Portugalia 2022

 

Portugalia

Mieliśmy jechać na Ukrainę, ale rosjanie (idi nachuj) rozpoczęli pełną inwazję. ‘Jeśli chcesz rozśmieszyć los, powiedz mu o swoich planach.’ Lecimy w przeciwną stronę. Porzucamy środkowoeuropejski klimat trwogi na rzecz atlantyckiej krainy nostalgii. Portugalia część druga. Koledzy w zeszłym roku jechali z Porto do Lizbony, teraz pedałujemy z Lizbony do Faro wzdłuż wybrzeża. Szeroki, napakowany jakością skład. 👊

Trasa: Lizbona – Sagres – Faro

Uczestnicy: Komandor, Marian, Mariusz, Paweł, Kuba, Robson, Grześ, Tomasz, Rafa, Tolek, Witos

Dystans: 460 km

Gdańsk – Lizbona – Alfarim

wiadomo

Wylot z Warszawy. Głowna grupa jedzie pociągiem – nic ciekawego się nie wydarza, poza standardowym osuszeniem zapasów już w okolicy Tczewa. Komandor zajął się transportem rowerów i w tym celu wynajął większe auto. Do pomocy wyznaczył dwóch fachowców – Mariana i Witosa czyli mnie.

Stawiamy się rano na Potokowej w Gdańsku. Komandora Piotra brak, pojechał do wypożyczalni po rzeczone auto. Małgosia serwuje jajecznicę, Marian wystawia nalewkę śniadaniową, wylegujemy się na fotelach w ogrodzie i chwalimy dzień, który dopiero się zaczyna. Wraca Piter, ale bez samochodu. Okazuje się, że Toyota ma zbitą szybę i chwilę potrwa naprawa. Mamy zapas czasu, więc luz. Kontynuujemy chwalenie dnia i wylegiwanie się w ogrodzie. Drugie podejście i jest. Pakujemy sprzęt. Trzeba się sporo narobić i pokombinować, żeby do ProAce’a wsadzić 11 kartonów z rowerami… Jedziemy. Opisy pobytów na stacjach benzynowych odpuszczam. Zajeżdżamy na lotnisko. Szybki zrzut Mariana z rowerami przy terminalu. Oddajemy Toyotę. Robimy bazę, kupujemy piwo i czekamy na resztę. Zagaduje nas pani z Ukrainy. Leci do córki do Turcji, wcześniej uciekła do Polski. Zaczyna opowiadać o swojej miejscowości gdzieś na wschodzie. Płacze. Wierzy, że kiedyś wróci do domu. Póki co spadają tam bomby. Pokazuje zdjęcia, daje worek orzechów ze swojego ogrodu. Częstujemy ją kanapkami. Trochę rozmawiamy, trochę razem milczymy… Zjawia się główna grupa. Nadanie rowerów i reszta procedur lotniskowych przebiega bez zakłóceń.

W Lizbonie lądujemy w nocy. To nie jest optymalna pora dla zawodników w naszej kategorii wiekowej. Skręcamy rowery i szukamy miejsca na drzemkę. Część drużyny kładzie się pod schodami ruchomymi, część na dworze (ciepło), część gdzie popadnie. Takie tam spanie, nie-spanie. Koło 6 zbieramy stare kości, pudrujemy worki pod oczami, myjemy zęby i próbujemy odnaleźć w sobie radości życia. Jest na to niezawodny sposób, ale jeszcze odrobinę za wcześnie. W zastępstwie - dobra kawa, świetne kanapki, wschodzące słońce i Lizbona za rogiem. Ruszamy i jeb. Okazuje się, że Marian ma zepsutą przednią piastę. Zbieramy się na stacji benzynowej ok 100 metrów od lotniska. Wiadomo - narada, fachowe spojrzenia, oględziny, trzeba dać z kopa, coś tam podkręcić i można jechać. Tyle że za kilka kilometrów na pewno się rozleci…

Z lotniska do rzeki jedzie się cały czas w dół. Szybko jesteśmy na bulwarze we wschodniej części miasta koło Oceanarium. Przyjemny poranek, w tle most Vasco da Gama, kolejna narada dotycząca przyszłości roweru Mariana – wywalić do rzeki i kupić nowy czy naprawiać? Cicho, pusto, miasto powoli budzi się do życia, a my razem z nim. Pedałujemy dalej ulicą pomiędzy nabrzeżem a torami kolejowymi. Po prawej na wzgórzu Lizbona. Podobno to miasto ma swoją magię. Być może. Na pewno ma swoją specyfikę. Po trzęsieniu ziemi w połowie XVIII wieku i w wyniku tsunami oraz pożarów w wyżej położonych dzielnicach cała zabudowa uległa zniszczeniu. Odbudową energicznie zajął się minister de Pombal. Powstały szerokie, prostopadłe aleje, duże place, część budynków została zrekonstruowana, część zbudowano od nowa wg oświeceniowych wzorów. Z tego zamętu wyłoniła się eklektyczna mieszanka, która rzeczywiście może urzekać. Może też nie urzekać. Jak kto woli.

