Grecja - Albania - Macedonia (teraz Północna) 2019

Jak zmieścić w siedem dni trzy kraje, a właściwie pięć, trzy alfabety, kilka religii,  pustkę i rozmach, cywilizację i jej upadek, emocje i nostalgię. Ta wyprawa to podróż w sprzeczności. 

Trasa: Gdańsk - Saloniki -  Kalambaka -  Góry Pindos - Albania - Macedonia

Uczestnicy: Marianek, Grześ, Jaca, Rafa, Jarul, Bodek, Piter i Komandor

Dystans na rowerach:



W górach Pindos jestem trzeci raz. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeżeli tu byłeś, to na pewno wrócisz. Póki co wylatujemy, ale najpierw musimy ustalić, w ile osób będziemy podróżować, a to nie jest łatwa sprawa. I tak, początkowo zapisało się sześciu plus jeden w rezerwie, później doszło trzech, następnie rezerwa potwierdziła obecność, kilka dni minęło i jeden zrezygnował, potem drugi, w trakcie rezygnacji drugiego trzeci przechodził załamanie formy, po nim czwarty, co miało wpływ na piątego. Szósty był tak zajęty, że nawet nie wiedział czy już wyjechał. Piąty zwany  Bodkiem w końcu wziął sprawy w swoje łapska, a następnie się załamał. Trzeci zasięgał porady medycznej u drugiego, a czwarty bał się, że ten trzeci nie pojedzie bo i tak już utracił drugiego, więc profilaktycznie poszedł do lekarza po zwolnienie. W tym czasie szósty nadgonił czas i zdał sobie sprawę z tego, że jeszcze nie wyjechał. W końcu, czyli na 24 godziny przed terminem, trzeci za pośrednictwem piątego, czyli Bodka, dał słaby sygnał, że jednak, chyba, prawdopodobnie pojedzie, co wpłynęło na decyzję chuj wie którego... i tak ostatecznie jedziemy w ośmiu.

Oczywiście trzeba bardzo kochać ludzi i mieć dobre kontakty z Opatrznością, żeby wybrać się na rower w Góry Pindos w ośmiu... Albo zupełnie na odwrót czyli być debilem po prostu.

Gdańsk - Modlin - Saloniki - Kalambaka

Póki co Bodek przejmuje stery. Aspiruje do rangi Pana Kierownika i załatwia transport do Warszawy, a właściwie to do Modlina. Innymi słowy: jaki kierownik, takie lotnisko. Wyruszamy przed świtem. Zakładamy dwie bazy w Brętowie i Oliwie. Jesteśmy w rozsypce, ponieważ nie mieliśmy żadnej wiedzy na temat ilości uczestników. Załadunek to poważny problem natury logistycznej, na szczęście jest ciemno i mgliście. Ruszamy. Obok kierowcy siedzi Pan Kierownik, dalej od prawej Rafa albo Jaca Właściwy oraz Marianek, dalej Piter i ja oraz Jarul. Nic nie widać, mgła straszna, Pan Kierownik z racji na piastowane stanowisko wygląda poważnie czyli jest zdenerwowany. Dawniej ktoś pracujący w korporacji powiedział mi, że jeśli nie jesteś przygotowany, to zacznij od wkurwionej miny. Ponoć pomaga. Nic nie widać, na szczęście kierowca w poprzednim wcieleniu był nietoperzem, więc porusza się na zasadzie echolokacji czy coś tam. Wytrzymujemy do stacji Shell na opłotkach Elbląga i żądamy postoju na siku. Rozpoczynamy jatkę pod nazwą opuszczenie pojazdu. Żeby wydostać się z auta, Pan Kierownik musi wyjść i otworzyć od zewnątrz, następnie należy wypieprzyć kartony, później Jaca Właściwy za nim Rafa i Marianek, później Piter i ja, na końcu Jarul. Podejmujemy czynności: papieros, kibel, sklep. Załadunek w odwrotnej kolejności, Pan Kierownik zamyka drzwi i w drogę. Mgła ustępuje, uzupełniamy elektrolity i w mig jesteśmy w Modlinie.

