Cypr i Turcja 2023


Adana

Jedziemy na granicę. Prawie nikogo nie ma. Do miasta prowadzi kilkukilometrowa szosa odgrodzona po obu stronach płotem. Nie można robić zdjęć. Chcemy jechać na plażę. Młody chłopak w mundurze przy szlabanie jest mocno zaskoczony naszą obecnością. Nie ma przejazdu. Cały ten system bezpieczeństwa wydaje się irracjonalny. Setki kilometrów zasieków, płotów, murów. Liczne punkty obserwacyjne i strażnice

Trasa: Larnaka - Famagusta - Mersin - Tars - Karatas - Adana - Tasucu - Girne - Larnaka

Skład: Zosia, Komandor, Rafa, Kuba, Witos

Dystans na rowerach: 400 km

Gdańsk - Larnaka

Zaplanowana trasa jest skomplikowana i pełna niewiadomych. Może dlatego nie ma wielu chętnych. Starszyzna nie jedzie, ale dołącza młodzieżówka Top Chain w postaci Zosi, wprawionej w bojach, córki naszego Komandora. Nowe pokolenie wnosi świeżą perspektywę, otwartość intelektualną i wyższe standardy cywilizacyjne. Poza tym jak zwykle jedzie Komandor czyli Piter, w pewnych środowiskach określany Cyganem. Kuba, nie wiadomo dlaczego przezywany przez niektórych Robertem (nie mylić z Robsonem). Rafa, czyli Rafał, kiedyś zwany Chudym – dawno i nieprawda. No i autor tego wpisu czyli Witos.

Pakujemy się na Potokowej w Gdańsku. Jestem trochę chory. Raz na rok (no może dwa) jedziemy i raz na rok źle się czuję. Akurat zbiegło się w czasie. Komandor proponuje specjalnego drinka. Hmm, no może… Potem drugiego. Przeszło mi. Serio. Zbieg okoliczności? Nie sądzę. Skład tego lekarstwa mogę podać na privie. Zosia prowadzi, więc nie może skorzystać, a też niedomaga. Na lotnisku jesteśmy wcześnie. Ludzi mało. Dołączają Kuba i Rafa. Mój karton waży 32,00 kg. Limit wynosi 32,00 kg. Mógłbym w sklepie odważać towary. U Kuby jak zwykle jest za dużo i trzeba się trochę przepakować. Bagaż Rafy, mimo monsturalnych rozmaiarów roweru, jest natomiast, również jak zwykle, niedoważony.

Lądujemy wieczorem w Larnace i przychodzi długo oczekiwany moment. Dopada nas ciepły zapach południa. Cypryjski mech dębowy, bergamotka, lawenda, rozmaryn, mirta, szałwia, rumianek, laudanum, gorzki migdał i wiele innych. Początek listopada, 20 stopni. W związku z tym osiągamy pierwszy poziom zajebiozy. Skręcamy rowery, kartony zostawiamy w przechowalni i ruszamy. System angielski, więc trzeba pamiętać, po której stronie się jedzie.

Słynne słone laguny mijamy niestety już po ciemku, a po kilku kilometrach jazdy elegancką ścieżką rowerową jesteśmy w mieście. Sporo ludzi, przy starej cerkwi św. Łazarza bożonarodzeniowe ozdoby. Tak, chodzi o tego Łazarza, którego wskrzesił Chrystus. Przybył na Cypr i został pochowany gdzieś w tym miejscu. Łazarz, a jakże by inaczej, jest patronem rzeźników i grabarzy. Mieszkańcy południowej Francji twierdzą, że z tym Cyprem to bujda i że Święty za miejsce pochówku wybrał pola ziół prowansalskich, ale wiadomo jacy są Francuzi.

cerkiew św. Łazarza

Siadamy w knajpie. Pani kelnerka jest Gruzinką, zagadujemy. Z Gruzją wiąże nas szczególna więź, jak mówi młodzież - special bond. Wjeżdża musaka, gyros, lokalne wino, piwo Keo. Wchodzimy na drugi poziom zajebiozy – kuchnia śródziemnomorska. Komandor zbiera się nieco szybciej po odbiór kluczy, bo pan Filip od noclegu denerwuje się i wydzwania – It’s fucking midnight, where are you? Po pół godzinie reszta wsiada na rowery. Jedziemy na północny wschód przez miasto i dalej wzdłuż wybrzeża. Śpimy w turystycznym apartamencie na przedmieściach. Zosia bierze leki i idzie spać. My w czwórkę siadamy na balkonie, wyciągamy whisky i nastawiamy twarze do ciepłego wiatru. Trzeci poziom zajebiozy… 🚀

Larnaka – Famagusta - Mersin

Trzeba się wyspać, bo kolejny nocleg owiany jest mgłą złowrogiej tajemnicy. Zdradzę tylko, że będzie gorzej niż zakładaliśmy w najbardziej pesymistycznym scenariuszu. O tym za chwilę. Zaczynamy od niespiesznego śniadania w pobliskiej kawiarni. Wakacje, nic nie robienie, relaks? To nie ta wycieczka. Nie spotkaliśmy się tutaj dla przyjemności - trzeba pedałować. Ruszamy więc trasą wzdłuż wybrzeża, a nasz cel to cypel Capo Greco. Droga spoko, ale bez widokowego szału. Akurat w tym rejonie sporo przemysłu. Do tego duży teren brytyjskiej bazy wojskowej. Płoty, zasieki. Korzystamy nawet z dziury w ogrodzeniu. Nikt nie strzela. Szukamy plaży, żeby się wykąpać i poleżeć, ale żadna nie spełnia wymogów. Afrodyta wyszła z fal chyba w innej części wyspy. Tak czy siak jest bardzo przyjemnie.

Komandor lubi od czasu do czasu wyciągnąć nas na offshore czyli ofszor. Terminologia rowerowa w tym przypadku, nie energetyczna. Na pierwszy rzut oka oznacza offroad czyli piachy, krzaki i kamienie. To tylko wierzchnia warstwa znaczeniowa. Definicja dopiero się wykuwa – mniej więcej fizyczne i umysłowe oddalenie od zgiełku. Ofszor to taki wysportowany brat leniucha, jakim jest tępe zapatrzenia w dal. Różnią się wyglądem, ale mental mają podobny.

Po 30 czy 40 kilometrach robimy naradę. Wygrywa opcja, żeby szybciej jechać do Famagusty, bo tam jest co robić. Cypel zostawiamy na następny raz, na przykład na przyjazd z rodziną. Odbijamy lekko w lewo. Miasteczko Frenaros bierze udział w jakimś turnieju bożonarodzeniowym. Renifery, Mikołaje, bałwany, lampki. 🎅 Dojeżdżamy do Derinii. Dalej już granica. Robimy zakupy, bo nie wiadomo, co nas czeka po drugiej stronie. Następnie zalegamy na punkcie widokowym kilkaset metrów od płotu. Duże tereny niczyje, zaśmiecone nieużytki. W tle Famagusta. Część miasta świeci pustkami. Cała dzielnica Varosha, pełna wysokich bloków mieszkalnych i hotelowców, jest niezasiedlona. Turcy ją kontrolują, można zwiedzać, nie można tam żyć na stałe.

wybrzeże

granice, mury, zasieki, zapory

cypryjskie renifery

Idą Święta

widok na Famagustę

Jedziemy na granicę. Kilka aut, szybko i sprawnie. Do miasta wiedzie kilkukilometrowa szosa odgrodzona po obu stronach płotem. Nie można robić zdjęć. Robimy. Chcemy jechać na plażę, którą zna Kuba, stały bywalec tych okolic. Młody chłopak w mundurze przy szlabanie jest mocno zaskoczony naszą obecnością. Nie ma przejazdu. Cały ten system bezpieczeństwa wydaje się irracjonalny. Setki kilometrów zasieków, płotów, murów. Liczne punktu obserwacyjne i strażnice. Po 50 latach nikt nie ma chęci do kolejnej wojny. Turcja trzyma na terenie Cypru Północnego kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy. No nie wiem, co o tym myśleć. ⛔

Na razie myślimy o zimnych napojach i kąpieli. Wbijamy do miasta, zjeżdżamy na Palm Beach, robimy bazę w kawiarni. W podgrupach idziemy do morza. Piasek ładny, morze przyjemne, mało ludzi, w tle opuszczone apartamentowce bez okien. Nie ma słońca, ale jest wielka kolorowa papuga na płocie. Żywa. Zagaduje nas rodzina z Uzbekistanu. Powoli zmierzcha. Kuba ma zabrać drużynę na epickie żarcie w dobrej cenie. Jest jak Zbigniew Wodecki - lubi wracac tam, gdzie kiedyś był.

