa w Ziemi Świętej, dotarli krzyżowcy i ukryli skarb. Legenda. Jedziemy dalej i docieramy do wojskowego posterunku. 👮 Trzeba się zameldować, żeby ruszyć dalej w góry. Wypisywanie kwitów trwa ze 20 minut. Do przełęczy można dojść dwiema drogami. Prosto albo w prawo, gdzie po drodze jest Ardoti. My wybieramy opcję B.


Mutso

Ardoti

Ścieżka prowadzi dalej wzdłuż rzeki. Da się jechać, ale sporo kamieni i wymytych przez wodę kolein. Po kilku kilometrach wąwóz rozszerza się, a na zielonym zboczu po prawej stronie usadowiła się wioska Ardoti, poniżej cmentarz. Teraz to tylko malownicze ruiny. Gdzieś tam jeszcze wyżej leży cel naszej podróży – Guesthouse Ardoti. Jest dosyć wcześnie, więc chcemy zbadać dalszy szlak i zjeść posiłek w jakimś przyjemnym miejscu. Trzeba pokonać spływający z góry potok. Kuba z Komandorem przechodzą po kawałku szyny kolejowej, ja idę po kamieniach i oczywiście moczę buty. Jedziemy jeszcze kilkaset metrów. Jest rachityczny mostek na drugą stronę rzeki i dalej ścieżka w górę. Początek szlaku sprawdzony. Polegujemy nad rzeką, mocząc nogi i jemy to, co nam przygotowali gospodarze w Shatili. Piękna pogoda, piękne widoki. Tutaj jeszcze można dotrzeć autem 4x4, więc mamy sąsiadów na pikniku.


Przeliczam trasę i wysokość. Do hotelu jest 1,8 km, przewyższenie 400 metrów. Wzór jest prosty. Dzielę te 400 przez 1800, mnożę przez 100%. Średnie nachylenie ponad 20%. No tak, hotel miał być po drodze, tylko że nie sprawdziłem różnicy wzniesień. Okaże się, że było warto, ale teraz idziemy pod tą piekielną górę. Na Tour de France rekordowe krótkie podjazdy sięgają 17-18%, średnie na ciężkich etapach oscylują wokół 8-9%. Zasapani pchamy ciężkie rowery, co rusz oglądając się za siebie i nie wierzymy, że to tak wysoko. Ruiny wioski Ardoti podziwialiśmy z dołu, teraz mamy je daleko pod sobą. W końcu mocno wyczerpani docieramy na miejsce. Tu jest magicznie, serio. 👌

Hotelik Ardoti Guesthouse jest prawie nowy, zbudowany częściowo z kamieni (chyba na bazie starego domu), częściowo z drewna i szkła. Bardzo oryginalna gruzińsko – skandynawska stylówa. Z trzech stron otaczają go zielone połoniny, a z czwartej (stąd szliśmy) rozciąga się oszałamiający widok na dolinę, pasmo gór po jej drugiej stronie, zza którego wystają ośnieżone szczyty. Na skraju zbocza można posiedzieć na drewnianych pienikach, pobujać się w hamaku i zapatrzeć w Kaukaz. To samo na tarasie, ale już na miękkich pufach. Totalnym hitem jest jednak to, że pokoje mają przeszkloną całą ścianę i ten sam widok jest dostępy również z wyra. Można zalec w ciepłej kołdrze i gapić się w dal.

widok z Ardoti Guesthouse

widok z pokoju

Całości dogląda młody chłopak, Levan. Kuchnią zawiaduje jego mama, a ojciec pewnie też pomaga, ale jutro okaże się, że woli góry. Kompletnie spoceni i złachani podejściem rzucamy rowery i zalegamy przy hamaku. Serwują tutaj również zimne piwo, dobre wino i całkiem przyjemną czaczę. Warto zadać sobie trudu, żeby dotrzeć do Guest House Ardoti. My tymczasem spotykamy dwóch Polaków. Nie pamiętam imion niestety, ale jeden z panów jest w naszym wieku, a drugi po sześćdziesiątce. Przyszli z gór i informują, że przejście ścieżką, której początek dzisiaj już widzieliśmy, jest masakryczne, że lepiej skorzystać z innej opcji. To ważna informacja, bo cały czas kombinujemy, jak się zabrać jutro za przełęcz. Skracając wątek - umawiamy się z Lewanem, że nas podrzuci swoją terenówką do Kchoniskali, ostatniej osady przed podejściem w wysokie góry i tam będzie czekał ktoś z koniem.

Wieczorem gawędzimy trochę z gospodarzem i kilkoma innymi młodymi ludźmi, którzy przyjechali go odwiedzić. Jeden chłopak pracuje z Polakami w Niemczech. Drugi studiuje w Telawi. Trzeci puszcza muzę i o niej opowiada. Polifoniczne pieśni gruzińskie. Ci dwudziestolatkowie są szczerze dumni, że w ich kraju powstają takie skomplikowane arcydzieła. Chwalą się, że nagrania tej muzyki trafiły gdzieś w kosmos. Jemy pyszną kolację i wieczór spędzamy z panami z Polski, którzy raczą nas niesamowitymi opowieściami ze swoich podróży. Wystarczy wymienić nazwy – Somalia, Jemen, Sudan… W nocy budzą mnie jakieś światła. Niebo nad górami, tam gdzie mamy jutro iść, jest jasne od piorunów. Jeden, ciągły, złowrogi błysk. Co tam się musi dziać? Ogarnia mnie panika… Na co my się, kurwa, porywamy? 👽