Jakimś cudem, do dziś nie wiem jakim, pakujemy cały ten rozpiździel w 15-naście minut i wyruszamy. Lotnisko Saloniki. Rafa wychwytuje Pana Stavrosa, który w poprzednim  wcieleniu był Adonisem, ale przytył. Najważniejsze, że nie robi problemów. Po trzech godzinach jesteśmy w Kalambace. Stajemy przed obiektem Eagle Apartment. Trudno pomylić, ponieważ właściciel, w chwili załamania nerwowego, zamontował na płocie dwa olbrzymie, kamienne orły. Wywalamy wszystko gdzie popadnie, zwalniamy Stavrosa i przystępujemy do montażu rowerów. Po godzinie jesteśmy gotowi. Przepijamy resztki i gonimy w miasto na kolację. W trakcie wyboru knajpy, zamawiania dań i tym podobnych zawahań formy, organizujemy z Jarulem ucieczkę w celu  zakupu napojów izotonicznych na wieczór.

Po powrocie dogrywka na tarasie. Tematy wiadome, kilka z poruszanych:

1. Świat się kończy czyli wszystko schodzi na psy.

2. Kiedyś to było dopiero, teraz już tylko internet.

3. Jak nie ja... to wiadomo.

4. Gdzie jest popielniczka?

5. No po prostu nie nienawidzę tych chujów.

6. Ci młodzi to życia nie znają.

Sól tej ziemi

Meteory Zwiedzanie

Teraz kilka słów na temat komplikacji podróżowania w ośmiu i tak:

 ·       Bodek nie wychodzi z obiektu bez papieru toaletowego, poza tym musi wytrąbić litr mleka duszkiem dziennie,

·       Marianek nie je sera, nawet w chwilach ostatecznych,

·       Jaca Właściwy bez ustanku poszukuje lotniska,

·       Rafa musi mieć zasięg,

·       Jarul lubi palić,

·       Piter musi być spakowany,

·       mnie sprawia kłopot  obsługa telefonu,

·       natomiast Grześ jako jedyny ma nasze wspólne pieniądze.

Wyruszamy po śniadaniu. Kierujemy się na wschód, później odbijamy na północ. Szybko nabieramy wysokości. Na rozwidleniu robimy briefing. Jaca Niewłaściwy czyli Bodek leci w krzaki, Jarul pali razem ze mną, Piter się przepakowuje, Rafa sprawdza telefon, Grześ, Marianek i Jaca Właściwy, z racji na wiek, zapadają w drzemkę. Uśmiechnięty Bodek opuszcza rzadkie zarośla, więc możemy kontynuować wspinaczkę. Po dwudziestu minutach osiągamy asfalt. Kalambaka z lotu ptaka wygląda znacznie lepiej. Piękna panorama majestatycznej równiny Tesalskiej wciśniętej między Meteory i Góry Pindos. Robimy dwa i pół monastyra, czyli Dometiusa a właściwie to Świętej Trójcy, potem dwa tarasy widokowe i następnie klasztor Warłama czyli Wszystkich Świętych. Co do historii wspomnianych patronów odsyłam do literatury...

Ale zaraz, moment...  Przed zwiedzaniem Warłama mamy załamanie i robimy postój. Przed wejściem do klasztoru jest placyk i budka, gdzie sprzedawane są drogie napoje, w tym piwo marki Alfa i Tuborg. Nie należy tłumaczyć nikomu, a zwłaszcza spragnionemu tułaczowi, jak istotne jest nawadnianie się w chwilach ważnych dla organizmu. Szykujemy kasę i wysłannik leci do budki celem zakupu ośmiu browców . Reszta zasiada w miejscu intymnym czyli ławkowo – widokowo - skalnym i oczekuje... Podczas oczekiwania Bodek znajduje cudzy telefon. Przez moment rozważa zachowanie tego w tajemnicy, ale targany wyrzutami sumienia uruchamia opowieść - że znalazł, że przez przepadek, że nie ukradł, że nie wymusił, że nie pomylił i tym podobne. Tak czy inaczej jesteśmy w posiadaniu cudzego telefonu. Grześ, z racji na wiek i zaufanie Bodka, przejmuje wspomniany smartfon, a następnie dzwoni na Ukrainę lub do Rosji rozmawia z matką właściciela, następnie analizuje zdjęcia, dzwoni do Iwana i po minucie odnajduje posiadaczkę zagubionego telefonu w tłumie turystów. Jak to zrobił? Nie wiadomo...

Meteor

Zwiedzamy monastyr, zwyczajowo kilka zdjęć, rozproszenie, analiza, pierdoły, tak czy siak zapatrzenie w przestrzeń. Po opuszczeniu monastyru następuję bunt. HAHA. Jaca Właściwy obwieszcza, że dalej nie idzie, Bodek z Piterem giną, Jarul, Rafa, Marianek i ja idziemy prosto nie biorąc jeńców, Grześ ogląda chmury... Po 25 minutach osiągamy Wielki Monastyr, który na szczęście jest zamknięty. Organizujemy ucieczkę, zbieramy niepochwytanych i po dwóch godzinach zasiadamy do szaszłyków. Knajpa Boufidis Greek Tavern. POLECAM. Powrót, zakupy biletów na autobus dla Grzesia i Jacy Właściwego, market i do Eagle Apartment. Dogrywka na tarasie, Tematy wiadome...