Szukamy kultowego lokalu pana Mustafy. Trochę latamy w kółko po ciemku, ale w końcu jest. Nieczynne? Raczej zwieszone gdzieś między ‘otwarte’ a ‘zamknięte’. Rozum pana Mustafy mówi, że nieczynne, a serce woła ‘coś wymyślisz, będzie zarobek’. Restauracja Agora jest w integralny sposób połączona z salonem, kuchnią i sypialnią. Rozgarniamy zabawki wnucząt, kłaniamy się z dystansem kobietom  i siadamy na wygodnych plastikowych krzesłach. Wchodzi Efes i sałatki. Chciałoby się powiedzieć greek salad, ale wtedy można by dostać w pierdol. To tak, jakby na tureckie raki powiedzieć ouzo. A przecież to ten sam słodki bełt. To znaczy zależy w której części. Dobra, kiedy indziej to wyjaśnię.

Teraz gruba wiadomość. Kuba mówi po turecku. Normalnie gada z gościem. Pewnie trudno byłoby mu omawiać meandry zagmatwanej tureckiej polityki, ale bieżączkę świetnie ogarnia. Ta umiejętność bardzo nam się jeszcze przyda. Tymczasem na stół wjeżdża słynna baranina. Zapach przedni, smak wyborny, ale mało mięsa i dużo kości. Trzeba będzie dobić deserem gdzieś w porcie. Teszekkurler, czas na nas.

Sytuacja jest następująca. Jesteśmy trochę niedojedzeni i niedopici oraz trochę niezorientowani w kwestii promu, którym mamy płynąć do Turcji. Zjeżdżamy do portu. Prom odpływa o 23, więc mamy jeszcze sporo czasu. W pobliżu jest wypasiona, dwu poziomowa cukiernia – kawiarnia Petek czyli Plaster Miodu. Wielki lokal, kilka długich witryn z ogromnym wyborem słodyczy pod każdą postacią. A więc tak. Królowa jest jedna – baklawa. Dania z grilla i właśnie baklawy są w Turcji zawsze świetne. Inaczej właściciel lokalu lub kucharz skazaliby się na śmierć cywilną, a wstyd przechodziłby z pokolenia na pokolenie. Bratem baklawy jest Kunefe. A może siostrą, nie wiem jaki to gender. W każdym razie to oblane syropem chrupiące, ciastowe nitki z niesolonym serem owczym. Katmer to z kolei płaszczak z ciasta filo i pistacji. Kadyif jest podobny do Kunefe, ale bez sera, za to z masłem i orzechami. Do tego Revani z kaszy manny, mleczne Trilece, churrosy czyli Tulumba itp. itd. Do tego szklaneczka brandy. Jest podkład, można mustrować się na pokład.

papuga z tłem

u pana Mustafy

mniam

Idziemy na nabrzeże. Kontrola i sprawdzanie biletów odbywa się w terminalu. Jeśli ktoś zna terminal promowy w Gdyni, to zupełnie nie to. Tutejszy jest na drugi końcu znaczenia słowa terminal. Jeśli ktoś płynął promem do Szwecji, to nie, to zupełnie nie to. Nasz prom jest na drugim końcu znaczenie tego słowa. Kuba wiele miesięcy korespondował z firmą przewozową i mimo to finał jest taki, że skasowali nam kabiny. Na 90%. Cały czas tli się nadzieja. ⛴

Dobra, to ruszamy na pokład. Rowery zostają w części przeznaczonej dla samochodów ciężarowych. Do góry tachamy cały kocołunek tzn. po 2 sakwy + co, kto tam jeszcze ma. W moim przypadku to karimata, torba na kierownicę, woda oraz dyndające corcsy. Wąskie metalowy schody. Nie mieszczę się z jukami i resztą na wprost. Człapię bokiem, walcząc o zachowanie równowagi, żeby nie spaść na dół. Pierwszy poziom. Teraz trzeba przecisnąć się między autami. Znowu nie da się iść prosto. Przedzieram się, wycierając brzuchem i plecami burty dostawczaków. Znowu schody. Idę tam, gdzie inni. Ledwo idę – póki co najtrudniejszy etap tego wyjazdu. Jesteśmy w końcu na górze. Ludzie szybko biegną zajmować fotele. Black Friday w Media Markt, trzeba łapać, co się da. Siadamy, rzucamy juki na sąsiednie miejsca. W robieniu bazy jesteśmy naprawdę dobrzy. Przybywa pasażerów. Nie ma turystów. Nikt, kto jest na urlopie, nie wpadnie na debilny pomysł płynięcia promem z Cypru do Turcji. Załóżmy, że w podróży rowerowej to co innego. Koleś z obsługi każe zabierać bagaże z siedzeń, żeby zrobić miejsce dla innych. W końcu atmosfera się uspokaja. Uzyskaliśmy mniej więcej 1,5 siedzenia na osobę.

Jest 23, o 6 rano mamy przybyć do Mersin. Póki co, stoimy. Nasz statek ma na oko 50 lat, a jego portem macierzystym jest Trypolis w Libanie. Idę na obchód, iskierka nadziei, że gdzieś tam są kabiny, jeszcze się tli. Kawiarnia czyli messa oferuje kawę Nescafe 3w1 lub herbatę oraz ciastka z syropu glukozowego i oleju palmowego. Wchodzę w tajemniczy ciemny korytarz. Są kabiny. Nasłuchuję, bo w niektórych słychać głosy. Zostało kilka pustych. Otwieram i sprawdzam. Zasyfione materace, lepka podłoga, połamane łóżka…

Minęła północ, statek dalej stoi. Co się robi na promie, który stoi w cypryjskim (północnym) porcie? Pić alkohol trochę głupio, bo to zabronione i lekko żenujące w kontekście innych pasażerów. Internet drogi, więc używa się go tylko do szybkiego sprawdzenia mapy. Zostaje spanie albo słuchanie. Nawet nie ma jak tępo zapatrzyć się w dal, bo na naszej sali nie ma dali, a za burtą ciemna noc. Najważniejsze, że Zosia jakoś się ułożyła i choroba powoli odpuszcza.