Ardoti – przełęcz Atsunta

Za 20 lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego co zrobiłeś. To Mark Twain. My jemy wczesne śniadanie, pakujemy rowery na terenówkę Lewana i ruszamy w dół. Nie chcemy żałować… Powietrze jest rześkie i pachnące trawą, z radia gra gruzińska muza, słońce już na dobre wychodzi zza gór. Zjeżdżamy w dolinę, potem wzdłuż rzeki, żeby dotrzeć do posterunku wojskowego, przy którym skręcamy w prawo. Stromy, wąski podjazd. Zakręty trzeba robić na dwa razy. Jeden błąd kierowcy i spadamy. Konischala leży 2 km od żołnierzy, jest czynna tylko latem i składa się z kilku zagród. Wypakowujemy nasz majdan i czekamy.

szykujemy się

szykujemy się 2

Zbiera się kilku chłopaków, palą fajki i niespiesznie rozmawiają. Jeden idzie na zbocze góry. To Dato, nasz przewodnik, sprowadza konia z pastwiska. Starsza pani zaprasza na kawę po turecku. Po mniej więcej godzinie jesteśmy gotowi – nasze skawy spoczywają na grzbiecie konia. Pedałujemy wzdłuż rzeki w głąb doliny. Jadę pierwszy, już mam przeprawiać się wąskim mostkiem, kiedy słyszę wołanie. Okazuje się, że nie tędy. Trzeba odbijać ścieżką w górę. Serio? Stromizna większa niż wczoraj. No trudno. Przewyższenie sięga 500 metrów na odcinku około 1,3 km. Średnia prawie 40%. Szlak górski.

Trawersujemy początkowo po łące. Potem zaczyna się las, gdzie marsz dodatkowo utrudniają korzenie. Idzie się 20-30 metrów i odpoczynek, wyrównanie oddechu. Potem znowu. I tak wiele razy. Odkręciliśmy pedały, więc chociaż nie obijamy sobie nóg. Dato ruszył długo po nas i nie spiesząc się, co jakiś czas przegania wszystkich, po czym czeka i tak znowu. Gehenna trwa ze 3 godziny. W końcu wychodzimy na połoninę, gdzie ścieżka się wypłaszcza. Spotykamy młodych Polaków, którzy schodzą z gór. Odpoczywamy dłużej we wiacie przy kolejnym posterunku wojskowym, uzupełniamy wodę w źródełku, jemy kabanosy z Polski. Kuba kupił ze 2 kilo i bardzo nam się przydają. Tutaj w górach nie jada się wieprzowiny. Może to wpływ muzułmańskich sąsiadów. W niedalekim wąwozie Pankisi mieszkają Kistowie czyli gruzińscy Czeczeni. To stamtąd pochodzą bohaterowie 'Wszystkich wojen Lary' Jagielskiego.

Ruszam pierwszy. Trasa początkowo prowadzi grzbietami połonin. Teraz idzie mi się dobrze, bo wznoszenie jest niewielkie, a to co widać dookoła zachwyca do łez. Jesteśmy w środku Kaukazu, gdzieś w okolicy 2,5 tysiąca metrów nad poziomem morza. Żółto – zielone dywany traw kołyszą się w rytm powiewów świeżego wiatru, ciemne jęzory lasów rozlewają się na zboczach poniżej, a gołe szczyty mienią blaskiem odbitego słońca. Wchodzę w rytm marszu i osiągam dobre, równe tempo. Rower daje się prowadzić, ale czasem trzeba go przenosić w górę lub w dół po skałkach. Koledzy zostali z tyłu. Od czasu do czasu jest kamień z wyblakłym czerwonym mazem, więc mam pewność właściwego kierunku. Zerkam też na mapę w telefonie. Mapy.cz mają dobrze ogarnięty offline. W końcu spotykam człowieka. Starszy, żylasty jegomość w moro z małym plecakiem i dużym kijem. Okazuje się, że to ojciec Levana z Ardoti. Wskazuje na ośnieżony szczyt po lewej. Był na górze o fajnej nazwie Tebulosmta. 4,5 tys. metrów na samej granicy z Czeczenią.

z tej doliny przyszliśmy

postój

w trawie

kaukaskie połoniny

tam gdzieś na górę idziemy


Schodzę lekko do strumienia, żeby potem znowu się wspinać. Adrenalina daje siłę. Zastanawiam się czy będziemy dzisiaj atakować przełęcz. Raczej nie. Jest wczesne popołudnie, wysokość 2700 póki co. W ciągu godziny wchodzę na płaskowyż 3000 metrów. Widzę charakterystyczne źródło, a więc to miejsce campingowe pod przełęczą. Bestia usadowiła się 500 metrów wyżej, wśród gołych szczytów. Dogania mnie Dato z koniem. Mówi, żebyśmy na pobliskiej łące spędzili noc. Jasne. Kładziemy się na trawie. Palimy papierosy, dzielę się ostatnim piwem i trochę gadamy, wypatrując Piotrka i Kuby albo po prostu gapiąc się na góry. Jak mu się żyje? Ciężko, ale zobacz, jak tu pięknie. Poza tym kocha konie i trudno by mu było bez nich. Skąd ta krzywa ręka? Trenował judo, ale doznał poważnej kontuzji i ręka źle się zrosła. Czy pójdzie z nami jutro? Nie może iść z do Girevi, bo nie ma pozwolenia od żołnierzy, podrzuci juki na przełęcz. Jak tu było w czasie wojny na Kaukazie? On nie pamięta, ale wie, że ludzie z doliny pomagali czeczeńskim partyzantom.