poranek nad oceanem

W drużynie pojawia się gastrofaza, więc nie ma przestrzeni intelektualnej na urbanistyczne rozważania. Przy słynny łuku wbijamy w centralną dzielnicę Baixa de Lisboa. Deptaki, place, pomniki, wielkie budynki. Po lewej u góry Barrio Alto, po prawej u góry Alfama i zamek św. Jerzego. Bazę robimy w barze przy placu Budowlańców, a może Restauratorów (Praca dos Restauradores). Kanapki, piwo, mniam... Chętni jadą zobaczyć tramwaje, zaułki oraz coś tam jeszcze. Obserwujemy ludzi, bardzo różnych ludzi – cała paleta naszego gatunku. To kolejny, obok architektury i malowniczego położenia, element układanki pod nazwą ‘Lizbona jest wyjątkowa’. Lisboa e unica… No i stopniowo udziela nam się portugalskie ‘roztęsknienie’ - saudade czyli tęsknota za czymś nieokreślonym, pogodzenie z losem. Gdzieś z sąsiedztwa dochodzą nostalgiczne nuty fado i rozdygotany głos Marizy… Bem vindo a Portugal. 🌍

główny plac i brama do miasta

Barrio Alto

Rozdzielamy się. Rafał z Marianem i chyba kimś jeszcze jadą naprawiać rower. Tylu nas, że trudno się zorientować. Co jakiś czas robimy ‘kolejno odlicz’ i dopiero jak kogoś nie ma, zaczynamy go szukać. Lecimy dalej wzdłuż wybrzeża, mijamy port, kolejny most i dojeżdżamy do Belem. Dalej się dzielimy. Ci co nie widzieli, idą oglądać klasztor Hieronimitów – obowiązkowy punkt do zobaczenia w Lizbonie. Grupę prowadzi Mariusz, jak wiadomo naczelny KOwiec Top Chain. Był wszędzie, ale chętnie pojawi się wszędzie ponownie. Reszta zalega w cieniu pod pomnikiem Odkrywców. Swoją drogą Jaca Właściwy miałby tutaj co oglądać - teren zawalony różnymi rzeźbami. Tymczasem z grupy pomnikowej wyodrębniają się dwie kolejne z jasno określonymi zdaniami – poszukiwanie piwa i poszukiwanie promu na drugą stronę Tagu. Sytuacja się nawarstwia w momencie powrotu grupy klasztornej, która, po połączeniu się z tą pierwszą grupą, wydziela pododdział chętny do zobaczenia wieży Belem. Twardy trzon, który cały czas pilnował pomnika, przemieszcza się w drugą stronę w kierunku przystani. Do tego jest jeszcze zupełnie autonomiczny byt czyli Latający Komandor. Zniknął z oczu. Matko jedyna… Cała dzielnica wie, że grupa starszych osób na rowerach ma jakieś zawody czy coś. A, jeszcze jedno. Z pełnym nabożeństwem konsumujemy słynne ciastka upieczone przez siostry zakonne i zakupione w klasztornym sklepie. Ktoś napisał – ‘Przyjechać z drugiego końca świata, by sfotografować, a potem zjeść małe ciastko - oto definicja współczesnego odkrywcy’. 🍪

współcześni odkrywcy

Po wykonaniu wszystkich zadań drużyna zbiera się punktualnie na przystani i rusza promem do miejscowości Trafaria. Adeus Lisboa… Prom jak prom, tyle że fajny widok na miasto. Z portu szybko przemieszczamy się w kierunku plaż Costa da Caparica. Atlantyk, słońce, duże fale, wiatr. Sporo ludzi. Turystycznie, acz bez kiczu. Zalegamy w barze. Portugalskie piwo nie wyróżnia się szczególnym smakiem, ale w ciepłe czy gorące dni przyjemnie orzeźwia. Droga wzdłuż plaży kończy się i odbijamy do szosy. Jedziemy na południe i niestety pod wiatr, często dosyć mocny. Tak będzie przez kilka dni.

vibe atlantica

Komandor ma zasadę, że każdego dnia powinien być mniejszy lub większy wpierdol lub chociaż mały wpierdolek. Przyświeca mu motto ‘Wasze oczekiwania, nie są moimi obietnicami’. Tym razem rzuca nas w rejon nieużytków okalających poligon NATO. Rowery buksują w piachu albo obijają się o kamienie. Momentami trzeba prowadzić. Po kilku kilometrach lekko bolesnej męki docieramy do asfaltu i po kolejnych kilku wpadamy do małej mieściny Alfarim. Jest późne popołudnie i nic nie jedliśmy od śniadania w Lizbonie. Wbijamy do kawiarni – pyszne rzeczy – kanapki z dobrym serem i szynką, krokiety nadziewane rybą, zimne piwo, cola z colą. Dzisiejszy obiekt znajduje się 200 metrów stąd. Po krótkim odpoczynku idziemy na kolację do restauracji Dom Ricardo. Cytuję opinię z Google. ‘Dobra tradycyjna kuchnia portugalska z dużym wyborem dań w ofercie. W większości ceny są uczciwe. Wszystko zdezynfekowane’ Wieczorem, już na obiekcie, oglądamy finał Ligi Mistrzów i dodatkowo się dezynfekujemy. Real Madrid mistrzem. Luka Modric mistrzem.