 Amen

Kalambaka – Metsovo

Od rana skupienie niemal modlitewne. Na czym polega skupienie niemal modlitewne wyjaśnię później. Póki co kilka słów na temat trasy. Mamy do pokonania przełęcz na wysokości Śnieżki czyli 1670m npm mniej więcej. Startujemy z 200, więc jest co robić. Poza tym to 70km, a więc uczciwy dystans. Początkowo jedziemy główną drogą E92, która za Nawiją rozwidla się na nową autostradę i starą już teraz, opuszczoną, wspomnianą wcześniej E92.

Wracam do skupienia. Wszyscy wstają przed czasem. Jaca zwany Bodkiem zamierzał umyć włosy wieczorem, ale zapomniał, więc okupuje łazienkę przed świtem. Piter spakowany, nawet wieczorem był spakowany, to znaczy poukładany do spakowania. Jarul załatwia sprawy telefonem. Rafa analizuje trasę. Marianek jest gotowy zawsze. Ja znoszę flaszki i  zlewam resztki do jednej. Jesteśmy dla siebie podejrzanie mili. Schodzimy z drogi, ustępujemy miejsca w kolejce do kibla, przekładamy upakowane rzeczy. Padają pytania i stwierdzenia typu:

·       Padaj to, podaj tamto albo sramto. Proszę.

·       Komandor to jak jedziemy? W sensie dokąd​?

·       W co się ubrać? Czy będzie zimno, a może nie?

·       Musimy kupić wodę... I tym podobne pierdoły. 

Pod nogami kręcą się zaspani i drapiący się po dupskach Grześ i Jaca Właściwy. Lekko złośliwi, bo zazdrośni. Pojadą autobusem, teraz chyba trochę żałują swojej decyzji. Po godzinie szamotaniny wychodzimy na zewnątrz. Następuje druga faza skupienia. Przed wyjazdem należy koniecznie dokręcić coś w rowerze, na przykład jakąś przypadkową śrubkę albo sprawdzić napięcie ekspandera na bagażniku lub też pochylić się nad hamulcem, ścisnąć napompowaną oponę, kopnąć w pedał, chrząknąć, prychnąć, wysmarkać nos, splunąć, zapytać o cokolwiek, a wszystko po to by odwlec nieuniknione czyli moment opuszczenia obiektu. W końcu zamykamy furtkę z dwoma orłami i lecimy.

Zostawiamy Kalambakę, łapiemy główną drogę i ruszamy na północ w poszukiwaniu śniadania. Mamy ustalone, że zjemy po drodze. Dobra pogoda, praktycznie bez wiatru, wschodzące słońce, chłodno, ale nie zimno. Jedynym problemem jest szum mijających nas samochodów. Po 25 kilometrach zatrzymujemy w knajpie Cheriopeieto. Niestety jest za wcześnie. Przemiła i śliczna pani dopiero przyszła do pracy. Proponuje nam jedynie kawę. Może być, siadamy na tarasie, pijemy, a śniadanie zjemy później. Po drodze jeszcze zakupy, zestaw wiadomy i ruszamy w góry. Za wiaduktem, po rozwidleniu, droga nie pozostawia złudzeń - jest praktycznie nieużywana. Dostępu do niej broni piaszczysty wał usypany w poprzek. Za nim rozpoczyna się pusta, asfaltowa szosa powoli zarastająca zdziczałą zielenią. Kiedy byłem tu poprzednim razem dodatkowo dostępu broniła sfora bezpańskich kundli. Każdy trzyma własne tempo i modli się, aby nie zostać z tyłu. Na przystankach zazwyczaj ostatni Jaca zwany Bodkiem, dla niepoznaki przebrany za Antoninę Krzysztoń, zatrzymuje się i pyta pozostałych:

- Czy musicie tak zapierdalać?