Próbuję spać. Nic z tego. Statek stoi. Próbuję znaleźć miejsce, żeby rozłożyć karimatę i śpiwór. Nie ma kawałka podłogi, żeby się zmieścić i nie leżeć w przejściu. W końcu wpadam na genialny pomysł. Idę na deck. Jest w miarę ciepła noc. Miejsce pierwsza klasa, ciepły śpiwór. Trochę twardo, ale co tam. Prom rusza. Cudownie. Trochę śpię, trochę nie śpię. Stare gnaty nie są przyzwyczajone. Zosia i Rafa leżakują na sali głównej, Kuba poszedł na wyższy pokład, Komandor na dziób. Idę do toalety. Przy mesie jest damska. Koleś z baru pokazuje, żebym poszedł ciemnym korytarzem. Idę. Na drzwiach do kajuty wisi kartka WC. Wchodzę. Podłoga mokra, a na czymś co przypomina łóżko, śpi człowiek. Skośnooki. Po cichu wciskam się do kibla i zbliżam do oka Saurona... Najszybsza jedynka świata. Chińczyk coś mruczy. Wywalam stamtąd cały czas na jednym wdechu - na korytarzu aż mam mroczki. Jak będą kręcić sequel horroru Statek 666, mogę podrzucić kilka wątków. 💀

Wracam do barłogu. Już niedługo świt, chyba niedaleko, w oddali światełko. Sprawdzam mapę. Kurwa, to co widać, to dopiero koniuszek Cypru. Ile to jeszcze potrwa? Tymczasem zbliża się do mnie jakiś wąsacz. Rozkłada obok karimatę! A nie, to dywanik. Klęka, na komórce uruchamia zawodzący głos i oddaje się… modlitwie. Liczę, że może na koniec poprosi o jakiś wiatr od rufy czy turbo doładowanie dla naszego powolnego kaszalota.

nasz prom


no niestety


baza główna

tu spałem

Mersin - Tars

Mieliśmy być o 6 rano, jesteśmy o 12. Mersin to duże miasto i główny port turecki w tej części kraju. Wielkość przeładunków plasuje go między Gdańskiem a Gdynią. Wyjeżdżamy z terminala na bulwar. Kilka kilometrów zadbanego, zielonego terenu. Bardzo ładnie. Ktoś porównuje to do Barcelony. Całkiem słusznie. Równolegle, po prawej stronie biegnie ruchliwa ulica, za nią widać kwartały okazałych kamienic. Ruszamy w miasto w poszukiwaniu śniadania. Jest fajne miejsce. Posiłek epicki – jajka, sery, nadziewane krokiety z ciasta filo, dżemy, domowe frytki, pieczywo, świeże warzywa, miód… Można świat zdobywać. 🌞

Wyjeżdżamy z Mersin główną drogą na wschód. Ruch spory, ale ulica jest szeroka i da się w miarę bezpiecznie jechać. Tylko hałas i spaliny przeszkadzają. Ta nadmorska część miasta to dzielnica przemysłowa. Ważne, że jedziemy, że nogi pracują, że jesteśmy na lądzie. Szukamy równoległej trasy i wpadamy do strasznie zapuszczonej dzielnicy. Obdrapane domy, często bez okien, dziury w asfalcie albo jego brak, dużo śmieci i gruzu. Na ulicy pełno dzieci. Sobota, więc pewnie mają wolne od szkoły. Odbijamy bardziej w prawo. Przez pół dnia będzie nam towarzyszyć rafineria lub jakieś inne zakłady. Petrochemia w Mersin przerabia 3 razy więcej ropy niż ta w Gdańsku. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do bramy. Koniec drogi. Ochrona szybko się nami interesuje, ale po sprawdzeniu, odpuszczają. Robimy przystanek. Ktoś do nas macha. Młode chłopaki zapraszają na mandarynki do pobliskiego sadu. Zajadamy i bierzemy na zapas. Przebijamy się dalej na wschód. Krajobrazowe nic.

Docieramy do plaży w okolicy miejscowości Kazanli. No niestety jest syf. Gospodarka śmieciowa w Turcji nie działa dobrze. Przynajmniej w tym regionie. Jedynie w okolicy restauracji, do której zajeżdżamy na przekąskę, jest jako tako posprzątane. Dzisiaj 11 listopada. Pierwszej Brygady nie śpiewamy, ale wznosimy toast za pomyślność Rzeczypospolitej. Nadchodzi zmierzch. Do Tarsu jeszcze 20 kilometrów, więc trzeba pedałować. Komandor prowadzi nas w coraz większy ofszor i w coraz większą ciemność. W oddali na wzgórzach widać światła miejscowości. Dojeżdżamy z powrotem do głównej, kawałek dalej w lewo i do miasta.

bulwar w Mersin

tureckie śniadanie

mandarynki na zadupiu

11 listopada na obczyźnie

Prowadzę grupę, bo mam namierzony hotel. Tym razem nie robiliśmy rezerwacji, bo plany były niedookreślone. Zwiedzanie będzie jutro, dzisiaj skupiamy się na dotarciu do normalnego noclegu. Hotel przyjemny, ale nie ma miejsc. Kuba idzie w jedną stronę na zwiad, a ja w drugą. Reszta pilnuje sprzętu i odpoczywa. Zaraz obok, w bardzo stylowym budynku, jest fajny nocleg. W kategorii wyjazdów rowerowych raczej drogi, w kategorii normalnej – sensowna cena. Kuba też coś namierzył. Idę sprawdzić. Nora i bucowaty właściciel. Bierzemy ten ładny. Idziemy jeszcze na kebsa, potem trochę siedzimy na pięknym patio naszego obiektu.

Tars by night

Tars – Karatas

Stąd pochodził św. Paweł. Trudno przecenić jego zasługi dla Kościoła. Był Żydem, ale ugruntował uniwersalistyczne podejście do chrześcijaństwa – każdy, nawet najdzikszy poganin, może poznać Chrystusa i być zbawiony. Prekursor globalizacji, ikona nawrócenia, wybitny mówca TED Talks. Jedziemy zobaczyć ślady jego bytności. Takowych właściwie nie ma. Jest kościół pod wezwaniem, który służy jako sala wystawowa, jest stara studnia, skąd być może czerpał wodę i chyba tyle. Kręcimy się chwilę wokół grobu Daniela (prorok, który ma swoją księgę Starym Testamencie). Daniel był niezłym zawodnikiem. Kumplował się z lwami i ma 6 czy 7 grobów rozsianych w tej części świata. Historie o nim są dosyć mętne i nie wiadomo czy w ogóle istniał. Za to Kleopatra istniała na pewno i ma tutaj swoją bramę. Przybyła do miasta trasą, którą my robimy. Kleo wylądowała na Cyprze, stamtąd przypłynęła na tutejsze wybrzeże i na koniu lub na rowerze dojechała do Tarsu, gdzie czekał na nią Marek Antoniusz. Potem nastąpiło zjednoczenie polityczne oraz miłosne. Zajeżdżamy pod główny meczet (kiedyś katedra). W krótkich spodniach nie można. Luz, odpuszczamy. ⛪

zaułki Tarsu

kościół pw. św. Pawła

brama Kleopatry

Mamy do zrobienia 90 km i niestety pod wiatr. Wjeżdżamy w żyzną Równinę Cylicyjską, uformowaną przez dwie wielkie rzeki uchodzące w tym miejscu do morza – Seyham i Ceyham. Naszym celem jest Karatas – kurort, gdzie spędzają wolny czas mieszkańcy pobliskiej Adany. Trochę się kręcimy ofszorem, żeby w końcu wjechać na właściwy asfalt. Wszystko spoko, tylko że z naprzeciwka walą jedna za drugą wielkie ciężarówki. Okazuje się, że trwają zbiory pomarańczy i mandarynek, a ten region uchodzi za sad Turcji. Mijają nas setki pojazdów wyładowanych skrzynkami z owocami i dziesiątki busów z pracownikami sezonowymi. Wcześniej też spotykaliśmy, ale tutaj jest szczególnie dużo mniejszych i większych obozowisk – chyba syryjskich uciekinierów i robotników rolnych.

Zajeżdżamy do wioski. Piwa oczywiście nie ma, więc trzeba zadowolić się herbatą i chipsami. Siedzimy przy stoiku w centrum wsi, życzliwie obserwowani przez starszych facetów, którzy spędzają tutaj całe dnie. Kuba chce iść do fryzjera, ale za długo by czekać. Przy wjeździe do kolejnej wioski wita nas śpiew muezina. Miejscowości wyglądają jak u nas w latach siedemdziesiątych. Wracamy na asfalt, mijamy kolejne kanały i rzeki. Zatrzymujemy się w przydrożnym obskurnym barze. Jest piwo, ale siedząc na dworze, butelkę trzeba w coś zawinąć lub przelać do kubka. Panowie częstują nas dojrzałymi granatami. Genialne, soczyste, słodkie. Kuba rozmawia z właścicielem, po czym wsiada do Skody Fabia i gdzieś jadą. WTF? Za 5 minut są z powrotem z siatką pełną granatów. Pakujemy, ile się da, do sakw, serdecznie żegnamy i lecimy dalej. Po drodze nie ma nic do jedzenia. Stajemy przy starej wiacie i posilamy się skromnymi zapasami jeszcze z Polski.