Alfarim – Setubal

Śniadanie jemy w naszej ulubionej kawiarni. Ruszamy dalej na południe. Ocean jest gdzieś tam po prawej stronie, czasem wyłania się między wzgórzami. Jedziemy szutrowymi drogami – przyjemnie, krótkie zjazdy i podjazdy, pusto, spokojnie. W oddali widać cel pierwszego etapu - Cabo de Espichel. Bardzo malownicze miejsce na skalistym wybrzeżu oceanu. Barokowy kościół pod wezwaniem Matki Boskiej (podobno ukazała się przed wiekami jakiemuś rybakowi). Charakterystyczny dom pielgrzyma jakby przeniesiony z Nowego Świata. Potężna biała latarnia morska. No i ta oryginalna kapliczka na skraju urwiska. Snujemy się po okolicy, bo widoki pierwsza klasa, ale wiadomo, że już czas na kawiarnię. Portugalskie brandy nie jest tak dobre jak hiszpańskie. Może źle trafialiśmy. Część drużyny upodobała sobie porto. Widać, że z wiekiem u niektórych gust powszednieje i pojawia się większa chęć na słodkie. No nie wiem…

Tomek, Tolek i pies

Rafa + ładne tło 

kościół na Cabo i my

Skręcamy na wschód dalej wzdłuż wybrzeża asfaltową drogą – próba znalezienia równoległego szutru nie powiodła się. Nie będę się powtarzał – przez całą podróż morze jest po prawej stronie. Nie będę się powtarzał – po każdym postoju robimy ‘kolejno odlicz’. Mijamy Santanę, Sesimbrę i skręcamy w prawo w mniejszą drogę. Kolejny postój w bardzo lokalnej kawiarni. W kwestii wiejskich barów Portugalia nie odbiega od swojego sąsiada, Hiszpanii. Zawsze jest gdzie usiąść i ukoić zmęczone pedałowaniem ciało. W pobliskim sadzie zrywamy pomarańcze i cytryny, przydadzą się do koktajli. Kończy się asfalt i zaczyna wysokiej jakości szuter. Cudowna droga wśród łąk, pól i niewielkich farm. Przed nami nadbrzeżne wzgórza z ostrymi zboczami. Pojawia się rowerowa zajebioza. Impressionante.


Dojeżdżamy do drogi N 379. Dłuższe podjazdy, potem zjazdy. No i widoki. Przez całą trasę wzdłuż portugalskiego wybrzeża jest na czym oko zahaczyć. Ocean przez tysiąclecia potargał wybrzeże, nadając mu bardzo malownicze i zróżnicowane formy. Zbliżamy się do miasta. Robson przejmuje stery, bo ma obczajone najlepsze w mieście choco frito. A jeśli najlepsze w Setubal, to najlepsze na świecie, bo właśnie Setubal jest stolicą tej potrawy. Samo miasto to ważny port i duży ośrodek przemysłowy, ale jednocześnie ma ładne, klimatyczne centrum, fortecę na wzgórzu oraz mocną drużynę piłkarską.

w drodze do Setubal

Choco frito to smażona w kawałkach panierowana mątwa. Bardzo smaczna przekąska. Siedzimy w knajpie w centrum do wieczora. Jedzenie świetne, wino orzeźwiające, a digestif doskonale harmonizuje zjedzony posiłek. Nasz hotel jest malowniczo położony na wzgórzu ponad miastem i nie przez przypadek nazywa się Sado. Rzeczony przyjaciel niestety nie mógł z nami pojechać. Wspinamy się już po ciemku. Bardzo luksusowo jak na nasze standardy. Do tego naprawdę zacny widok na wieczorne Setubal.

Setubal – Caveira

Rano, po godnym śniadaniu, lecimy w dół do portu. Ludzie się za nami oglądają… Szybki załadunek na prom i płyniemy na drugą stronę zatoki, na półwysep Troia – 45 minut. Wody wokół Setubal słyną z obecności delfinów i właśnie udaje nam się je zobaczyć. Co tu dużo gadać, nad morzem zawsze jest fajnie. I w Portugalii, i w Polsce i w każdym innym miejscu. Tak samo jak w górach, ale ten wyjazd nie ma wyczynowego charakteru, więc nie oddalamy się od oceanu dalej niż na 10 km.

drużyna na promie

Przed nami 200 km trasy na południe. Oznacza to 200 km jazdy pod wiatr, czasem lżejszy, czasem naprawdę mocny, przez kolejne trzy dni. Na półwyspie wieje solidnie. Mijamy luksusowe kurorty i dalej pedałujemy piękną asfaltówką przez wydmowe pustkowie do miejscowości Comporta - centrum uprawy ryżu i produkcji wina. Czas na kawiarnię. Trochę nam schodzi.

especialista Pablo i doutor Tomas

 professor Mario, doutor Antonio i engenheiro Roberto vel Cuba

Była kawiarnia, czas na restaurację. Lokalna, rodzinna knajpa Mira Ponte. Dalsza droga wiedzie wśród pól i rzadkich lasów. Nic szczególnego, mułowate pedałowanie pod wiatr. Peleton się rozciąga, każdy jedzie swoim tempem. Powstają też podgrupy, którym nie wystarcza zwyczajne jechanie, muszą narobić kłopotów.