Ciekawe to i zabawne, bo nikogo nie stać na wzmiankowane zachowanie, no może z wyjątkiem Pitera. Generalnie mamy prędkość Łyska z pokładu Idy. Podobnie z widocznością. Zamiast oglądać góry, większość zajmuję się liczeniem własnych włosów na torsie. Na przełęcz mijamy opuszczone miasteczko ze zrujnowaną knajpą, obecnie zaanektowane przez ludzi żyjących poza systemem. Kilka postojów celem nawodnienia, załatwienia czynności fizjologicznych i zrobienia fotek. Wczesnym popołudniem dobijamy do przełęczy zwanej Katara Pass. Robimy zbiorowe zdjęcia, przepijamy i zaczynamy zjazd. W Coutry Cafe zamawiamy browary, obserwując zachód słońca. Po wymagającym, stromym jak diabli, zjeździe meldujemy się na bazie czyli w Hotelu Bitoumi. Grześ i Jaca Właściwy dotarli bez problemów, zrobili po drodze zakupy, więc wznosimy toaścik za spotkanie i wychodzimy na kolację. Kolejnego dnia ruszymy w komplecie.

tych dwóch panów wjechało

przełęcz

Metsovo-Zakac

Za nim opowiem o śniadaniu, to pozwolę sobie na kilka słów o dzisiejszej trasie. Musimy wrócić, za Country Cafe skręcamy w drugą w lewo na Kraveę, tam odbijamy przed mostkiem na północ, po kilku zakrętach osiągamy majestatyczny Portisia Gefiri i w końcu Zakac. 60 kilometrów, może więcej, właściwie cały czas pagórkowato albo z góry albo na odwrót. Generalnie ciężkawo. Ale wracam do śniadania.

Zazwyczaj nie opisuję śniadań, ale to jest ciekawe, ponieważ naszą gospodynią jest Polka od dawna mieszkająca w Grecji i bawi nas ciekawą opowiastką na temat niedźwiedzi. Otóż sama nazwa miasta, czyli Metsovo, to nic innego jak Niedźwiedziowo. Pani mówi, że ostatnio robi się trochę niebezpiecznie, bo okoliczne niedźwiedzie przestały się bać ludzi. Przyzwyczajone do łatwego zdobywania jedzenia w śmietnikach pojawiają się w mieście. Najgorzej jest trafić na niedźwiedzicę z młodymi. Wcześniej człowiek, myśląc o niedźwiedziach, wyobrażał sobie Alaskę albo Kaukaz, no może jeszcze Karpaty, teraz niedźwiedzie można spotkać nawet w Grecji. Ludzie odchodzą, dzikie zwierzęta wracają, wcześniej udomowione psy dziczeją i zbierają się w sfory. Natura odbiera to, co wcześniej zabrali jej ludzie.

Wczoraj był drapieżny zjazd, dziś po śniadaniu odwrotnie. Pchamy ciężkie rowery pod straszną górę. W okolicach Country Cafe można zacząć jazdę. Odbijamy na Kraveę i na dole przy rzece mamy postój. Koledzy robią bazę, a ja z Jarulem ruszam do miasta, żeby sprawdzić czy można coś zjeść i odpocząć. Namierzamy knajpę, wracamy po resztę i po kilku minutach cieszymy się piwem i ciepłymi przekąskami. Później to już tylko droga, praktycznie bez ustanku pod górę albo w dół, aż do miejsca całkowicie magicznego czyli Gefiri Portitsa. Trudno opisać piękno tego miejsca. Generalnie stary kamienny most przerzucony nad strumieniem znajduje się na tle wejścia do wąwozu. Miejsce ikoniczne, cudowne, malownicze, a w dodatku na tle zachodzącego słońca mistyczne niemalże. Niestety jedynie dla mnie, ponieważ reszta uczestników myśli tylko o jednym:

 - Jak zakończyć tę pieprzoną mordęgę i w końcu jebnąć się do łózka?

Co zrobić, bywa. Pierwszy raz mam do czynienia z sytuacją, w której moi koledzy nie mają nawet siły na bunt. Osowiali, zdegustowani, zniesmaczeni, zapadają się w sobie i wpatrują tępym wzrokiem w dal. Nie odpuszczam. Włażę do wody w butach i idę samotnie w kierunku bramy wąwozu. Wchodzę w nią i za zakrętem odnajduję plenery czarowne, mieniące się kolorami tęczy, skąpane w świetle zachodzącego słońca. Cisza i jedynie szum strumienia. Koledzy zostają na moście,  przepijają resztki i odzyskując siły przechodzą do fazy lekkiego buntu. Po moim powrocie oświadczają, że należy wrócić do drogi i przedostać się do cywilizacji. Szanuję ich zdanie, jednak nie zamierzam odpuścić i odłączam się od grupy. Następuje rozstanie. Najpierw opowiem o własnej drodze, bo tamtą znam tylko z opowieści, a nie chcę nakłamać za dużo. Tak więc za mostkiem zaczynam strome podejście szlakiem pieszym do Spilaio. Typowa górska ścieżka, strome podejście po agrafkach, usuwające się spod nóg kamienie, 250 m przewyższenia, czysta chujnia z ciężkim rowerem obciążonym sakwami, ale widoki magiczne. Robię to jedynie na adrenalinie połączonej z tłuszczem z  własnej wątroby. Po 30 minutach jestem na punkcie widokowym, jeszcze kilkadziesiąt metrów i zdobywam knajpę Spelaio w centrum miasteczka, siadam przy stoliku, zdejmuję mokre buty, a uśmiechnięty właściciel, nie pytając o nic, przybywa z kuflem zimnego piwa. Później mi wyjawi, że jak tylko mnie zobaczył, wiedział czego mi najbardziej potrzeba. Piwo, wrażenia, wysiłek i przebyty dystans usypia, więc zbieram się pośpiesznie i po ciemku docieram na kwaterę. Pensjonat Aleksandra w miejscowości Zakac.