W kolejnej miejscowości Kadykoi jest sklep. Kupujemy ser i jakieś ciastka. Zosia z ojcem jadą nakarmić sukę, którą mijaliśmy wcześniej. Przeraźliwie chuda ze szczeniakiem przy boku. Psy nie są tutaj dobrze traktowane, przynajmniej na wioskach. Koty mają się dużo lepiej. Zapada zmrok, kiedy docieramy do głównej drogi. Chwila odpoczynku i ostatnie 12 kilometrów jedziemy w odstępach i na podwyższonej czujności. Dzisiaj był w pierdol. 💪

jeden z wielu obozów

porządnie oświetlony rower

Nie mamy rezerwacji, ale szybko znajdujemy niedrogi nocleg 2 minuty od morza. Uwagę zwraca brandingowa kreatywność właściciela. Obiekt chyba nie spełnia wymogów, więc zamiast hotelu, mamy otel. Dodatkowo, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości co do przeznaczenia, nazywa się Baris, a więc pokój. Gra słów tylko w języku polskim – po turecku oznacza ‘brak wojny’. Proszę nie myśleć, że to jakaś dziura – 3 gwiazdki samo przyznane, nikt nie zakwestionował. Wiadomo, że dobra marka potrzebuje wizualizacji. Delfin na szyldzie celnie podkreśla propozycję wartości.  W trybie pilnym idziemy jeść. Lokal po sąsiedzku - prosty bar z grillem. Jesteśmy jednymi gośćmi. Bardzo mili gospodarze uwijają się raz dwa i wjeżdża Adana. Moim zdaniem król, czy raczej królowa, kebabów. Doskonale przyprawione mielone mięso wbite na metalową szpadę. Do tego różne pyszne dodatki. Na koniec dobijamy się baklawą z pobliskiej cukierni. Godne zakończenie ciężkiego dnia.

Karatas

Zostajemy tutaj na kolejną noc. Polatamy po okolicy, trochę odpoczniemy. Rano sekcja pływacka, w składzie Zosia i Kuba, idzie się kapać. Rafa i ja towarzyszymy. Co tu dużo mówić – na plaży jest brudno. Miejsce ma turystyczny potencjał, ale najpierw trzeba pozbierać śmieci, uprzątnąć gruz i generalnie ogarnąć nadmorski pierdolnik. Lekki syfek w mieście jest do zaakceptowania, ale plaże i bulwar muszą być czyste. Inaczej zagraniczni turyści nie przyjadą. Uwagę zwraca nachalna flagoza. W Turcji wszędzie jest pełno flag państwowych. Małe, duże, wielkie. Wiszą na słupach, masztach, budynkach, na sznurkach w poprzek ulic, ale też na szopach i chlewikach. Jest w tym jakaś dziwna przesada.

Śniadanie jemy, tak jak wczoraj, po sąsiedzku. Ruszamy na przejażdżkę na wschód. Ulica prowadzi na klif, skąd ładnie widać port i fragment miasta. Siadamy na ławce i oddajemy się tępemu zapatrzeniu w dal – w wersji lekkiej, porannej. Z pobliskiego drewnianego pawilonu wychodzi do nas elegancko ubrany młody człowiek. ‘Nazywam się Ismet (po turecku pozytywnie nastawiony) i zapraszam do biblioteki.’ Nie wygląda, żeby sobie robił jaja. Rzeczywiście jest pozytywnie nastawiony i rzeczywiście w tej budce jest biblioteka. Wykręcamy się od założenia kart bibliotecznych, ale ulegamy w kwestii krótkiego wykładu na temat Karatas. Chłopak sam tu siedzi przez cały dzień, nam się nie spieszy. Na koniec rozmowy pada pytanie, jak nam się podoba. No wiadomo, jest super. Zabrakło cywilnej odwagi, żeby zwrócić uwagę na zbyt liberalne podejście do śmieci.

Kilka kilometrów dalej leżą ruiny antycznego teatru. Nad Morzem Śródziemnym są tysiące podobnych miejsc – trochę kamieni, tablica informacyjna oraz wiata. Już 4000 lat temu pomieszkiwali tutaj znani z biblii Hetyci, a za starożytnych Greków miasto liczyło do 15 tysięcy mieszkańców. Zniszczeniu uległo w X wieku podczas walki Bizancjum z Abbasydami. Mamy zaliczone, więc można poszukać nieco ukojenia od upału. Kilometr stąd, bliżej morza znajduje się restauracja rybna nazwana dla zmyłki Atlantis. 🍺

Siadamy na tarasie, kupujemy Efesy i gapimy się na wodę. Azor, tutejszy młody, kudłaty owczarek, cały czas próbuje wejść Zośce na kolana. 🐕 Oboje są mniej więcej tej samej wielkości. Jego kolega Reksio jest mniej odważny i trzyma się nieco na uboczu. Dzielimy się na 2 grupy. Jedna schodzi do morza, druga pilnuje rowerów i psów, potem zmiana. Woda ciepła, ale miejsce niefortunne. Należy uważać, żeby nie przeorać sobie brzucha skałami. Dosyć leniuchowania. Trzeba coś zjeść.

nasza dzielnia

Karatas

Zosia i Azor

Za kolejnych parę kilometrów kończą się klify i zaczynają szerokie plaże. Zjeżdżamy z górki i wpadamy na ubity piasek. Z lewej mija nas auto, z prawej wyprzedza skuter. Tak się tutaj jeździ po morskim brzegu, przynajmniej o tej porze roku. Mało kto plażuje, nikt się nie kąpie, jest trochę wędkarzy. No i cały rząd prowizorycznych restauracji, a w drugiej pierzei rozpadające się domki i wiaty. Atmosfera schyłku, no może tylko schyłku sezonu. Idziemy do jednej z nielicznych otwartych knajp tzn. siadamy przy stoliku na plaży. W końcu jemy rybę z grilla. 🐟 Jest świetna. Zrobiło się popołudnie, a dzień zleciał o niczym. Do miasta wjeżdżamy po zmroku. Jeszcze szybkie wino w restauracji z widokiem i do domu. Zakupy na kolację robimy w supermarkecie w naszej dzielni. Ceny bardzo przystępne, ale dla Turków jest drogo. Inflacja ich zajeżdża, zwłaszcza tych gorzej sytuowanych. Nam pozostaje odpalić ‘balkon partisi’  i cieszyć się ciepłym wieczorem.

na lekko

wieczorne Karatas

Karatas – Adana

Nie jedziemy główna drogą do Adany. Komandor poprowadzi nas trochę ofszorem, trochę asfaltem, trochę jakimś gównem, ale dojedziemy. Śniadanie jemy na mieście, w ogródku pod drzewami. Obficie, smacznie i tanio. Tym razem odbijamy na wschód i potem na północ. W tej części nadmorskiej doliny jest mniej sadów, dominują zboża, warzywa i przede wszystkim pola bawełny. Na wyjeździe z miasta znowu spotykamy sukę z gromadką szczeniaków. Szkoda tych maluchów, bo ich los będzie raczej słaby. Oddajemy resztkę zapasów. 

Jedzie się dobrze – wiatr neutralny, płasko, trochę pochmurnie i przez to ponuro, ale nie pada. Ruch samochodowy niewielki, a krajobraz póki co żaden. Dopiero za jakiś czas po prawej stronie pokażą się góry i będzie na czym oko zarzucić. Zwłaszcza, że na polach wzdłuż drogi leży pełno plastikowych śmieci. Wioski też są mocno zapuszczone. Co jakiś czas robimy przystanki, ale dopiero po 30 kilometrach udaje się kupić piwo. Trzeba cos zjeść, rozpytujemy. W końcu trafiamy na grupkę facetów, którzy próbują nam wytłumaczyć, jak dojechać do baru. Z jakiegoś powodu nie idzie się dogadać – ani po turecku, ani po niemiecku, ani po angielsku. W końcu jeden gość wsiada do swojego Forda i każe jechać za nim.