Tolek ma potrzebę, więc skręca w pierwszą otwartą bramę. Z racji tego, że nie zostawiamy naszych, kilku kolegów dołączą. Duży teren, mieszkalne baraki, fajna wiata na odetchnięcie. Nagle pojawia się groźny Ricardo, opierdala kolegów i każe się wynosić. ‘Chwila, chwila, wykonamy czynności i jedziemy’. Nie działa. Dołącza jeszcze groźniejszy Duarte. Okazuje się, że chłopaki wbili do jakiegoś półotwartego więzienia czy poprawczaka i sytuacja staje się niebezpieczna. Wylatują pędem na szosę i brama się zamyka. Całe szczęście, że Tolek zdążył spotkać się z matką naturą, ale nie ma Tomka. Zgubił wcześniej kartę kredytową i akurat dzwonił do swojego banco americano, żeby ją zablokować. Co teraz? Nie zostawiamy naszych, więc następuje szybkie przegrupowanie w celu zorganizowania akcji odbicia. Na szczęście Tomek samodzielnie, używając najgorszych wyzwisk rodem z getta w Milwaukee, zmusił wspomnianych typów do otwarcia bramy.

miejsce incydentu

Późnym popołudniem docieramy do noclegu – agroturystyka w wiosce Sarbreira. Nasz gospodarz, wygląda, że Alfonso, jest typowym Portugalczykiem w nieokreślonym wieku i nostalgią wypisaną na twarzy. Komunikuje się urywkami angielskich słów, z fatalistycznym zrozumieniem przyjmuje naszą zapalczywość w otwieraniu butelek piwa, a jego zrezygnowany uśmiech oznacza, że nie ma nic przeciwko wieczornemu szumieniu. Hacjenda znajduje się w pewnej odległości od innych zabudowań.

Działamy. Kwatermistrzostwo jedzie do sklepu, telefoniarze telefonują lub skrolują, czyściochy biorą kąpiel. Bar, czyli siatka z tym i owym, zlokalizowany jest nad małym basenem, więc życie towarzyskie powoli tam się przenosi. Woda zimna, ale warto wskoczyć. Wraca grupa sklepowa. Napoje się leją, kanapki się robią, słońce znika za horyzontem. Tymczasem Kazik śpiewa:

Napij się ze mną wina, co konkretną moc trzyma

Pojedziemy razem, zupełnie pełnym gazem

To jedziemy… Można hałasować, nikomu to nie przeszkadza. Jaco Niewłaściwy, we wish you were here... W basenie dzieją się rzeczy, o których lepiej nie pisać. Muza gra na maksa z przenośnego głośnika. Koncert życzeń na Spotify. Każdy po kolei zamawia piosenkę. What a life, what a beautiful life… 😍

Caveira – Villa Nova de Milfontes

Rano jest pochmurnie. Na niebie i w głowach. Powoli zbieramy się do wyjazdu. Okazuje się, że wczoraj, po skończeniu zapasów sklepowych, opróżniliśmy panu Alfonso cały bar dla turystów. Rozliczamy się godnie i serdecznie dziękujemy za gościnę. Było grubo, ale bez strat materialnych. Trzeba jechać, bo dzisiaj 70 km czy nawet więcej. No i ten wiatr w gębę, który nie daje wytchnienia. Bez śniadania daleko nie zajedziemy, więc w pierwszej wiosce siadamy w kawiarni – kawa, napoje i trochę gówniane pieczywo. W kolejnej już tylko napoje. Wraca poczucie sensu tego, co się robi oraz wiara we własne możliwości. Świat zaczyna nabierać kolorów, przyszłość przestaje jawić się jako ponura rowerowa katorga.

Lokalnymi asfaltami dojeżdżamy do drogi ekspresowej. Trzeba się trochę namęczyć, żeby znaleźć równoległą szosę do Sines, ale jest. Na przedmieściach robimy odpoczynek pod centrum handlowym. Stara część miasteczka leży na półwyspie, na skarpie, skąd rozciąga się ładny widok na zatokę i potężny port. Tutaj urodził się Vasco da Gama, więc wszystko nazywa się jego imieniem. Zjeżdżamy na nabrzeże, gdzie jest świetna lokalna knajpa z owocami morza. Niestety trzeba czekać na miejsce godzinę albo dłużej. Przenosimy się do restauracji Seafood Lovers  - z widokiem, elegancko, smacznie i drogo. Grześ, dyrektor finansowy naszej grupy, trochę kręci nosem. Jednak wyborne białe wino wprowadza go w nastrój ‘tak trzeba żyć’.


Top Chain Pride


Sines

nad oceanem

Droga na południe wiedzie wzdłuż portu i wietrznych, początkowo szerokich, plaż, które z czasem znikają zupełnie. Pojawiają się za to widowiskowe klify. Zbliżamy się do Porto Covo. Wybrzeże robi się bardzo malownicze – małe, piaszczyste zatoczki ukryte wśród skał. Wieje rześki wiatr, czuć zapach oceanu, świeci mocne słońce. Jedzie się… W miasteczku dochodzi do podziału grupy. Część kolegów wybiera dłuższą drogę asfaltem, część krótszą bocznymi szutrami do drogi CM 1072.

Odjeżdżam od kolegów. Dobrze mi się pedałuje, więc kręcę tempo bez przystanków. Wokół pola, nuda, więc tym bardziej nie ma co się rozglądać. Docieram do zakrętu, gdzie trzeba odbić do naszego noclegu. Zostały 4 km. Czekam na kolegów w przydrożnej spelunie, bo ciężko nazwać to miejsce kawiarnią. Siedzę na stołku przy szosie i piję piwo. Wzbudzam zainteresowanie miejscowego, stałego bywalca. Manuel w swoim życiu był wszędzie od Gwinei Bissau po Niemcy, a teraz spędza czas na alkoholizowaniu się w swoim ulubionym lokalu i zaczepianiu gości. Przyjeżdża Komandor, więc przekazuję pałeczkę tzn. Manuela, potem kolejna zmiana – Rafał. W końcu przybywa cała grupa. Śpimy w przyjemnym hotelu blisko morza. W naszych pokojach są duże tarasy, więc wieczorne dysputy odbywamy pod rozgwieżdżonym niebem. 🌙