Dato zajmuje się koniem. Widać więź i pełne zrozumienie, a nawet czułość w stosunku do zwierzęcia ze strony tego twardego Chewsura. Koledzy wreszcie docierają. Mamy sąsiadów na naszej łące. Para młodych ludzi, on z Austrii, ona z Chile. Próbuję z Komandorem rozbić namiot. Po pierwsze wszędzie jest spadek, po drugie wiatr utrudnia robotę, po trzecie instrukcja jest niejasna. Ja pierdolę, co mi przyszło do głowy, żeby w tym wieku spać pod namiotem na takim zadupiu… No dobra, po kilku nieudanych próbach dajemy radę. Kuba swoją jedynkę rozstawia w pewnym oddaleniu - chyba znalazł bardziej płaskie miejsce.

Drugi akt przedstawienia ‘Dziadersi pod przełęczą’ - przygotowanie posiłku. 🙈 Mamy mikro palnik, paliwo w jeszcze bardziej mikro tabletkach oraz mini garnek. No i oczywiście żywność liofizowaną czy filozofiowaną, jakoś tak. Wystarczy zalać zawartość torebki wrzątkiem, zamknąć suwak, odczekać 5 minut i gotowe. Morduję się strasznie przy zapalaniu ogniu, chyba bardziej niż na tym porannym podejściu. Zbudowałem kamienny murek dokoła paleniska, ale płomień i tak gaśnie, bo wieje, a w powietrzu jest 40% mniej tlenu niż na dole. W końcu się pali. Oczywiście nie ma szans na zagotowanie wody – za słaby ogień. Jemy więc lekko chrupiące chilli con carne.




Można powiedzieć, że jesteśmy na obiekcie i należy przejść do kolejnej rutynowej czynności. Mamy czaczę oraz butelkę fanty. Próbujemy. Koktajl słabo wchodzi. Nie wiem czy to wysokość, czy zmęczenie czy coś innego. Tymczasem na naszej łące panuje spory ruch. Z góry zeszło kilku młodych Ukraińców i piknikują sobie nad strumieniem. Zapowiadają zjazd dwójki rowerzystów! Wypatrujemy ich i są. Normalnie zjeżdżają po kamieniach. Mają górskie, bikepackingowe maszyny, ale i tak szacun za odwagę i technikę. Chłopak i dziewczyna również z Ukrainy. Robią przystanek, gotują coś na ciepło, jedzą, odpoczywają, rozmawiają z nami, pakują się i jadą dalej. Minęło z pół godziny. Nam tyle zajęło samo rozpalenie ognia. Piesza grupa naszych przyjaciół ze wschodu również się oddala.

Snujemy się wokół namiotu, szukamy ewentualnego miejsce na dwójkę (na otwartej górskiej przestrzeni to nie jest wcale taka prosta sprawa), leżymy i gapimy się na góry. Tego gapienia nigdy dość. I wtedy Komandor rzuca pomysł – wnieśmy rowery wyżej, jutro będzie mniej roboty. Niezwłocznie to robię. Porzucam rower ze 150 metrów powyżej naszego obozowiska. Piotr też idzie, wraca już o zmierzchu. Kuba się nie zebrał, co skutkuję większym zmęczeniem jutro. Myjemy się w potoku. Dato już wcześniej pomknął na koniu, na przełaj w dół – gdzieś tam ma spanie, pewnie w jakiejś pasterskiej zagrodzie.

przełęcz w promieniach słońca

namiot Kuby

Noc jest fatalna. Namiot stoi na lekkim zboczu, więc Komandor cały czas na mnie napiera. Robi się zimno, więc nakładam wszystko, co mam, a i tak przychodzi telepka. Nie mogę zasnąć, więc się przewalam się z boku na bok w tych wszystkich ubraniach na sobie – ciągle coś uwiera i przeszkadza. Piotr też nie może spać, bo go kręci w brzuchu. Łazi więc w noc kilka razy – dobrze, że wcześniej był wykonany rekonesans. Tak sobie spędzamy romantyczną noc w kaukaskich ostępach. Najważniejsze, że nie pada, no może odrobinę, i nie ma burzy. Na pogodę trzeba sobie zasłużyć. Kuba tymczasem wysypia się bardzo dobrze, co sygnalizuje równym, niosącym się w dal, odstraszającym dzikie zwierzęta, chrapaniem. 💤

Przełęcz Atsunta – Girevi

Zaraz jak tylko słońce zaczyna wschodzić, wyłazimy z namiotowego pierdolnika i bierzemy się do roboty. Mam doświadczenie, więc zajmuję się gotowaniem wody na kawę i na gorący kubek. Komandor składa namiot. Dato zjawia się punktualnie. Pakujemy sakwy na konia i ruszamy. My z Piotrkiem póki co na lekko, Kuba taszczy rower od początku. 1,8 km, przewyższenie 540 m. Od pewnego momentu trawersujemy po osuwających się kamieniach. Naprawdę trzeba uważać. Jesteśmy powyżej 3000, więc oddycha się ciężko.