Widać, że nasz przewodnik nie jeździ na rowerze. Ciężko za nim nadążyć. Oddala się, potem trochę zwalnia i znowu. Zaczyna padać. Pedałujemy jak dzicy, ale Mehmet Zdobwyca odjeżdża w siną dal. Całe szczęście rzeczony grill bar naprawdę istnieje i można tam zjeść Adanę w picie, czyli w wersji durum, z ostrym sosem i popić ayranem. Sraczka raczej pewno, ale trudno. Czeka nas jeszcze długa droga i trzeba nabrać energii. Tymczasem pod lokal podjeżdża furgonetka z dostawą słodyczy. Kuba dogaduje się z panem i kupujemy świeżą pachnącą baklawę. Wyśmienity deser.

Kuba z tłem

przystanek PKS

po drodze do Adany

Deszcz przestaje padać. Przekraczamy Ceyhan i gdzieś tam za horyzontem jest Adana. Komandor decyduje się zjechać z asfaltu w ofszor, by potem zejść poziom niżej. Gówniana polna droga wśród śmierdzących kanałów, meszek, komarów i atakujących psów. To tylko 5 kilometrów, wiec jakoś dajemy radę. Jesteśmy na południowo-wschodnich przedmieściach. Zapada zmrok, w ruch idą lampki oraz kamizelki odblaskowe. Adana jest wielkości Warszawy, więc można sobie wyobrazić, co nasz czeka.⛐ Piter na przedzie, Zosia w samym środku, ja z tyłu. Wjeżdżamy w bliskowschodni chaotyczny pierdolnik. Jedziemy przez raczej słabe dzielnice, te lepsze są bardziej na zachodzie i północy. Na ulicach jest sporo ludzi, ale nie można się rozglądać, bo co chwilę jakiś skuter zajeżdża drogę. Hałas, jazgot i dziury w nawierzchni. Mijajmy całe kwartały warsztatów, sklepów i magazynów. W końcu dojeżdżamy do mostu i jesteśmy w centrum. 

Siadamy w parku, nad rzeką Seyhan, żeby poskładać myśli i przetrzeć czoło. Młoda dziewczyna sprzedaje herbatę. Może być. Teraz należy ogarnąć hotel. Widać jakiś zza drzew. Rafa i Kuba idą sprawdzić. Bardzo dobra cena za pokój ze śniadaniem i doskonała lokalizacja. Ogarniamy higienę raz, dwa i ruszamy w wieczorną Adanę. Cel nr 1 – haman. No niestety. O tej porze czynna jest tylko męska część. Nie zostawimy Zosi samej. Włóczymy się w kierunku słynnej wieży zegarowej, starych meczetów i bazaru. Teraz wszystko pozamykane, przyjdziemy jutro. W ogóle mało ludzi na ulicy. Kupujemy co trzeba w monopolowym i szukamy knajpy. Jest, a jakoby jej nie było czyli nie serwują piwa. No trudno. Siadamy na zewnątrz w pobliżu dymiącego grilla. Miło patrzeć na profeskę tych ludzi. Koleś przy ruszcie, niczym DJ, buja się rytmicznie, przekładając szable z mięsiwem. Kelner nie zapisuje, wie wszystko i widzi wszystko. Również to, że w bardzo tajny sposób dolaliśmy do coli wzmacniacz smaku. Uśmiecha się z pewną dozą politowania i prosi, żeby uważać. Zjedzenie Adana kebab w Adanie, to jak wypicie szampana w Szampanii, spróbowanie steka w Argentynie czy fasolki w Bretanii. 

park nad rzeką

nocna Adana

Adana – Erdemli

Śniadanie jemy w jadalni z panoramicznymi oknami na najwyższym piętrze hotelu. Bardzo smaczne jedzenie, tyko kawa byle jaka. Wypijemy lepszą na mieście. Pierwszym celem naszego spaceru jest kamienny most Taskopru (po turecku kamienny), jeden z najstarszych używanych mostów na świecie. Rzymianie go zbudowali, a jeszcze do niedawna jeździły tędy auta. Teraz jest tylko dla pieszych, choć czasem przemknie jakiś skuter. Gapimy się na wielki meczet, wielki hotel Hilton i wąską strugę wody – więcej pewnie będzie na wiosnę, jak stopnieją górskie śniegi. Tymczasem mija nas młody chłopak, prawdopodobnie z ministerstwa dziwnych kroków. A nie, on wyraża swoją nienawiść do Izraela. Na moście są narysowane małe flagi państwa żydowskiego ze śladami butów. Co jakiś czas ktoś z zapałem depcze je, co wygląda, jakby był ‘nie teges’ albo grał w klasy. Jeden facet nawet z roweru tupał. 

Nad rzeką można wypić herbatę lub postrzelać z wiatrówki. Kilkadziesiąt metrów dalej, w wyschniętym korycie wiszą balony. Za niewielka opłatą oddajemy po 3 strzały. Witos – 0 celnych, Piter – 0 celnych, Rafa – 0 celnych, Kuba – 3 celne. W nowoczesnym wojsku na jednego żołnierza w linii przypada co najmniej trzech do obsługi. W razie czego wiemy, jak to podzielić. Kierujemy się w stronę centralnego meczetu. To gigantyczny obiekt, coś w stylu naszego Lichenia. Odpuszczamy zwiedzanie, bo mamy lepszy cel – bazar.

Kto nie lubi bazarów, niech podniesie rękę. Nie widzę. No właśnie. Może tylko Komandor jest bardziej neutralny. Woli pokontemplować na ławce przyjemne słońce zamiast snuć się w oparach dymu z kebabów, hałasie kotlarzy i wśród nawoływań właścicieli sklepów z biżuterią. Jednak nie jest tak źle. Adana leży poza głównymi turystycznymi szlakami, a więc bazar obsługuje głównie turecką klientelę. Nikt namolnie nie próbuje wcisnąć towaru. Kupujemy mniej więcej to samo – naturalne kosmetyki, magnesy, przyprawy i herbatę. 🛒 Piter korzysta z usługi pucybuta. W drodze powrotnej do hotelu siadamy jeszcze na baklawę. Pani kelnerka jest Gruzinką, trochę gadamy, ale razem z koleżanką chyba się dopiero uczą, bo ogarnięcie zamówienia dla 5 osób zajmuje dużo czas. Patrzymy na ludzi. Mniej niż połowa kobiet ma zakryte włosy, a tylko nieliczne noszą stroje zakrywające całe ciało. Kuba mówi, że to Arabki.

Spod hotelu ruszamy koło południa. Dojazd do dworca kolejowego zajmuje 15 minut. Budynek jest bardzo ładny, szukamy miejsca w jego cieniu, bo słońce mocno pali. Chcemy dostać się do Mersin, stamtąd podjechać kawałek tak, żeby jutro spokojnie dotrzeć na wieczorny prom. Trzy koncepcje rozwijają się równolegle. 1. Pociąg – Rafa ogarnia, ale może być jednak problem, bo nie wiadomo czy wezmą wszystkie rowery. 2. Ziomal Kuby z Ankary – telefony zostały wykonane i czekamy czy ma w Adanie jakiś kontakt. 3. Autostop – zwykle polega to na tym, że Komandor podchodzi do randomowego gościa, przedstawia się (Piter, Pietia, Pierre, ewentualnie Pedro) i pyta o transport. Tym razem sprawa jest ułatwiona, bo pod dworcem pełno taksówek. Opcja 3, prędzej lub później, zawsze kończy się sukcesem.

kamienny most

strzelcy

pucybut

dworzec PKP w Adanie

Po 30 minutach ładujemy rowery na pakę małej ciężarówki, część drużyny wsiada do kabiny, część jedzie taksówką. W kierunku zachodnim z Adany wyjeżdża się długo, bo mijajmy Białołękę, Zaspę i Chwarzno. Wielkie, całkiem zadbane, blokowiska - zupełnie inaczej niż po wschodniej stronie rzeki. Nie wiem czy ma to związek z tym, że kiedyś uważano most kamienny w Adanie za połączenie między Europa i Azją. Może chodzi o to, że tam jest dolina pełna kanałów, a tutaj zaczynają się wzgórza – twardy grunt. W każdym razie tylko ja zajmuję się takimi przydatnymi w życiu rozkminami. Reszta śpi. Kierowca taryfy jest jak pan Darek z piosenki Łony – nie umie w small talk. 🚕 Mijamy Tars i po 1,5 h godziny wysiadamy przy marinie w Mersin.