Villa Nova – Odexeixe

Wieje. Ciągle wieje. Wiatr prawie zdmuchnął nas z mostu. Pedałujemy wśród pól przez portugalską prowincję Alentejo. Odpoczywamy przy pastwisku nad kanałem. Trzeba coś zjeść. W następnej wiosce wbijamy do knajpy… hinduskiej knajpy. Naprawdę dobre jedzenie i piwo. Panowie proszę o opinię w Google. Pewnie - 5 na 5. Lecimy dalej, fragment w kierunku morza, na chwilę oddech od wiatru. Znowu kawiarnia. Tym razem typowo portugalska, wiejska. Wokół pola uprawne, sady, pastwiska. Nuda panie, nuda… Jeszcze trochę.

nad rzeką

Do morza dojeżdżamy w miejscu o nazwie Porto das Barcas. Dużo piechurów.  Wiedzie tędy szlak Rota Vicentina. Nasza droga, z grubsza trasa rowerowa Eurovelo 1, przecina się z nim co jakiś czas. Zastanawia mnie, że ci niektórzy ludzie mają takie małe plecaki. Na przykład bardzo atrakcyjna pani 45+, w czystych ciuchach i z lekkim makijażem, niesie plecak o pojemności 5, max 10 litrów. Młodzi ludzie mają większe plecaki. Jutro okaże się, że część osób idących szlakiem najnormalniej w świecie ma wsparcie samochodowe. Walizki są wożone z jednego noclegu do kolejnego. Spoko. I tak super, że komuś się chce drałować na piechotę. Dojeżdżamy do Zambujeira, bezpretensjonalnej, niedużej miejscowości turystycznej. Pijemy piwo na placu. Jeszcze trochę i będzie coś wyjątkowego.

Charakterystyczne ujście rzeki do morza w tej części Portugalii. Miasteczko zwykle leży na północnej skarpie. Trzeba zjechać ostro w dół i wykonać stromy podjazd, żeby znaleźć się po drugiej, południowej stronie. W Zambujeira brzeg jest wyjątkowo stromy i wysoki. Oznacza to, że widoki są spek-ta-ku-lar-ne. Dalej robi się jeszcze ciekawiej. Klify sięgają 100 metrów, plaże pokrywa złoty piasek, oceaniczne fale rozbijają się o mniejsze i większe skały. Espetacularmente. Robimy bazę – trzeba się napatrzeć. Grupa pływacka w składzie Komandor, Kuba i Grześ schodzi do morza.

To jeden z tych momentów, kiedy w jaskrawy sposób widać, po co jeździ się na wyprawy rowerowe. Leżysz na portugalskim klifie, gapisz na ocean, popijasz lub palisz to, na co masz ochotę, zagadujesz z sąsiadem lub milczysz. Rower spokojnie czeka.  Za jakiś czas zabierze cię w dalszą drogę, której ukoronowaniem będzie 'nastrojowa' biesiada z kolegami. Może trafić się guma, spadek cukru lub wywrotka, ale takie ryzyko tylko dodaje smaku tej potrawie.



klify

Komandor i KOwiec

Gandalf na klifie

Robson na klifie

Top Chain Pride

Jedenastka i Lechia

Dalsza trasa wiedzie przez… pola uprawne, sady, pastwiska. Po kilkunastu kilometrach jest lokalna restauracja. Powtórzę – na portugalskiej prowincji, przynajmniej tej położonej niedaleko szlaków turystycznych, można świetnie zjeść za sensowne pieniądze. Skwapliwie korzystamy z tej możliwości. Uczta mięsno - rybna wysokiej klasy. Wojtek vel Formoza i Arek vel Lance, najwięksi smakosze Top Chain, byliby zachwyceni. Zapada zmrok. Pedałuje się dobrze – asfalt, mały ruch, lekko z górki. Dobijamy do głównej i skręcamy w prawo. Sklepy zamknięte, robi się niebezpiecznie, wzrasta lękowe rozdrażnienie i frustracja. Nic tak nie rozpieprza atmosfery, jak brak zakupów na wieczór. W końcu jest… Jasmeen Supermarket. Kochamy Hindusów. Poprzednio dobrze zjedliśmy, teraz dobrze zaopatrujemy się w to i owo. Na obiekt przybywamy o 21. Mili ludzie prowadzą pensjonat. Staramy się nie szumieć za bardzo, ale nie wychodzi. Trochę muszą nas uciszać.

Top Chain Pride

Odexeixe – Sagres

To będzie długi, męczący dzień. Jedyny poważniejszy wpierdol na tej wyprawie. Ale po kolei. Nasze miasteczko o cudownej nazwie leży nad rzeką, 2-3 kilometry od morza. Jedziemy na klify, takich widoków nigdy za wiele. Policja pilnuje, żeby nie podchodzić zbyt blisko stromych przepaści. Robimy kilkuminutowe tępe zapatrzenie w dal i zawracamy. Latamy trochę szutrówkami wśród pól, sadów i łąk. W końcu dobijamy do asfaltu (okaże się, że nie na długo). Jest kawiarnia, więc trzeba uzupełnić płyny i zebrać rozbiegane myśli. Dalej mijamy Rogil i skręcamy w polną drogę. Znowu piechurzy. Znowu latamy trochę szutrówkami wśród pól, sadów i łąk.