Kilka, kilkanaście kroków (do zasapania) i odpoczynek. Jeszcze do tego zakrętu, jeszcze do tamtego kamienia. Już dobrze widać słupki na przełęczy. Jeszcze 200, jeszcze 100 metrów, końcówka. Przełęcz zdobyta. 💪

My tworzymy historię

tam idziemy

stamtąd przyszliśmy

Zrobiliśmy Atsuntę. Trudno opisać radość. Weszliśmy tutaj z rowerami drogą z zachodu na wschód. Wszystkie relacje rowerowe opisują kierunek odwrotny, łatwiejszy. Zresztą robią to młodzi wytrenowani hardkorowcy na odpowiednim sprzęcie. Mój kilkuletni turystyczny, kupiony z demobilu, Steiger ciągle jest w szoku, że tu dotarł. Wiatr urywa głowy, ale jeszcze nie schodzimy. Filmy, zdjęcia, Lechia, pożegnanie z Dato i jego dzielnym koniem. Za nami nowo odkryta, dzika Chewsuretia, przed nami legendarna Tuszetia, która nie chciała nas ugościć dwa lata temu, a teraz zaatakowaliśmy ją z tylnej flanki i nie ma wyjścia. Musi nas przyjąć. Jak się okaże, przyjęcie nie będzie zbyt miłe. O tym za chwilę. Po prawej stronie całą drogę będą nam towarzyszyć czterotysięczniki na granicy z Czeczenią i Dagestanem.




Zaczynamy zejście. Jest godzina 9.30, a więc świetny czas. Do Girevi zostały 23 km, 1500 metrów niżej. Normalne tempo marszu to 5 km, tutaj załóżmy 3, a więc późnym popołudniem będziemy na obiekcie… Okaże, że te założenia są, mówiąc wprost, z dupy. Dosyć szybko schodzimy ze strefy gołoborza. Dokręcam pedały i próbuję jechać. Nie da się. Ścieżka ma kształt rynny szerokości 30-40 cm i często podobnej głębokości. Pedały zawadzają o krawędź. Prowadzi się też nie najlepiej, bo człowiek i rower nie mieszczą się razem. Trzeba iść albo skrajem ścieżki i prowadzić rower dużo niżej, schylając się niewygodnie albo zostać na ścieżce i rower z kolei pchać górą, podnosząc ręce w nienaturalny sposób.

zejście z przełęczy



Na wysokości 3000 metrów pojawiają się owce, a więc i psy. Trzeba uważać. Gaz mamy pod ręką, ale zwykle wystarczy stanąć i zastawić się rowerem. Dochodzimy do szałasu pasterzy. Zapraszają nas na herbatę. Młodszy facet gotuje wodę w puszcze postawionej na żywym ogniu. Poza tym zajmuje się produkcją papierosów. Ma sprytną maszynkę, którą nabija bibułki tytoniem. Próbujemy. Fajki są z filtrem i niczego im nie brakuje. Starszy pan mówi trochę po rosyjsku, więc gadamy sobie, leżąc na trawie. To miejsce służy im za dnia. Jedzą, odpoczywają. Wieczorem idą na hale do owiec, bo wtedy przychodzą drapieżniki – niedźwiedzie i wilki. Do odstraszania służą psy oraz mocne latarki. Spędzają w górach 2-2,5 miesiąca, przez resztę roku żyją w kachetyjskich dolinach. Herbata to zalane wrzątkiem górskie kwiaty. Podobno pomaga na wszystko.

Schodzimy w końcu do rzeki Kvakvidistsali czy jakoś tak, wzdłuż której prowadzi naszej trasa. Trzeba przejść na drugą stronę. Procedura jest prosta. Rozbieramy się do gaci, wkładamy crocsy i przechodzimy. Nurt silny, ale da się przejść. Dopiero kilometr dalej rzeka nabiera mocy, bo wpada do niej kilka górskich strumieni.



Ścieżka wiedzie lewym brzegiem wznosząc się i opadając. Pierwszy dochodzę do głównego miejsca przeprawy. Wszystkie mapy nakazują przejście na drugą stronę. Wczoraj Ukraińcy powiedzieli, że w pobliżu kręcą się pasterze z końmi, którzy za niewielką opłatą pomogą przedostać się przez rzekę. Nikogo nie ma, tylko krowy.

Idę na zwiady w nurt. Jestem przewiązany liną i koledzy mnie asekurują. Pierwszy krok w lodowatej wodzie. Drugi – już mi się moczą bokserki. Trzeci – chwieję się, ale utrzymuję. Jestem prawie na środku, czwartego jednak nie mogę postawić. Noga ucieka, nie da się. Grozi wywrotką. Wracam. Penetrujemy brzeg w górę i w dół. Komandor podejmuje próbę z rowerem. Przywiązujemy tym razem sprzęt. Pierwszy krok, drugi i rower ucieka. Dobrze, że była asekuracja. Siła woda jest tak duża, że nie ma szans na przedostanie się. Wtedy Komandor, w swoim geniuszu, przypomina rozmowę z Austriakiem, który twierdził, że szedł cały czas stroną rzeki, na której my jesteśmy. Szlak jest trudny, ale podobno się da. Straciliśmy ponad godzinę, więc ruszamy bez zwłoki.

Ścieżka nie oferuje żadnej litości. Góra, dół, góra, dół i kamienie. Rower z sakwami waży ze 30-35 kg. Tempo marszu to 1-2 km na godzinę. Do Girevi zostało jeszcze 15. Idziemy tą stroną rzeki, licząc na to, że nie trzeba będzie się cofać, że pokonamy ewentualne przeszkody i wrócimy na właściwy szlak. Trzeba kilka razy zejść do położonego w poprzek wąwozu i wyjść z niego po drugiej stronie, przecinając mniejszy lub większy strumień. Chyba już niedaleko, bo na drugim brzegi widać obozowisko. Jeszcze jedno ciężkie zejście/podejście i jesteśmy na wysokości rachitycznego drewnianego mostu, kilkaset metrów od miejsca, gdzie można rozbić namiot, umyć się w źródełku i nawet coś kupić. Tymczasowy camping służy piechurom i jeźdźcom. My jesteśmy na właściwym szlaku, mamy determinację iść dalej i spać w łóżkach. Piotr udaje się do obozu i przynosi piwo.