Odjeżdżamy kawałek wspominanym wcześniej przyjemnym bulwarem i robimy bazę na murku. Świeci popołudniowe słońce, wieje ciepły, lekki wiatr, a 100 metrów dalej jest sklep z zimnym piwem. Podpatrujemy spacerowiczów i piknikowiczów. Tu i ówdzie widać butelkę, kilku młodych facetów nawet robi flaszkę. Relaksujemy się bez ostentacji, niespiesznie rozmawiając, obserwując otoczenie lub gapiąc na morze. Mija godzina, potem druga, a chcemy przejechać dzisiaj ze 30 kilo. Czas na koń.

chillout na bulwarze

Jedziemy wzdłuż plaży, a tam, gdzie się nie da, odbijamy do lokalnych ulic lub nawet do głównej szosy. Zabudowania, gęste lub rzadsze, ciągną się cały czas. Jest trochę hoteli, ale dominują różnej wielkości apartamentowce. To pokłosie tureckiego boomu budowlanego sprzed 10 lat. Część wysokich budynków jest niedokończona, a wiele, które wydają się gotowe, stoi pustych. Zapada zmrok. Zajeżdżamy do przyjemnej knajpy po gołym niebem. Balik czyli ryba. Oczywiście z rusztu – pycha i mniam.

Podstawowym twardym alkoholem w Turcji jest raki czyli po naszemu ouzo, a nie raki, które pijemy na Krecie, ale takie raki, jak pijemy w Albanii, tylko że tam bez dodatku anyżu. Inaczej mówiąc raki to turecki destylat, zwykle winogronowy, z dodanym słodkim aromatem anyżowym w takiej ilości, ze od samego wąchania zbiera się wiadomo na co. Picie alkoholu przez muzułmanów w miejscach publicznych to trudny temat. Tureckim sposobem na rozwiązanie tego problemu jest podstolik. Biesiada odbywa się przy dużym stole, a głowa rodziny ze szwagrem czy kolegą mają z boku ustawiony mały stoliczek i polewają sobie, nie kłując nikogo w oczy widokiem flaszki. Raki pije się z wodą.

Tymczasem w krajobrazie pojawiają się oznaki, że przebywa tutaj sporo Rosjan – napisy na sklepach i knajpach, reklamy i po prostu słychać język na ulicy. Nie znam motywacji poszczególnych osób i nie chcę oceniać indywidualnych wyborów ludzi. Nie dziwię się, że wolą przebywać tutaj niż w jakimś Muchosrańsku czy Nowopiździecku, ale obawiam się, że większość z nich uważa swój kraj za imperium, które może narzucać wolę innym, a jeśli napotka opór, zabijać i rabować. Obym się mylił, ale Ruscy sami na długo wykreślili się z cywilizowanego towarzystwa. Właściwie to nigdy w nim nie byli. 👽

Po drodze zajeżdżamy do marketu po to i owo. Około 22 jesteśmy na bulwarze w Erdemli, mieście, które jest znane z tego, że nic ciekawego tu nie ma. Kuba i Piter szukają hotelu, a my z Zosią i Rafałem zalegamy na murku, obserwując ostatnich spacerowiczów. Śpimy, a jakże, w otelu Perła, w centrum miejscowości. Wieczorna scena balkonowa typowa dla naszej obecności w tej części świata – w dalszym planie duży meczet, w bliższym podwórkowy pierdolnik, a w najbliższym metalowy kubek rowerowego harleyowca.

Erdemli - Tasucu

Zaczynamy od śniadania kontynentalnego w pobliskiej cukierni - kahve ve kek. Jedziemy dalej na południowy zachód wzdłuż wybrzeża. Dzisiaj czeka nas promowa przeprawa na Cypr. Tym razem wodolot czyli rachu ciachu. Pozory jednak mylą… Pedałujemy przez ten sam krajobraz, co wczoraj, ale w pewnym oddaleniu od plaży – mniej tutaj bulwarów i spacerowych ścieżek. Do morza zjeżdżamy w Kizalesi. Siadamy w knajpie nad morzem. Przed nami, położony na małej wyspie 300 metrów od brzegu, Zamek Panny. Twierdzę zbudowano podczas wypraw krzyżowych, potem posiadali go Ormianie. Tak, tutaj było ormiańskie królestwo w XIV wieku. Turcy nie chcą o tym pamiętać. Jeśli chodzi o Pannę, to wyjaśnienie jest banalne. Córka króla bała się, że ugryzie ją wąż. Wiadomo, że w takiej sytuacji należy przeprowadzić się do zamku na wyspie. Wąż był jednak sprytny, schował się w koszu z owocami, przeprawił przez wodę i dziabnął rzeczoną pannę. 🐍

Rafa i otel Perła


dwa pokolenia Top Chain


zamek Panny

Tymczasem obstalowujemy posiłek – na kawie i ciastku nie dojedziemy daleko. Miła pani gospodyni jest lekko zaskoczona nasza obecnością, ale staje na wysokości zadania. Doruk, chyba mąż, co to głównie siedzi z gołym torsem, gapi się nie wiadomo na co i jara fajki, rusza do pracy w kuchni. Doruk to po turecku szczyt góry - pasuje. Burak, chyba syn, odpala skuter i rusza pędem, niczym koń Aleksandra Wielkiego, do sklepu po jajka. Długie czekanie, ale jajecznica po turecku pycha i mniam. Warto przy okazji wspomnieć o dwóch tutejszych napojach. Aryan – słony rozwodniony kefir, łatwo dostępny w Polsce. Salgan – lekko sfermentowany napój z czarnej marchwi i rzepy. Bardzo zdrowy i dobrze wchodzi z kebabem, jeśli ktoś nie może pić piwa.

Zaczynają się lekkie pagórki, bo główna droga odbija nieco od morza. Komandor decyduje się pójść bliżej wody, w ofszor, tym bardziej, że sekcja wodna napiera na kąpiel. Tereny częściowo turystyczne, ale ewidentnie pod lokalnych gości – osiedla zapuszczonych niskich apartamentowców, opuszczone hotele, niedokończone budowle. Znajdujemy odpowiednie miejsce – są nawet leżaki. Plaża ładna, morze jeszcze ciepłe, widoki przyjemne, ale znowu dużo śmieci. Zosia i Kuba się kapią, reszta drzemie, popijając zakupione wcześniej zimne napoje. Chillout przed ostatnim etapem. 🏖

chillout na plaży

Cofamy się nieco od morza do mostu i potem lokalnymi drogami pedałujemy do Tasucu. Wokół nie jest przesadnie pięknie, ale jedzie się dobrze. Mijamy sady, uprawy warzyw i obozowiska pracowników sezonowych lub uchodźców. Stajemy w pobliżu jednego z takich miejsc. Podchodzą dzieci. Podpytujemy – ja Arab, ja Turek, ja Arab… Jest jeszcze trzecia grupa ludzi mieszkających w takich warunkach. Ofiary zeszłorocznego trzęsienia ziemi w rejonie Antiochii. Pozdrawiamy i w drogę. Dojeżdżamy do głównej trasy, dalej kilka kilometrów i skręcamy do portu. Nawierzchnia ulicy zniszczona przez wielkie ciężarówki. Zapada zmrok, kiedy docieramy do bramy. Strażnik odsyła nas do miasta po zakup biletów. W porządku, bo i tak chcemy coś zjeść i wypić.