Komandor i rzeźby w Odexeixe

klify

odpoczynek

Robson ma awarię – zerwany łańcuch. Robimy postój przy campingu. Mimo lekko nerwowej atmosfery, dzięki grupowemu wysiłkowi i dobremu podziałowi zadań, sprzęt zostaje naprawiony. Zjeżdżamy ostro w dół do rzeki. Jesteśmy już w dystrykcie Faro, teren bardziej pagórkowaty i dziki w porównaniu do rolniczych obszarów, przez które jechaliśmy dotychczas. Będzie mniej pól, sadów i łąk, no i pastwisk też oczywiście mniej. Skoro jesteśmy na dole, musi być w górę. I to jak. Malownicze miasteczko Aljezur leży na szczycie. Nie ma możliwości podziwiania, bo pot zalewa oczy, a serce wyskakuje z piersi. Znowu ostro w dół, dalej ostro szutrem pod górę. Kurz, kamienie, słońce, widoki. Cud. Rodzaj trasy ulubiony przez naszego Jarula - góra do jechania z przerzutkami1x1, kurz i upał. 😁 Musi zadowolić się opowieścią. W końcu po kilku kilometrach stromych zjazdów i podjazdów docieramy do asfaltu. Ale tylko po to, żeby zaraz zjechać w polną drogę, która prowadzi równolegle do trasy N 268.

pchanko

las eukaliptusowy

Lubię takie drogi. Szutrowa, pusta trasa przez pustkowia. Wokół rzadkie lasy sosnowe i kamieniste łąki. Czasem mijamy jakąś chatę z kawałkiem pola obok. Co ciekawe rosną tutaj też eukaliptusy. Kontrowersyjna roślina – przyczynia się do większej liczby pożarów. Gdzieś tam po prawej w odległości kilku kilometrów jest ocean z dzikimi plażami. Teren mocno pagórkowaty. Dojeżdżamy do położonego na odludzie luksusowego resortu. Piwo prawdopodobnie kosztuje fortunę, więc odpuszczamy. I dobrze, bo za kilka kilometrów jest mniejszy hotel, też całkiem elegancki, ale spokojny i nie taki bombastyczny. Gości nie widać, pewnie w sezonie przybędą. Odpoczywamy przy zimnym piwie.

Wiatr wieje cały czas, jakby kogoś to interesowało. Nasza droga robi się jeszcze bardziej pagórkowata, ale netto schodzi w dół. Spadamy coraz niżej i niżej. W końcu docieramy do asfaltu w okolicach miejscowości Carrapateira. Przed miasteczkiem jest knajpa. Wbijamy na gastrofazie i ogólnym pragnieniu. Gruby, wąsaty typ siedzi na krześle i jara szlugi, bacznie się nam przyglądając. Okazuje się, że to szef kuchni – prawdopodobnie Leonardo. ‘Jeszcze zamknięte, ale chyba Was lubię, więc ruszę dupę i przygotuję coś smacznego’. Delegacja w składzie Komandor + Kuba (czołowy znawca ryb w tym towarzystwie) udają się na zaplecze. Leonardo przynosi wielką rybę z guzem na czole. Będziemy ją jeść porcjowaną na dzwonka czy jak to się nazywa. Coś ala mega łosoś, ale nie łosoś. Kelnerką jest sympatyczna Czeszka, więc można sobie po słowiańsku zagadać. Biesiadujemy ze 2 godziny. Czas się ruszyć, bo do domy daleko, czeka nas jeszcze podjazd i trzeba zrobić zakupy.

ryba z kucharzem

Kilka kilometrów pedałujemy pod górę, potem kilka kilometrów po płaskim, a na koniec kilka kilometrów łagodnego zjazdu. Zmierzcha, a my nie mamy zapasów. Nerwówa. Namierzamy Lidla w miejscowości Vila do Bispo. Trwa dramatyczny wyścig z czasem, bo wkrótce zamykają. Wybija 21, w tym momencie czołówka naszej grupy dopada drzwi sklepu. Ochrona próbuje stawić opór, ale daje za wygraną wobec naszej liczebnej przewagi i gróźb rzucanych przez Tolka. Zdążyliśmy. Zakupy zrobione. Zapalamy lampki, wkładamy kamizelki i ruszamy w portugalską ciemność. Zostało jakieś 10 kilometrów. Lecimy drogą techniczną wzdłuż trasy szybkiego ruchu. Idzie sprawnie, bo jest lekko z górki. W pewnym momencie musimy wjechać na główną. Nie ma żartów. Trzeba się skupić. W końcu wpadamy do Sagres. Śpimy w turystycznym kompleksie z basenem (Kuba oczywiście się wykąpie). Pełen luksus.

Sagres - Lagos

Sagres to marka popularnego piwa. Od niego wzięła się nazwa miasteczka na południowo-zachodnim krańcu Europy. A może na odwrót... W każdym razie miejsce jest znane z ładnych plaż, malowniczych klifów i fortecy, w której mieściła się, założona przez Henryka Żeglarza, pierwsza na świecie szkoła morska. Niedaleko leży Cabo de Sao Vicente, przylądek, o którym śpiewa Cesaria Evora. Wszystko to bardzo ciekawe, ale trzeba zacząć od śniadania. Jemy w mocno lokalnej knajpce. Trochę schodzi, bo miejsce nie jest przystosowane do obsłużenia 11 głodnych rowerzystów. Przez pół dnia wydaje mi się, że jedziemy do wspomnianego przylądka…

plaża w Sagres

Po posiłku kierujemy się na plażę oraz do kolejnej kawiarni. Tym razem na aperitif. Pustawo. Ładnie. Kuba oczywiście idzie się przekąpać. Woda zimna. Wokół bardzo szerokiej plaży wysokie na 50 metrów klify. W powietrzu wyczuwa się zapach Atlantyku, aurę nostalgii i ducha całej tej portugalskości, o której wcześniej wspominałem. Nie bardzo chce się ruszać, ale właściwie nie zaczęliśmy jeszcze dnia. Potrzebny jest wstrząs, jakaś przygoda, coś co wybudzi nas z marazmu. Komandor już szykuje to i owo.