szlak do Girevi

Morale nieco wzrosło, więc idziemy dalej. Trzymam równe tempo i oddalam się od kolegów. Droga dalej wznosi się i opada. Tak, albo nawet gorzej, będzie do końca. Nie wiem czemu nie zrobili jej na jednym poziomie. Czekam na resztę. Dogania mnie Komandor i przedstawia swój pomysł. Zostawiamy rowery i juki, bierzemy tylko to co potrzebne na noc i szybszym tempem idziemy do Girevi. Jutro wynajmujemy przewodnika i konie, wracamy po sprzęt. Inaczej przepadniemy w tej dziczy. Kuba proponuje rozbicie namiotów tu, gdzie jesteśmy. Oponujemy, więc gotowy jest sam przenocować nad rzeką. Nie ma mowy. Nie rozdzielimy się. Komandosi nie zostawiają swoich na pastwę drapieżników i złych duchów gór. Trzeba cisnąć. Bez sprzętu będzie lżej. Jest już 18, a do celu pozostało 13 km. Zabezpieczamy większość dobytku i z jednym lekkim jukiem idziemy dalej.

Ścieżka schodzi do rzeki i kończy się przy urwisku. Bez jaj, znowu... Uruchamiamy procedurę gacie/crocsy i przechodzimy lodowatą wodą kawałek wzdłuż skały. Zmierzcha, a na niebie pojawiają się ciemne chmury. Tylko nie deszcz! Błyska. Wychodzimy na łąkę, mijamy stado krów, uważając na psy. Zaczyna padać. Chowamy się na chwilę w kamiennej chacie pasterzy. Trzeba się zebrać mentalnie. Zapalamy czołówki i ruszamy w mokrą ciemność.

wodna ścieżka

Piotr pierwszy, ja drugi, Kuba, trochę zły na nas, że fundujemy mu taką przygodę, na końcu. Burza jest kilka kilometrów od nas i się zbliża, ale w końcu idzie bokiem. Pada cały czas, raz mocniej, raz słabiej. Mijają kolejne godziny. Tempo mamy trochę lepsze niż wcześniej, ale trzeba być ostrożnym. Wokół smolna ciemność. Czołówki oświetlają tylko najbliższe kilka metrów. Z lewej strony mamy skały albo skarpę, z prawej gdzieś w dole słychać rzekę. Komandor narzuca tempo, zerkając czasem na Garmina. Odnawia mi się kontuzja kolana, już w Polsce okaże się, że mam uszkodzoną łękotkę. Kuleję. Kuba też trochę słabuje. Co jakiś czas patrzę na mapę. Zostały 4 km, jest 22. Słychać psy wokół nas. Świecimy latarkami – widać tylko błyszczące w ciemności dziesiątki oczu. Pociechą jest to, że jeśli są psy, to raczej nie ma dzikich zwierząt. Dochodzimy do jakichś ruin, to już chyba nie daleko, ale ścieżka zamienia się w śliską, mokrą pułapkę. Niektóre odcinki pokonujemy na czworaka. Kolano najbardziej dokucza przy schodzeniu. Zajmuję głowę liczbami. Zakładam tempo 2 km na godzinę. A więc 1 km to 1800 sekund czyli licząc do 180 pokonuję ok 100 metrów. Przychodzą myśli, że walczymy o życie, zwłaszcza na tych śliskich odcinkach, gdzie można zjechać w ciemną otchłań. 💀

Kolejna rzeka do przejścia, nawet nie próbuję szukać kamieni i tak jestem zupełnie mokry. Jeszcze 1000 metrów. Schodzimy w dół. Kuśtykając staram się nadążyć za Komandorem. Widać rachityczne światła wioski. Jesteśmy uratowani, ale nie wiadomo jak będzie z noclegiem, bo już po północy. Ktoś do nas biegnie. Widać blask latarek i słychać szczekanie psa. Wojsko. Z tej strony jest punkt kontrolny i trzeba zdać papiery pobrane w Mutso. Dopada nas dwóch zasapanych żołnierzy z bronią. 👮 Wołamy, że my 'turisty iz Polszi'. Podnosimy ręce. Młodzi pogranicznicy są trochę nerwowi, upewniają się, że nie mają do czynienia z przemytnikami ani rosyjskimi szpiegami. Słabo stoją z angielskim, ale nazwę pensjonatu znają i po spisaniu nas wskazują drogę. Girevi składa się z kilku domów na krzyż, więc dosyć szybko odnajdujemy Shio Stone House.

Na balkonie stoi jakiś chłopak, chyba turysta. Wchodzimy do środka, do kuchni. Nikogo nie ma, ale po chwili pojawiają się 2 panie w pidżamach. Młodsza, powiedzmy Nino, i starsza Tamar. Tamar to ciocia Nino. ‘Nie ma problemu, siadajcie, już szykujemy pokój i robimy jedzenie.’ Pojawia się turysta z balkonu – Polak, Cezary. Szuka towarzystwa, bo jego ziomale poszli spać.

- Mam czaczę, napijecie się?
- Stary, no jasne. Dopiero co uszliśmy spod kosy mrocznego żniwiarza, więc trzeba się napić.’