rzeka


stary most

niedźwiedzie i wilki

kanion

rekompensata bolesnej męki

Przypinam rower, sprawdzam czy przyjaciele są w obiekcie i udaję się do recepcji. Recepcji brak, kolegów brak, natomiast w lobby, przy kominku siedzi trzech panów w moim wieku, jak się później okaże rówież właściciel hotelu i w szampańskich humorach rozpijają litrową butelkę samogonu. Z miejsca otrzymuję zaproszenie. Proszę o wyrozumiałość, tłumaczę ze czekam na kolegów i dystans dał mi się we znaki. Przyjmują do wiadomości, uśmiechają się, właściciel prowadzi mnie na pokoje i wręcza mi półtoralitrową butelkę plastikową wyrobu własnego zwanego potocznie TSIPOURO. Alkohol diaboliczny o wielu twarzach, ale o ty później. Zapadam w sen. Po jakimś czasie wpadają koledzy.

Miny nietęgie, oddechy świszczące, odpowiedzi zdawkowe, wzrok skupiony, ale jednocześnie rozbiegany. Organizujemy pokoje i przechodzimy do krótkich relacji. Częstuję kolegów wspomnianym Tsipouro. Chętnych mało. Ustalam pospiesznie, że po rozstaniu wrócili do drogi i wschodnią lub zachodnią flanką przybyli na obiekt. Droga nie była łatwa, bo przewyższenie takie same, szuter i zapadający zmrok. Bodek cierpi podwójnie, ponieważ traci prąd w telefonie i jednocześnie co chwilę kolegów z pola widzenia. Wszystkim towarzyszy strach przed ciemnością i obawa przed niedźwiedziami. W pierwszej napotkanej knajpie, w chwili okurwienia, zamówili wszystkie dostępne dania, flaszkę wódki albo dwie oraz wina i piwa, co spowodowało stan zupełnie niewytłumaczalny, ponieważ duet Bodek/Piterek nie był w stanie zjeść wszystkiego, włącznie z wylizaniem talerzy. Hańba po prostu, zostawili kawałek szaszłyka nawet. To się nigdy nie zdarzyło.

Teraz kilka słów o wspomnianym TSIPOURO. Alkohol ten jest uzyskiwany na bazie wytłoczyn pozostałych po wyrobie wina. Podobny do grappy, dla wielu niemożliwy do konsumpcji, przypomina smak i zapach przepoconych skarpet. Zawartość alkoholu we wspomnianym wyrobie nigdy nie jest wiadoma, ale z pewnością przekracza 50%. Tak czy siak TSIPOURO to jest poważne wyzwanie, tym bardziej, że jest niemieszalny, to znaczy nie nadaje się do jakichkolwiek drinków, ponieważ jego wyrazisty smak i zapach zabiją jakiekolwiek inne dodatki.

Zakac – Ayia Sotira

Cholernie długi dzień. Tylko rowerowanie po górach. Następuje oczywiste zniechęcenie, ponadto Bodek ma problem ze sprzętem. Diagnozuję u niego pękniętą obręcz w tylnym kole. Da się jechać i to robimy, ale dla Bodka to udręka i niepewność. Dzień bez specjalnej historii, chociaż dla mnie fajny bo puste, górskie drogi i ładne widoki. Mam wrażenie, że w głowach kolegów pojawia się pytanie:

- O co do chuja chodzi w tych pierdolonych rowerach i co ja, do kurwy nędzy, tu robię?

Znam takie chwile z autopsji i wcale się im nie dziwię. Było ciężko i tyle. Dla porządku  dodam, że z Zakac jedziemy przez Anavryte i dalej na północ do Agios Teodorus Church, później dalej na północ do Dilofo i wreszcie nocujemy w Agia Sotira w Traditional Guesthous Tzavella.