Ruszamy. Latamy w kółko po terenie dużego resortu próbując wydostać się na pola położone poza miastem. Nie ma przejazdu – płot, gęste krzaki, urwisko. W końcu znajdujemy zamkniętą bramę, ale da się przecisnąć między szczeblami. Chwilę trwa zdejmowanie sakw i przepychanie rowerów. Teraz latamy w kółko po polach próbując znaleźć przebitkę do drogi. Zapowiada się dzień latania w kółko. Znamy takie dni… Mi to nie przeszkadza. Dołączają do nas psy z pobliskich zabudowań, potem osioł, dla którego wizyta dziwnych ludzi jest rzadką atrakcją w jego, chyba nudnym, życiu. W końcu docieramy do bramy, za którą jest szosa. Tym razem mamy do czynienia z solidną konstrukcja, którą można pokonać tylko górą. No dobra, działamy. Technika wspinaczki na płot jest różna. Dominuje desperacki zawis z dopchnięciem z dołu przez kolegę i odebraniem (lub nie) po drugiej stronie. Po kilkunastu minutach jesteśmy przerzuceni. Kilka zadrapań i naciągniętych mięśni.

brama 1

brama 2

Poruszamy się asfaltem przez 15 minut i znowu wywalamy na pola. Jest już dobrze po południu, kiedy orientuję się, że nie jedziemy do przylądka, bo właśnie minęliśmy naszego wczorajszego Lidla… Pedałujemy główną drogą na wschód. Góra, dół, ale wiatr w plecy – dobrze się jedzie, tylko że spory ruch samochodowy. W miejscowości Budens skręcamy w prawo, zdobywamy górę i podziwiamy widoki. Gadamy z Amerykaninem. Jechał rowerem w Polsce i było fucking amazing. Docieramy do Luz, gdzie na promenadowej ławce można zalec na trochę dłużej. Drużyna pływacka idzie robić swoje. Jesteśmy na wybrzeżu Algarve, w najbardziej turystycznej część Portugalii. Kurorty ciągną się nieprzerwanie aż do granicy z Hiszpanią. Dzięki temu, że jest tutaj sporo skał, klifów i rozlewisk, da się wytrzymać.

Komandor, Witos i Samuel

Luz

Lagos, szykuj się, przybywamy… Na przedmieściach zajeżdżamy do knajpy. Sprawdza się zasada, że w pewnej odległości od centrum jest taniej i równie smacznie. Dodatkowo szefem jest Ukrainiec. Od wielu lat mieszka w Portugalii, ale to nie przeszkadza, żeby wypić za zwycięstwo i na pohybel ruskim. W mieście jesteśmy już po ciemku. Nastroje w drużynie są bojowe, więc robimy solidne zakupy. Wbijamy na obiekt – nie ma gdzie przechować rowerów, bo mieszkamy w kamienicy w samym centrum. Ustalamy deal z sąsiednim hotelem i zostawiamy rumaki u nich na parkingu. W związku z tym, że nastrojowy posiłek mamy za sobą, możemy bezpośrednio przejść do degustacji. Idealna miejscówka znajduje się na dachu. Z czasem powstaje inicjatywa pójścia na miasto. Wydzielona, wyborowa szpica Cavaleiros Noturnos wyrusza na nocne zwiedzanie. Co dzieje się w Lagos, zostaje w Lagos… 💀

Lagos - Albufeira

Rano mamy grupy dwóch prędkości – nocni jeźdźcy apokalipsy oraz pozostali. Zbiórka musi być wielokrotnie zwoływana, żeby wszyscy pojawili się po rowery i mieli zebrane wszystkie belongings. Lagos jest przyjemnym miejscem, ale nie aż tak, żeby szczegółowo zwiedzać. Tym bardziej, że główne atrakcje znajdują się w odwrotnym kierunku niż nasza trasa. Ruszamy dalej na wschód bocznymi drogami. W Odiaxere dobijamy do głównej, tam też jemy śniadanie w kawiarni prowadzonej przez sympatyczną parę z Rumunii. Trasa EN 125 jest nieprzyjemna, ale nie mamy wyjścia. Dopiero wczesnym popołudniem odbijamy w prawo do Portimao. Odpoczywamy w kawiarni przy dworcu kolejowym i dalej posuwamy się na wschód mniej ruchliwymi drogami, choć tereny są zurbanizowane. Tak już będzie prawie do końca wycieczki.