Mamy dach nad głową, jedzenie i gorzałkę. Potrzebujemy chwili, żeby dojść do siebie, ogarnąć kompletnie mokre ciała i galaretowate umysły. W tym momencie do kuchni wchodzi… wojsko, tym razem z oficerem. Nie zdarza się często, że ktoś w nocy schodzi z gór. Grzeczne rozpytanie i kontrola dokumentów. Jemy gorącą zupę, popijamy czaczę, trochę gadamy, ale jakoś ciężko zebrać myśli. Największy autowpierdol w życiu kończy się w szczęśliwie. ✌

Girevi - Girevi

Rano sytuacja jest następująca. Ledwo chodzę, więc nie dam rady ruszyć po rowery, a to implikuje kłopoty dla kolegów. Kuba się nie wyspał, bo łóżko było ‘chujowe’. Komandor ma wszystko kompletnie mokre i ‘ujebane w błocie’. Leje deszcz, a do zrobienia jest prawie 30 km (tam i z powrotem) po górach. Potrzebne będą 2 konie (na sakwy i mój rower). Tymczasem prawie wszystkie dostępne we wsi (oraz przewodników) wynajęła grupa z Izraela. Zaczynamy działać.

Wydaję swoje suche ciuchy kolegom, którzy ruszają do wsi na rozpytanie. Gadam z ekipą Cezarego. Dostaję opaskę uciskową na kolano i umawiam się, że wyślą SMS do Polski, jak wejdą w zasięg. Mieli iść w kierunku Atsunty, ale odpuszczają i jadą w druga stronę. Tymczasem Komandor z Kubą namierzają pana pseudonim (nadany przez Piotra) Cyklop, który twierdzi, że załatwi wszystko. Warunek jest jeden. Trzeba napić się z nim gorzały, co też chłopaki czynią bez zbędnej zwłoki. I co? I konie załatwione. Na dodatek niebo się rozpogadza. Pro tip co zrobić z mokrym obuwiem. Proste – wkłada się stopę w plastikową siatkę i dobrze zawiązuje, a na to wchodzi but. Skarpeta pozostaje sucha.

sucha stopa
Koledzy, napędzeni poranną czaczą, ruszają po sprzęt prawie że w podskokach. Mindi, czyli nasz człowiek od koni, nie musi od razu iść, bo wiadomo, że porusza się dwa razy szybciej. Komandor i Kuba dzielnie maszerują wczorajszą trasą. Okazuje się, że ścieżka, gdzie w nocy prawie zjechaliśmy w przepaść nie jest elementem szlaku. Ta właściwa znajduje się niżej i nie stwarza takich kłopotów. Wyprzedzają grupę izraelską i cisną dalej szybkim tempem. A ja tymczasem, zgodnie z wytycznymi, idę załatwiać transport na jutro… oczywiście z panem Cyklopem. Straciliśmy jeden dzień i musimy się podwieźć. W pierwszej fazie procesu załatwiania wiadomo, że należy napić się czaczy. To akurat mam obcykane, więc pach, pach, pach i szybko przechodzę dalej. W drugiej fazie nakreślam sytuację oraz kontekst – że rowery, że Napareuli itp. itd. Trzecia to czas oczekiwania, kiedy pan będzie sprawdzał, co da się zrobić. Mam przyjść później.

Przechodzę symultanicznie do relacji grupy górskiej. Mindi dogonił chłopaków niedaleko przed miejscem porzucenia rzeczy. Po angielsku właściwie nie mówi, więc nie specjalnie się komunikują, poza tym słucha muzy przez słuchawki. Nasz gruziński przyjaciel zakładał, że wrzuci majdan na jednego konia, wskoczy na drugiego i szybko wróci na chatę, gdzie ma lepsze rzeczy do roboty. A teraz okazuje się, że musi wieźć dodatkowo jakiś pieprzony rower. Negocjacje są trudne, ale chyba wygrywa poczucie lojalności, honoru czy może litość. Różnie się mówi o gruzińskiej solidności, ale nas nikt nigdy nie wyrolował, wręcz przeciwnie, dostaliśmy nieraz ekstra pomoc. Tak jest i tym razem. Mindi skrupulatnie układa rozkręcony rower na grzbiecie konia, żeby, broń Boże, nie zranić zwierzęcia.

ładunek przygotowany

powrót z rowerami

Ruszają w drogę powrotną. Przejście górską ścieżką z rowerami to dla chłopaków udręka. Kilka razy muszą podawać sobie sprzęt przez skały, jechać nie da się prawie wcale. A ja tymczasem łażę po wsi i się rozglądam. Girevi jest położone 2000 metrów n.p.m. ponad rzeką na wielkiej połoninie, która ciągnie się gdzieś tam prawie do chmur. Na łąkach ponad wsią pasą się owce i konie, a w kilku oddalonych miejscach widać ruiny, kamienne pozostałości po zabudowaniach. Między innymi taką opuszczoną wieś Chontio mijaliśmy wczoraj. Krajobraz jest wręcz pocztówkowy, zwłaszcza w promieniach popołudniowego słońca. Turystów niewielu.

ruiny powyżej Girevi

Zgaduję się z Hindusem, który samotnie przemierza Kaukaz. Tłumaczy mi, że normalni ludzi (dobrze zaprawienie w pieszych wędrówkach) naszą wczorajszą trasę rozkładają na 2 dni. Po to jest to tymczasowe pole namiotowe 7 kilometrów od przełęczy (tam gdzie można kupić piwo). No i że w nocy absolutnie nie wolno chodzić. Do kogo ta mowa? Polak nie da rady? A tak serio to zawiodło planowanie i podjęliśmy niepotrzebne ryzyko. Jak to ktoś powiedział – głupi to my nie jesteśmy, ale rozumu nie mamy za grosz. Choć z drugiej strony nie żałujemy tego ani przez sekundę. To była petarda! Klękam przed samym sobą.