Tasucu to dziura. Gdy wpisze się w Tripadvisor nazwę miejscowości i kliknie ‘what to do’ pojawia się info o jakimś meczecie oraz zachęta - ‘be the first to upload a photo’. Raczej nie będziemy tymi pierwszymi. Jest tutaj trochę hoteli i knajp, więc na pewno ktoś zagląda. Miejscowość wydaje się być dobrym miejscem wypadowym do zwiedzania naprawdę ciekawej okolicy. My eksplorację zaczynamy od Cadde Cafe Bar. W lokalu jest nasza piątka oraz dwóch facetów, siedzących przy stoliku w rogu. Obsługę stanowią cztery panie, które cały czas chodzą z jednego końca sali na drugi oraz czterech panów, którzy trochę się naradzają, trochę zarządzają tymi czterema paniami. Wprowadzamy nieco zamętu w ten przemyślany system - zamawiamy pięć piw. A co tam. Don’t go gentle into the night. 🥳

Po ekscytującym biforku przenosimy się do Rihtim Restaurant Tantuni ve Doner Salonu. Pod tą dumna nazwą kryje się grill z oceną 2,8 na Google, ale przynajmniej nie ma ruskich napisów, tak jak u sąsiadów. Kebab jest spoko. Afterek robimy na murku i nadchodzi nieuniknione… Jedziemy do portu, kasujemy bilety, czekamy w bufecie pod chmurką na dalszy rozwój wypadków. Po cichu kontynuujemy afterek. Zaczyna się ruch samochodów i motocykli, więc uznajemy, że rowery też zaliczają się do tej kategorii. Po chwili jesteśmy za płotem i dalej agresywnie czekamy. Tak jak w poprzednim rejsie, nie ma ani jednego turysty.

Skracając, wygląda to tak. Samochody pakowane są na duży statek, który wkrótce wypłynie. Pasażerowie (również nasze rowery) pakowani są do wodolotu, który wypłynie za… 9 godzin. I to nie jest awaria. Tak to zaplanował tutejszy product owner. Widać, że nie mieli w zespole UXa. Ludzie mają gnieździć się przez całą noc - słabe doświadczenie klienta. A tak serio, moim zdaniem, na tym przykładzie widać, czym różni się kultura wschodu od kultury zachodu. Przyczyna tego kuriozalnego rozwiązania jest na pewno prozaiczna, a takie traktowanie człowieka stanowi jednak rodzaj upokorzenia i nikogo to nie obchodzi. No nic, przyjmujemy z pokorą los i mustrujemy się na pokład.

Tasucu – Girne – Zambak

Siedzenia w naszym wodolocie są oddzielone od siebie podłokietnikami. W kilku miejscach ich brakuje, więc szczęściarze mogą zająć więcej przestrzeni. Niestety nie ma miejsca, żeby rozłożyć karimatę. Można pójść na spacer wokół rzędów krzeseł lub wyjść na wąski pokład na fajkę. Na ląd nie można schodzić. Pasażerowie przyjmują różne strategie. Niektórzy zapadają w rodzaj marazmu czy nawet deprawacji sensorycznej, odcinając się zupełnie od zewnętrznych bodźców. Inni słuchają na słuchawkach podstarzałego Tarkana albo oglądają kultowy serial Żurawinowy Sorbet. Większość próbuje spać. W takich warunkach w grę wchodzą 2 techniki. Uproszczona, morska wersja ‘na długopis’ - sposób znany z korporacji. Rzucasz na ziemię długopis, pochylasz się, podpierasz głowę i śpisz. Gdy podchodzi szef, udajesz, że podnosisz coś z podłogi. W wersji morskiej nie potrzeba długopisu. Druga technika to klasyczna pozycja ‘na popielnicę’, w pewnych częściach Polski znana jako ‘na krople do oczu’. Niestety temu sposobowi często towarzyszą różne odmiany chrapania – od transowego pykania po ciężkie wersje typu Husqvarna lub Stihl. 💤

Mijają kolejne godziny. Nasza łajba spokojnie buja się przy kei. Jedna z toalet nieczynna z powodu choroby personelu. Komandor ma powiedzonko – nie wiem gdzie prawo, a gdzie lewo, gdzie przód, gdzie tył. No właśnie teraz tak jest. Wielokrotnie wykorzystałem wszystkie możliwe pozycje siedzące i stojące. Gdybym tylko potrafił założyć nogę na głowę. W którym to filmie był tekst – Płacz, bo jak mężczyzna płacze, to święto?

W słuchawkach Spięty:

Ach mój Boże, mój Boże doktorze.
Przykukać pan możesz, jak nas koleba morze.

Może i przykukał, ale nic nie zrobił. Świta. Budzi się nadzieja. Nescafe 3w1 smakuje nowym dniem. Silnik wita się z nami radosnym warkotem. Prawie że słychać ćwierkanie ptaków. Jest 8 rano, odbijamy. Wodolot mknie po falach, morze koleba, góra, dół, góra, dół. Załoga rozdaje woreczki. Komandor i zwłaszcza Zosia toczą bój z wewnętrznymi demonami, które próbują wychynąć na zewnątrz. W tej walce nie wolno przeszkadzać, bo każde odwrócenie uwagi, może skutkować przerwaniem zapory. Przez 1,5 godziny płyniemy wzdłuż tureckiego brzegu, potem skręt w lewo i dzida na południe. Widać Cypr. Nasza udręka dobiega końca. ✌

Jesteśmy w Republice Cypru Północnego, która jest uznawana tylko przez Turcję, ale i tak procedury graniczne muszą się odbyć. Śniadanie jemy w południe w nadmorskiej starówce przyjemnego miasteczka, jakim jest Girne (po grecku Kyrenia). Swego czasu bywał tu król Ryszard Lwie Serce. To w tym rejonie w 1974 zaczęła się turecka inwazja. Trudno sobie wyobrazić, co czuli greccy mieszkańcy, kiedy zobaczyli na horyzoncie zbliżające się okręty. Nie było dużo czasu na ucieczkę.

nasz wodolot

Girne / Kyrenia

Ruszamy wzdłuż wybrzeża na wschód. Z lewej morze, z prawej góry. Ruch niewielki, lekkie pagórki, momentami piękne widoki, bardzo przyjemna droga. Skoro jest morze w pobliżu, pływacy domagają się kąpieli. Komandor wpatruje się w Garmina i szuka odpowiedniego miejsca. Kilometry mijają i jest. Ośrodek wypoczynkowy ministerstwa tego i owego. Sekcja gastronomiczna zasiada na przekąskę i zimne piwo na tarasie z widokiem, sekcja pływacka raduje się kąpielą wśród skał. Po dłuższym odpoczynku ruszamy dalej. Kiedy jedziemy ulicą, słucham czasem podcastów lub muzyki. Na postoju wypadła mi słuchawka i jej nie znalazłem. No trudno, nie był to wypasiony sprzęt. Zbliża się wieczór, więc zapalamy lampki.

sekcja pływacka

Odbijamy w ciemny ofszor. Strome krótkie podjazdy i zjazdy. Jadę na końcu i atakuje mnie kilka psów. Muszę zsiąść z roweru  i trochę się namęczyć, żeby je odgonić. Wracamy na główną. Wydaje się, że jeszcze mamy kawałek do przejechania, a to już. Bungalowy w Zambak. Obsługa totalnie nieogarnięta i długo trwa wydawanie obiektu. Mamy drewniany domek z lat siedemdziesiątych, ale niczego mu nie brakuje. Po kolacji siedzimy jeszcze wspominając dawne, dobre czasy, ewentualnie prowadząc nocne Polaków rozmowy o dupie Maryny. A zagubiona słuchawka nie spadła na ziemię, ale zatrzymała się na sakwie, przejechała 15 kilometrów i Kuba wypatrzył ją już na noclegu.