W Parchal robimy solidne jedzeniowe zakupy w supermarkecie. Takie przemyślane i policzone, żeby mniej więcej dla każdego była puszka sardinha, puszka atum, bagietka, pomidor, kawałek sera… Sporo tego, więc trzeba znaleźć dobre miejsce na terenowy obiad. Po kilkunastu kilometrach jazdy wśród willowych osiedli, pól golfowych i poletek uprawnych trafiamy do parku ze stołami i ławkami. Uczta trwa z godzinę albo dwie. Jest nawet czas na drzemkę.

posiłek rowerzysty


meandrujemy

Kolejny postój to knajpa i plaża w Armacao de Pera. Tym razem Paweł ma problem z rowerem. Jego solidna, wydawałoby się niezniszczalna, damka odmawia współpracy. Konsylium pod kolegialnym przewodnictwem Komandora oraz Rafy przeprowadza oględziny. Następnie, przy pomocy trytki, młotka i srebrnej taśmy, dokonujemy tymczasowej naprawy. Mniej więcej tak to się odbywa. Po robocie można dźwignąć piwo i wykąpać się w morzu.

grupa pływacka

Wracamy na główną szosę. Słabo się jedzie. Duży ruch, jeden pas, kierowcy trąbią. Odpadamy w prawo. Boczne drogi nie układają się równolegle do naszego kierunku jazdy. Meandrujemy po wioskach i turystycznych osiedlach, żeby w końcu znowu wpaść na główną, na szczęście na krótko. Jest późne popołudnie. Do Albufeiry wjeżdżamy wzdłuż mariny i portu rybackiego, nad którym znajduje się punkt widokowy. Spędzamy tutaj trochę czasu, bo warto się rozejrzeć. Zapada zmrok, kiedy meldujemy się w hotelu. Nie idziemy już na miasto. Dopijamy i dojadamy nadwyżki z zakupów. Zaczynamy stopniowe roztrenowanie.

port rybacki w Albufeira

Albufeira – Faro

widok z hotelu

Po śniadaniu, na tarasie z widokiem, zjeżdżamy do centrum. Baixa de Albufeira - schody, uliczki, deptak, zaułki. Całkiem tu ładnie. Portugalska riviera w pigułce. Białe domy, czerwone dachy, wokół żółte plaże i skały. Mamy czerwcowy poranek, więc ludzi niewielu. Wystarczy jednak wyjechać ze ścisłego centrum, żeby zobaczyć brzydką część miasta. Kiczowate knajpy i hotele ciągną się kilometrami. Większość budynków swoją świetności miała 20-30 lat temu. Dodatkowo covid dobił branżę turystyczną, więc sporo miejsc jest zamkniętych. Odpoczywamy w knajpie już za miastem.

Krótka chwila wytchnienia na szutrowej drodze i docieramy do Vilamoura. Tutaj wrażanie są inne niż w Albufeira. Zadbane trawniki, kwiaty, dużo przestrzeni, ładne budynki. Ciekawe, że miejscowości oddalone od siebie o 10 km tak bardzo się różnią. Dalej wjeżdżamy w dzielnice willowe na jeszcze większym wypasie. Pomiędzy nimi luksusowe resorty, parki i pola golfowe. ‘Szyk i elegancja’, jak to kiedyś było napisane na murze przy Traugutta w Gdańsku przy starym stadionie Lechii. Czuć nawet zapach kwiatów w powietrzu… Robimy zakupy i spadamy do plaży.

Grześ i luksusowe dzielnice

Jesteśmy na skraju laguny, podmokłego terenu, który oddziela plażę od lądu. Są to tereny chronione, ale można po nich przejść lub przejechać rowerem po drewnianych pomostach. Świetna sprawa. Cała trasa ma kilka kilometrów. Po drodze robimy postój pod wiatą.  Dużo tu różnych ptaków i krabów. Nasza rowerowa ballada zbliża się do końca. Jedziemy jeszcze na Praia de Faro. Pijemy piwo, jemy kalmary, a Kuba zażywa ostatniej kąpieli. Adeus Atlantico. 😌 Do lotniska zostały 3 kilometry.





praia de Faro

Im bardziej prowincjonalne lotnisko, tym bardziej zarozumiała obsługa. Procedurę mamy taką, że w tamtą stronę rowery lecą w kartonach, a z powrotem umieszczamy je w jednorazowych torbach do tego przeznaczonych, trochę streczujemy i obklejamy taśmą. Zwykle nie ma z tym problemu, ale w Faro jest. Jakiś nabzdyczony nadzorca przyczepił się, że tu i tam coś wystaje z toreb, a to pedał, a to kawałek koła. Stwierdził, że nie pozwoli na nadanie tych rowerów. My już i tak jesteśmy spoceni i podkurwieni po pakowaniu tego całego kocołunku. Komandor opierdala gościa, że się nie zna i że kim on w ogóle jest. Ten usztywnia się jeszcze bardziej. Część rowerów udaje się nadać, część zostaje odrzucona. Poprawiamy opakowania. Komandor nieco się wycofuje, ale uderza Grześ, tym razem chyba po niemiecku, że to skandal i że pójdzie z tym do prasy oraz do Internetu. Nie pomaga. Biorę faceta na bok i próbuje łagodnie mu wytłumaczyć, żeby nie był takim zaprzysięgłym, tępym biurokratą. Nie pomaga… W końcu jakimś cudem nadajemy wszystkie rowery. Teraz już, proszę państwa, mamy z górki. Śniadanie na kolację. Dwie godziny czekania na lotnisku, trzy i pół godziny lotu do Modlina, przerzucenie rowerów do busa w środku nocy i za kolejne cztery godziny, no może pięć, jesteśmy w domu. Tomasz ma nieco dalej…

Adeus aventura. Ate a proxima vez. 💓

Witos









Komentarze

Popularne posty