Kuśtykam do pana Cyklopa. Nie ma go. Nasze gospodynie odpoczywają i jedzą melona. Zapraszają do stołu. Niespiesznie gawędzimy o tym i owym. Pytam czy mogę poczęstować się czaczą w kuchni. Coś trzeba robić, zwłaszcza że nie wiem, co tam u kolegów. Idę znowu w sprawie jutrzejszej podwozy (blisko, ale trzeba przejść przez rzeczkę). Tym razem zastaję naszego pana załatwiacza. Coś kręci. Nie wiadomo czy będzie auto czy będzie kierowca. Zobaczymy. Tłumaczę mu, że muszę wiedzieć, żeby w razie czego gdzie indziej szukać. Nie wiadomo. Czwarta faza załatwiania zakończyła się niczym. Idę z tą sprawą do naszych pań. Za 10 minut mam odpowiedź. Mąż, pan Tengiz, zawiezie nas do Napareuli. Załatwione. Bez żadnych faz.

Zbliża się 17 i to jest pora, żeby przynajmniej Mindi z końmi już się pojawił. I jest! Widzę w zoomie aparatu, jak schodzi ścieżką w dół. Wypatruję roweru. Jest! Dzielny koń niesie go na grzbiecie. Jedna moja torba uszła wprawdzie uwadze kolegów i została na szlaku, ale co tam. Odbieram bagaże, dziękuję serdecznie i upewniam się, że Kuba i Komandor przemieszczają się bez problemów. Teraz ich zaczynam wypatrywać. W promieniach zachodzącego słońca dwie postacie z rowerami pojawiają się na tle gór. Znowu mieli w pierdol, ale zrobili to. Tuż przed zapadnięciem nocy. Jemy kolację i bez żadnego szumienia idziemy spać.

transport przybył


Girevi – Napareuli

Rano okazuje się, że terenówka Tengiza nie odpala. I co robi honorowy Gruzin? Zasuwa truchtem do sąsiedniej wioski. Po godzinie wraca z kolegą innym autem. Pakujemy wszystko i ruszamy. Wcześniej spotykamy się z Mindim i dajemy mu dodatkową kasę za rower na koniu. Tego nie było w pierwotnym dealu, a on się wczoraj nie upomniał. Pierwszy raz się uśmiecha. Panie Tamar i Nino bardzo szczerze i serdecznie się z nami żegnają. Mówią, że zawsze chciałby mieć takich gości. Do asfaltu jest stąd prawie 100 km 😮, 2 przełęcze, w tym jedna na wysokości 2800 m.n.p.m. To pokazuje skalę izolacji i dzikości Girevi. Ludzie żyją tutaj od połowy czerwca do połowy września. ⛇

Droga jest trudna dla auta, ale dla nas, po targaniu rowerów przez góry, jawi się jak autostrada. Strasznie szkoda, że nie możemy pedałować. Trasa wiedzie wzdłuż rzeki Piriktisi Alazani. To cały czas ta sama woda, wzdłuż której szliśmy spod przełęczy, ale po połączeniu z innym strumieniem zmieniła nazwę. Mijamy 2 czy 3 małe wioski na zboczu i docieramy do Dartlo, słynnego kamiennego osiedla. Robimy zdjęcia. Odbijamy w prawo przez rzekę i auto wspina się kilkaset metrów w górę przez las do Górnego Omalo. Kolejne kultowe miejsce – kamienna forteca Keselo. Niżej leży Dolne Omalo, które stoi turystyką. Oczywiście zachowując proporcje. Jest kilkanaście pensjonatów i trochę infrastruktury. Cały czas to cudowny, odległy zakątek gór, do którego trudno dojechać. Zmieniamy rzekę i zaczynamy początkowo łagodny, z czasem coraz bardziej wymagający wjazd na przełęcz Abano. Robi się coraz zimniej, chmury wiszą nisko, okoliczne góry spowija gęsta mgła. Trochę widać, ale niewiele. Na przełęczy zupełne mleko, tak jak 2 lata temu. Szybkie zdjęcie i suniemy w dół jedną z najniebezpieczniejszych dróg świata (wg National Geographic). ⚠

Dartlo

twierdza Keselo

przełęcz Abano


Nasz kierowca, kumpel Tengiza żyje w górach, więc jedzie bardzo pewnie. Znam tę trasę, bo zrobiłem zjazd z Abano 2 lata temu. Szkoda, że znowu niewiele widać. Zjeżdżamy do linii lasu. Pogoda się poprawia. Gdzieś na wysokości 1700 m.n.p.m. jest ciepłe źródło, gdzie można się pomoczyć i odpocząć. Komandor i Kuba ściągają rowery. Spędzą tam trochę czasu i zjadą ostatni fragment na rowerach. Jadę dalej autem, bo obawiam się o kolano. Spadamy do poziomu 400 m.n.p.m. W dolinie Alazani upał. Jesteśmy w Chateau Napareuli. To bardzo klimatyczne miejsce o swobodnej atmosferze i świetnej kuchni, stworzone przez Kubę Łuczaka wraz z rodziną i gruzińskimi przyjaciółmi. Przyjmują gości, organizują wszelkie wsparcie dla podróżnych, ale przede wszystkim produkują tradycyjną metodą świetne wino i destylują krystaliczną czaczę.💯