Zambak – Famagusta

Zambak

Jeśli chcesz się dostać z Zambaka na północ, musisz zrobić ząbek 500 metrów. W celu uniknięcia niedoczasu załatwiamy transport. Toyota Hillux wywozi 5 osób, 5 rowerów i 10 sakw do wioski Kantara. Stamtąd pedałujemy do głównej atrakcji tej części Cypru – zamku Kantara. 🏰 Rowery zostają na dole, a my wspinamy się na ruiny. Widoki są naprawdę wspaniałe. Można oglądać całą wschodnią część wyspy. Ludzi prawie nie ma. Spotykamy Kirgiza. Studiuje tutaj – dostał stypendium. To jest właśnie turecka soft power. Wracamy do wioski i dalej kawałek boczną drogą jedziemy na zachód, póki co nie gubiąc wysokości. Dojeżdżamy do miejsca widokowego, strzelamy pamiątkową fotkę i lecimy w dół kilka kilometrów. Po drodze są ruiny kościółka. Turcy albo świadomie niszczyli chrześcijańskie obiekty sakralne (kojarzone ze znienawidzonymi Grekami) albo zostawiali na pastwę złodziei i pogody. Ekstremiści z drugiej strony nie byli lepsi.

widok z zamku Kantara


narada


młodzieżówka Top Chain

pająk

po drodze w północnym Cyprze

Po zjechaniu z gór robimy postój na ławce pod jakimś dachem. Strasznie wieje i to w gębę. Wjeżdżamy w tereny nadmorskie – nudne apartamentowce, nowe ulice bez drzew, rozkopane budowy, reklamy po rosyjsku, angielsku i arabsku. Próbujemy znaleźć drogę blisko plaży. Kompleks turystyczny – zamknięty przejazd. Dzielnica kiczowatych pałaców – nie ma dalej drogi. Kolonia mobile homes – piach po osie. Zostaje walka z wiatrem na głównej drodze. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na dziurawe przedmieścia Famagusty. Tu przynajmniej jest normalne życie. W końcu docieramy do twierdzy i do portu, z którego wypływaliśmy kilka dni temu. Jak cudowną jest perspektywa spania w łóżku. Siedzimy chwilę na głównym placu i odwiedzamy meczet.

wybrzeże w rejonie Famagusty

Wszystko czego szukasz

cypryjsko-tureckie powiatowe rokokoko


meczet, kiedyś katedra

Mamy super miejscówkę w starym domu ze stylowym patio. Dodatkową atrakcją jest kot, który był zamknięty w szafie w naszym pokoju. Nie wiadomo, ile tam siedział. Gospodarzami jest przemiła starsza para. Częstują nas herbatą i słodyczami. Gadamy chwilę, szybkie ogarnięcie i na miasto. Famagusta od starożytności była ważnym ośrodkiem handlowym, a w XIV wieku uchodziła za najbogatsze miasto tej części świata. Było tu wiele kościołów zbudowanych w różnych stylach oraz innych imponujących budowli. W XVI wieku ten fragment Cypru zajęli Turcy i prosperity się skończyła. Bogatsi mieszkańcy uciekli, część chrześcijan została zabita, ci co zostali, byli mieszkańcami drugiej kategorii. Wielka katedra zamieniona została w meczet, sporo budynków popadło w ruinę. Nowi władcy sprowadzili trochę ludności z Anatolii, zbudowali łaźnie i kilka innych obiektów. Świetność miasta zaczęła powracać wraz z zajęciem Cypru przez Brytyjczyków w XIX wieku. Famagusta ponownie popadła w marazm po inwazji tureckiej w 1974. W tym czasie tureccy mieszkańcy stanowili niecałe 20% ludności, więc po ucieczce greckich Cypryjczyków, nastąpiło totalne wyludnienie. Symbolem tego jest Varosha czyli ‘opuszczone miasto’. 

Kolację jemy w bezpretensjonalnej knajpie w pobliżu portu. Zestaw standardowy – meze, Adana, Efes. Ostatni wieczór, więc czas na podsumowanie. Na plus – jeżdżenie samo w sobie, świetne żarcie, umiarkowane ceny, kilka ciekawych i/lub pięknych miejsc, bycie poza głównymi szlakami, pogoda. Na minus – trochę nudnych odcinków, śmiecioza w wielu miejscach, noclegi na statkach. Bilans bardzo pozytywny. Tymczasem na zewnątrz ulewa. Robimy zakupy na zieloną noc i biesiadujemy na obiekcie. 🍷

Famagusta – Larnaka – Gdańsk

Po pysznym śniadaniu żegnamy gospodarzy i jedziemy zwiedzać miasto. Dominują zrujnowane kościoły i inne, nieco zapuszczone, zabytkowe budynki. Z jednej strony można podziwiać piękno i rozmach tych budowli, z drugiej wkurwiać się na tych, którzy nie dbają o takie skarby. Potencjał jest ogromny. Może kiedyś tutejsi Turcy i Grecy się dogadają, pojawią się pieniądze i nieco przygaszona starówka nabierze zasłużonego blasku. Cypr jest nazywany cmentarzyskiem dyplomatów, bo od dziesięcioleci nie udało się przełamać impasu między stronami konfliktu. Przemieszczamy się na plażę. Knajpa, w której byliśmy kilka dni temu jest zamknięta. Siadamy w innej. Odpuszczamy wjazd do ‘opuszczonego miasta’. Swoim rowerem nie można wjechać, ale za bramą jest wypożyczalnia… rowerów. Co za debilizm. Właściciel pewnie jest kuzynem jakiegoś polityka. 👎

nasz obiekt

Famagusta

opuszczone miasto

Ruszamy w kierunku Larnaki. Granica jest zaraz za miastem, więc ostatnie tureckie liry wydajemy na flaszkę i ciastka. Kontrola graniczna raz, dwa i wracamy do Unii Europejskiej. Przez jakiś czas jedziemy wzdłuż płotów i zasieków, w oddali widać budki strażnicze i żołnierzy. Strefa buforowa, zielona linia. Robi się zimno i wieje mocny, hamujący wiatr. Odpoczywamy na stacji benzynowej, potem w jakimś lasku pamięci. Wjeżdżamy na drogę, którą jechaliśmy pierwszego dnia. Wietrzna pogoda daje się we znaki, trzeba dobrać ubrania. Do Larnaki dojeżdżamy po południu. Właściwie nie poznałem tego miasta, ale to, co widzę z siodełka roweru, robi dobre wrażenie – fajny klimat, mieszanka europejskiego ‘Sródziemnomorza’ i Lewantu. No i urodził się tutaj Zenon. Nie, nie ten z telewizji. Chodzi o twórcę stoicyzmu i krytyka czczej gadaniny:

Mamy dwoje uszu i jedne usta, abyśmy słuchali dwa razy tyle, co mówili.’

Na głównej promenadzie i w knajpach sporo ludzi. Kierujemy się do restauracji z kebabami, która pierwszego wieczoru była już zamknięta. Tym razem grecki zestaw spod znaku ‘pycha i mniam’. Zamykamy podróż klamrą. Na lotnisku jesteśmy dosyć szybko. Przy tej okazji warto pochwalić obsługę. W związku z tym, że nad wagami przy stanowiskach odprawy została umieszczona poprzeczna rura, nie da się zważyć kartonu z rowerem. Bystra pani chwilę się waha, patrzy w oczy i po prostu pyta, ile waży karton, po czym wpisuje do komputera zadeklarowany przez pasażera ciężar bagażu. Kuba nie musi się przepakowywać. 👋

Top Chain

Do usłyszenia za jakiś czas.

Witos

Komentarze

Popularne posty