Zanim opowiem o noclegu to pozwolę sobie na kilka dziaderskich podpowiedzi na temat Gór Pindos. Otóż jeżeli ktoś lubi góry i chce uciec przed tłumami turystów w zatłoczonych do granic możliwości Tatrach czy Sudetach, a nawet Bieszczadach, to polecam masyw Pindos. Tu praktycznie nikt nie przyjeżdża, no bo każdy kojarzy Grecję przede wszystkim z wyspami, plażami kulturą hellenistyczną, Grekiem Zorbą, Tzatzikami i Greek salad. Tu na pograniczu grecko – albańsko - macedońskim życie ludzkie powoli zamiera. Wioski pustoszeją, lasy i sady przejmują w posiadanie dzikie zwierzęta, wszędzie słychać bzyczenie owadów, a przy tym to zajebiście malownicze góry. Wyższe od Karpat, z wielkimi wąwozami i opuszczonymi kamiennymi wsiami, malowniczymi mostkami w stylu romańskim itd. Podam tylko jeden kierunek, dla mnie ikoniczny. Otóż najbardziej znanym wąwozem w Europie jest Samaria na Krecie. Pełna turystów niestety. W Pindos jest wąwóz Vikos, zupełnie odjechana widokowo trasa. Strumień rzeki, poprzecinany kamiennymi mostkami, prowadzi do opustoszałych kamiennych wsi, otoczony masywami skalnymi o wysokości 500 metrów, dwoma punktami widokowymi nazywanymi najpiękniejszymi balkonami Grecji, odległymi od siebie zaledwie o kilometr, leżącymi po przeciwnych stronach wąwozu. Zachęcam do odwiedzenia. Niekoniecznie rowerem z wiadomych względów. Na pewno tam wrócę. A można to połączyć z tygodniem nad pobliskim Adriatykiem, w Albanii albo na wyspie Korfu.

'Nie piję , nie jem, nie palę, nie pierdolę. Ja pierdolę, Pindols.'

Wracam do naszej wyprawy. Przybywamy do Ayia Sotira przed zmrokiem. Wita nas starszy pan, który ma poważne problemy z komunikacją. Nie mówi w żadnym obcym języku, chyba tylko w lokalnym dialekcie. Wieś jest całkowicie pusta. Na nasze szczęście towarzyszy mu młody chłopak, może syn, tego nie wiemy i on jest całkiem ogarnięty. Zdobywamy pokoje, zapada zmrok, a w obiekcie jest naprawdę chłodno. Próbujemy załatwić coś na rozgrzewkę, może być nawet wspomniane Tsipouro . Niestety. Wieś jest wymarła, a pomimo tego, że właściciel posiada spore zapasy wina, to nie chce ich sprzedać. Kupujemy jedynie kilkanaście piw, robimy naradę i kładziemy się spać. Skutkiem narady jest decyzja, że jutro część grupy uda się do Kastorii, która jest kolejnym punktem na naszej trasie, transportem samochodowym celem zwiedzenia miasta oraz ogarnięciem sprzętu Bodka, a Jarul, Piter i ja pociągniemy rowerami.

droga

Ayia Sotira- Kastoria

Wstajemy o świcie. Razem z Piterem i Jarkiem ruszamy przed pozostałymi. Wczesny wyjazd jest spowodowany raczej mało ciekawą nocą. Pensjonat jest zimny i ciemny. Brak kolacji i wieczornej biesiady nie pomaga. Wszyscy pragną dostać się jak najszybciej do cywilizacji. Zaczynamy zjazd.  Jest piekielnie zimno. W ciągu dnia było 25 stopni i słońce, teraz jest poniżej 10-ciu stopni i cień wąwozu. Po kilku kilometrach wyprzedzają nas koledzy. Jadą dwoma autami. W jednym rowery, w drugim oni. Przez pierwsze 15 kilometrów nie robimy żadnego postoju. Wreszcie opuszczamy wąwóz i docieramy do równiny, trochę pod górę i mamy poranne słońce. Kilka kilometrów dalej  jesteśmy na przedmieściach Neapoli. W pierwszej napotkanej piekarni pośpiesznie zaspakajamy poranny głód.  W centrum w wygodnych fotelach wystawionych na słońce zamawiamy kawę. Ruszam do sklepu po zakupy wiadome i dalej w drogę. Jedziemy na północ równolegle do autostrady nr 29. Piękna pogoda, neutralny wiatr, dwa postoje i jesteśmy na opłotkach Kastorii. Zdobywamy obiekt. Hotel Nostos. Dodam dla porządku, bo to ważne, że w Kastorii jest jeszcze jeden hotel o identycznej nazwie, co spowoduje lekkie zachwianie formy u grupy samochodowej.