Kuby nie ma, bo ma sprawy w Tibilisi. Jest Wojtek, który od jakiegoś czasu pomaga prowadzić biznes. Płacę Tengizowi uzgodnioną sumę, a on przekazuje całość kierowcy. Umówił się z nami na transport i zrealizował umowę. A że kasa nie dla niego, trudno. Akurat dzisiaj nie ma innych gości. Witam się z poznanymi poprzednio panią Keto i panem Gelą. Dostaję jedzenie i wino. Idę do sklepu. Obsługuje mnie starszy pan. Pyta o imię i mówi, że przypominam mu syna. Zaprasza na zaplecze. Nim się zorientowałem mam już polany stakan wina. Pan opowiada smutną rodzinną historię. Przeplata to kolejnymi toastami, poczęstunkiem, modlitwą i zapaleniem świeczek. Wszystko dzieje się w ciągu 15 minut na zapleczu mini sklepiku. Żegnamy się serdecznie. Z Bogiem. Takie rzeczy tylko w Gruzji…

Chłopaki zjeżdżają dosyć szybko. Siadamy do biesiady. Pijemy doskonałą czaczę, po której nie ma kaca i zajadamy się arbuzami. Wojtek siedzi kilka lat w Gruzji, więc niespiesznie podaje nam jedną ciekawą historię za drugą. My mamy też kilka w zanadrzu. Z tych opowieści rodzi się plan na kolejną gruzińską wyprawę. Z Kutaisi przez Bakhmaro do Adżarii, potem wzdłuż jezior Tabatskuri i Tsalka do parku narodowego Vaszlowani. Siedzimy do późna w tę ciepłą kachetyjską noc. 🍷

Napareuli – Tibilisi – Gdańsk

Poranek spędzamy niespiesznie, bo transport do Tibilisi mamy zamówiony na 12.00. Jemy śniadanie, gadamy z Wojtkiem, pakujemy rowery do kartonów. Mamuka, ten sam, który wiózł nas pierwszego dnia, zjawia się punktualnie. Tak właściwie to chyba ma na imię Vartan, ale zostańmy przy tym pierwszym. Pakujemy się i ruszamy. Po 10 minutach telefon. Zostawiłem sakwę. Wracamy. Chłopaki idą do sklepu po piwo, a ja dziękuję Wojtkowi, że zadzwonił. Byłby kłopot. Zaopatrzeni w browar jedziemy do Tibilisi trasą, którą robiliśmy 2 lata temu na rowerach – Telawi, Gombori, wjazd od miasta szeroką arterią od wschodu.

poranny widok z Chateau Napareuli

Mamuka to dobry kierowca, ale warto, żeby nauczył się korzystać z map w telefonie. Chłop wbija do ruchliwego Tibilisi, pełnego dziwnych placów, zakrętów, tuneli i podjazdów bez mapy, na azymut. Wcześniej gadał z panią z hotelu, ale wygląda na to, że się nie domówili. Uruchamiam mapy u siebie i wskazuję dorgę. Kłopot polega na tym, że mieszkamy na Starym Mieście przy wąskiej ulicy, a nasz bus jest naprawdę duży. Udaje się donawigować 300 metrów od hotelu. Jak przetransportować kartony z rowerami? Jak w nocy zapakować się do taxi na lotnisko? Czuję się odpowiedzialny za to zamieszanie, więc lecę do hotelu. Mówię pani, że wprowadziła naszego kierowcę w błąd i że rezygnuję z rezerwacji. Pani się uśmiecha i spokojnie wyjaśnia, ze zaraz wszystko będzie dobrze. Woła chyba męża, każe mu wsiadać do swojego Subaru i jechać po kartony. I tak się dzieje. Ten sam gość zawiezie nas na samolot. Mamuka dostaje ekstra kasę za straty moralne.

Odświeżamy się chwilę w hotelu i ruszamy w miasto. Cel nr 1 to jedzenie. Słabo z decyzyjnością, jednak po jakimś czasie zasiadamy na balkonie przyjemniej restauracji. Jest zupa gulaszowa charczo. Jest ojahuri czyli tradycyjna, pachnąca czosnkiem i ziołami, potrawa składająca się z pieczonego mięsa, ziemniaków, cebuli i innych dóbr, posypana pestkami granata. Są kiełbaski kupati z czerwoną cebulą i kolendrą w wersji megrelskiej oraz imeretyńskiej. Jest wódka z colą, lodem oraz cytryną. Generalnie jest dobrze. 🍖

Cel nr 2 to łaźnia. Mamy sprawdzone miejsce – bardziej z tyłu, mniej reprezentacyjne i tańsze. Wykupujemy pokój nr 6 + szybki masaż. Prosimy o czaczę i piwo. Nie ma. Jak to? Wcześniej były. Lecę do sklepu, kupuję koniak i dołączam do kolegów. Moczymy się w ciepłym baseniku i popijamy Sarajishvili. Przychodzi pan i po kolei poddajemy się szorowaniu szczotką, wyginaniu kończyn i polewaniu pianą. Pogrążeni w lekkiej zmułce łazimy po mieście. Wieczorem Kubę i mnie dopada gastrofaza, więc idziemy na kebab. Znamy miejsce, gdzie irańska rodzina przygotowuje świetny fast food. W sklepie obok kupuje się piwo i przy stoliku można spokojnie zjeść.

Po powrocie do hotelu udajemy się na samą górę budynku, żeby jeszcze raz potwierdzić nocny transport na lotnisko. Okazuje się, że z ogólnie dostępnego tarasu rozciąga się wspaniały widok na miasto. Pani właścicielka stawia nam jeszcze wino. Gapimy się na Tibilisi, gapimy się na Gruzję. Paul Theroux pisał, że podróżnik sam stwarza kraj, który przemierza. My kilka lat temu zaczęliśmy stwarzać sobie Gruzję, którą, co tu dużo mówić, pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Za jakiś czas zatęsknimy za kaukaską kochanką i znowu tu przyjedziemy. 💘






Witos


























Komentarze

Popularne posty