Grupa samochodowa

Przybywają do Kastorii. Idą na bulwar, spotykają rowerzystkę, która jest wyjątkowo impulsywna. Rafa ogarnia serwis. Pan właściciel, z pochodzenia Grek, całe dorosłe życie spędził na emigracji w USA. Teraz wrócił i próbuje rozkręcić wypożyczalnie rowerów z serwisem. Łatwo nie jest,  ponieważ mimo przepięknych tras w Kastorii brakuje młodych ludzi chętnych do jazdy na rowerze, a turystów tyle co na lekarstwo. Pojazd Bodka zostaje w naprawie, wymiana obręczy, cena akceptowalna, poza tym Rafa organizuje dla nas jutrzejszą podwózkę na granicę z Albanią. Później koledzy trafiają do właściwego hotelu Nostos i spotykamy się na tarasie przy piwku. Wieczorem, pyszna kolacja z widokiem. Bodek z Mariankiem idą do miasta odebrać rower, po czym zapadamy w sen.

jezioro w Kastorii

Kastoria- Granica- Pogradec

Ładujemy się do aut. Dwa samochody, jedno z przyczepką na rowery. Jadę w tym z panem z USA. Rafał prowadzi ciekawą dyskusję. Generalnie narzekanie. Tematy wiadome. Przybywamy na granicę z Albanią, robimy wyładunek, odprawa i w drogę. Granice na Bałkanach są mocno otwarte i ciekawe. Swego czasu przekraczałem zieloną granicę pomiędzy Kosowem i Czarnogórą, innego dnia dwukrotnie wyjeżdżałem z Albanii do Kosowa z powrotem. Bułka z masłem. Paszport albo dowód i odjazd. Co prawda brak paszportu u Jarka spowoduje małe zachwianie formy w naszej drużynie na wyjeździe do Londynu, ale o tym później.

Po przekroczeniu granicy zmieniamy alfabet, system walutowy, język, religię i obyczajowość. Na drogach dominują mercedesy, właściwie to są same mercedesy, w różnym wieku, w różnym stanie, w różnym kolorze. Najważniejsze, aby to był mercedes. Poza tym mamy okazje zobaczyć dziedzictwo Envera Hoxhy czyli Hodży, jednego z największych skurwysynów, jakich ten świat zdążył poznać, czyli wszechobecne bunkry. Docieramy do Billisht i siadamy w restauracji na śniadanie. Pan właściciel widząc grupę turystów, przegania kilku zasiedziałych lokalesów, robi miejsce i możemy zamówić. W międzyczasie jadę do kantoru wymienić pieniądze. Różnica pomiędzy Grecją a Albanią jest ogromna, na ulicach pełno ludzi, mnóstwo dzieci, a islam w wydaniu albańskim, to tak jak katolicyzm w wydaniu polskim czyli na pokaz, na szczęście. Alkohol jest w pełni dostępny, młode kobiety ubrane nowocześnie, miasto żyje.

Po śniadaniu ruszamy bardzo ruchliwą drogą E86 na północny zachód, po kilku kilometrach mamy rzadką okazję uratować zwierzę w potrzebie. Na poboczu, przy opuszczonej stacji benzynowej postanawiamy zrobić krótki briefing. Jak się okazuje w kanale tkwi owca, nie może biedactwo wyjść. Oszołomione, opuszczone, odłączone od stada. Piter Sado podejmuje natychmiastową akcję ratowniczą, trochę pomagam razem z Rafałem, reszta wspomaga duchowo. Piter wskakuje do kanału, łapie owcę za zad, ja z Rafą ciągniemy za przednie kopyta. Wyciągamy zwierzę. Biedna owca traci orientację, ucieka na drogę, więc jest niebezpieczeństwo potrącenia, wreszcie łapie ślad i ucieka w trawy. Przepijamy trochę, bo jest okazja i ruszamy.

uwolniona owca

Za Restaurant Erlini zdejmuję kolegów z drogi głównej i skręcamy na gminę Proger. Wreszcie ulga, piękny asfalt pośród sadów jabłoniowych, za Proger skręcamy na Mankurisht. W Mankurisht wprawiamy w całkowite osłupienie lokalnych ludzi widokiem ośmiu turystów na rowerach i wybijamy w przestrzeń. Droga się urywa. Dalej to przeprawa na azymut, po skałkach i łąkach. Cztery kilometry gry terenowej i osiągamy Burimas. Siadamy w barze, zamawiamy piwo i lokalne mocne trunki. Docieramy do głównej SH 79. Poźniej Zvezde, Gurbardhe, Bregas i za Nizhavec lądujemy na powrót na E86. Za przełęczą szybki zjazd do Pogradec czyli naszego lokalu. Niestety zaczyna padać i to dosyć mocno. Na miejscu, czyli w Apartment Plasir, rozpoczyna się ciekawy rytuał osuszania garderoby. Jaca Właściwy na przykład, suszy buty w piekarniku, reszta podobnie. Wieczorna uczta w restauracji obok, spotkanie na tarasie i sen.

tam jedziemy


mniam

Pogradec-Ochryda

Pogoda jest zaiste chujowa. Cała magia jeziora Ochrydzkiego polega na widokach. Ogromne góry w bezpośrednim sąsiedztwie szmaragdowej wody. Co zrobić? Ruszamy na granicę z Macedonią. Zaczyna padać. Przed granicą wydaję nasze wspólne albańskie pieniądze na zakupy wiadome, wreszcie granica i jedziemy do Monastyru Św. Nauma. Trochę trzeba objechać, ale warto, bo to jest jedno z najpiękniejszych miejsc w Macedonii. Właściwy jest trochę sceptyczny, mówi żeby jechać, bo do lotniska daleko i takie tam, później jest drobny bunt, że nie można z rowerami. Tak czy siak mam wylane.

Przekraczamy wszystkie punkty kontrolne, krótko zwiedzamy klasztor i udajemy się do restauracji Ostrovo czyli położonej na wyspie. To może jest trochę dziwne, dla ludzi którzy tu nie byli, ale język macedoński jest bardzo podobny do polskiego, nawet bardziej niż czeski, tylko alfabet mają inny. Dziwny jest ten świat, tak czy siak Macedończycy to Słowianie i nie mają nic wspólnego z Grekami, podobnie jak my z Litwinami, którym bliżej do Węgrów, o ironio. Zakładamy  bazę we wspomnianej restauracji na wyspie, bezpośrednio obok rozpalonego kominka. Zamawiamy herbaty i butelkę samogonu na rozgrzewkę. Suszymy się przy kominku i po jedzeniu ruszamy do Ochrydy. Przestaje padać, ale widoku brak. Kilka postojów. Zabawiam kolegów moimi wspomnieniami z wyprawy samotnej w ten rejon kilka lat wcześniej. Zdobywamy Ochrydę, zwiedzamy główne atrakcje i meldujemy się w hotelu. Lukanov Apartments. Na tarasiku urządzam biuro odpraw. Przed nami dwa loty, osiem osób, czysta jatka. Rafa z kolegami idą po kartony na sakwy, ogarniają też transport na lotnisko. Jeszce wieczorne pakowanie rowerów i juków. Sen krótki, bo pobudka przed świtem.

pada

briefing

Pogradec

Ochryda-Londyn Stansted- Gdańsk

Od rana jatka. Taksówki nie są w stanie dotrzeć do obiektu. Musimy wahadłowo znosić rowery i sakwy. W końcu pakujemy się do samochodów i jedziemy na lotnisko. Przed terminalem pożegnalne piwo dla chętnych, bułka z czymś na śniadanie i ruszamy do Londynu. Na ostatniej prostej, czyli przed odprawą paszportową, pada na nas blady strach. Otóż, jeden z kolegów, wjeżdżając do Macedonii pokazał paszport, teraz podaje dowód osobisty. Pan z budki wymaga paszportu i tyle, mówi, że na dowód nie ma szans. Wtedy Jarek, który nie ma paszportu truchleje. I co się okazuje? Z Jarkiem nie ma najmniejszego problemu, ponieważ wjechał do Macedonii na dowód i na dowód ją opuszcza. Nie należy mylić dokumentów tożsamości przy wjeździe i przy wyjeździe po prostu. Lądujemy w Stansted. Kilka godzin oczekiwania. Rozmowy mimowolnie schodzą na tematy polityczne. Przed Polską wybory. Wtedy jeszcze nie mamy świadomości, że te wybory to małe miki, bo w powietrzu już krąży Covid, który zatrzyma świat, w tym i nas na dwa lata. Będę musiał skasować wyprawę wokół Bałtyku, zamiast tego polatamy wzdłuż Bobru, na Dolnym Śląsku , ale to już zupełnie inna historia – można sobie przeczytać na blogu.

szczęście

 

K.

Komentarze

Popularne posty